18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Suknia ślubna ze spadochronu

Barbara Szczepuła
Ślub Marychny Nowak z Metodym Wnukiem w Gdańsku. Suknia ślubna uszyta była ze spadochronu
Ślub Marychny Nowak z Metodym Wnukiem w Gdańsku. Suknia ślubna uszyta była ze spadochronu Archiwum
Spod pierzyn i poduszek wysunęła się najpierw spocona i rozczochrana głowa, potem z łóżka wylazł młody mężczyzna. Niemiec! O pierwszych powojennych dniach w Gdańsku i o sobolowym futrze hrabiny Krasickiej opowiada Maria Wnukowa.

Marychna Nowak i jej starsza siostra Irena przyjechały do Gdańska we wrześniu 1945 roku. Szukały szczęścia na Ziemiach Odzyskanych, bo w gruzach legła fabryka zbrojeniowa, jedyny duży zakład dający pracę w Starachowicach.

W Gdańsku mieszkał już znajomy ze Starachowic. Pan Franciszek ściągnął je do pracy, bo już się tu urządził, miał restaurację i inne biznesy, do których potrzebował zaufanych ludzi. Zajął schludny domek w dolnym Wrzeszczu. Wszedł, ot, tak z ulicy, i już został, bo wewnątrz było wszystko, czego człowiek potrzebuje w codziennym życiu. Meble ciężkie i porządne, na ścianach landszafty, na łóżkach pierzyny, w szafach pościel, w kredensach talerze i filiżanki, w kuchni wyszorowane garnki. Żyć nie umierać, a wszystko niczyje, czyli poniemieckie, szkoda żeby się zmarnowało. Tak dopełniała się dziejowa sprawiedliwość.

Gdy przyjechała Irenka z Marychną wolnych domków już nie było, ale pan Franciszek znalazł im mieszkanie przy ulicy, która teraz nie nazywała się już Magdeburger Strasse, ale Tadeusza Kościuszki. Z trzech pokoi na ostatnim piętrze kamienicy sufit miał tylko jeden. Nic to, administrator obiecał dach nareperować.

Gdy weszły do mieszkania okazało się, że jeszcze zajmują je trzy Niemki, matka i dwie dorosłe córki. Trochę wystraszone stanęły wraz z Irenką i Marychną w małżeńskiej sypialni, w której znajdowały się dwa starannie zaścielone łóżka, szafa oraz toaletka z lustrem i marmurowym blatem. Niemki zapytały, czy mogą wyjąć bieliznę pościelową z szafy, Marychna powiedziała "natürlich" (niemieckiego nauczyła się pracując w starachowickiej Hermann Göring Werke) i obie młode kobiety, nazwijmy je Gretą i Elizą, bo pani Maria nie pamięta już ich imion, zaczęły wynosić swoje rzeczy do pokoju, który nie był zrujnowany i w którym siedziała Mutti. Trochę to trwało, więc administrator, Marychna i Irenka stali i patrzyli, jak wynoszą wymaglowane prześcieradła, powłoczki i ręczniki aż kapa na łóżku zaczęła się ruszać…

- Matko Boska Częstochowska! - krzyknęły Polki, a Niemki zaczęły lamentować. Administrator odważnie stawił czoła niebezpieczeństwu i chwycił za pistolet.
Spod pierzyn i poduszek wysunęła się najpierw spocona i rozczochrana głowa, a potem z łóżka wylazł młody mężczyzna.
Niemiec!
Był to brat Grety i Elizy schowany przed żołnierzami Armii Czerwonej.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

Administrator pobiegł zaraz na posterunek, bo to przecież mógł być groźny esesman. Milicjant zabrał całą trójkę na posterunek.
Polki zadomowiły się jako tako, Irena zaczęła sprzedawać wódkę i zakąski w restauracji pana Franciszka. Restauracja była dochodowa, bo żołnierze rosyjscy i polscy często wpadali, by wypić za pabiedu.

Kiedyś zatrzymała się jadąca z Brzeźna i wypełniona meblami sowiecka ciężarówka, kierowca wbiegł do knajpy i chciał zamienić wszystkie meble za pół litra gorzałki, tak go suszyło. Irena oniemiała, ale gdy odzyskała głos, powiedziała, że nie może tego zrobić. Żołnierza okropnie to zdenerwowało, złapał pepeszę i podziurawił meble, których wysoki połysk przez lata cieszył oczy jakiejś niemieckiej rodziny. Irena miała szczęście, bo przecież mógł strzelić w stronę baru, gdzie przecierała ściereczką szklanki.

Polki spały więc w niemieckiej sypialni licząc gwiazdy, bo wrzesień był ciepły i na szczęście nie padało. Matka Elizy i Grety nie wychodziła z pokoju, albo też gdzieś znikała na długie godziny, nikt zresztą się nią nie interesował.
Jej córki wróciły któregoś dnia z komisariatu wymęczone i brudne.
- Czy możemy wejść do kuchni? - pytały nerwowo już w drzwiach.
- Natürlich - odpowiedziała Marychna. Eliza padła na kolana przed kredensem i zaczęła czegoś pod nim szukać. Wyciągnęła małą paczuszkę, pewnie rodzinne kosztowności.
* * *
Złoto! To przypomniało Marychnie historię zasłyszaną od mamy. Rodzice uciekali z okolic Kijowa ogarniętych rewolucją, zwaną potem Wielką Październikową, dokładniej - z Białej Cerkwi. Przed wyjazdem ojciec zamówił u stolarza skrzynię z podwójnym dnem. W skrytce rodzice schowali pokaźną ilość złotych rubli, a dla zmyłki wypełnili skrzynię osmolonymi garnkami i dzięki temu, mimo licznych napadów i rewizji po drodze, dowieźli skarb bezpiecznie do Warszawy.

Kupili sklep i mieszkanie i gdy już wydawało się, że spędzą spokojnie w stolicy resztę życia, pojawił się udający przyjaciela łotr, który omotał ojca i obiecując fantastyczne interesy namówił go do sprzedaży sklepu i mieszkania. Następnie zniknął z całą gotówką. Wszystko przepadło, trzeba było opuścić Warszawę. Nowe życie chcieli zacząć w Starachowicach, gdzie urodziła się w 1920 roku Marychna, ale załamany ojciec zmarł wkrótce potem. Mama musiała radzić sobie z trojgiem dzieci.

Marychnę zabrała do siebie ciocia Zosia. Była osobą samotną, dobrze jej się powodziło, bo do rewolucji pracowała u hrabiny Krasickiej w Kijowie, a teraz prowadziła kasę i księgowość w syndykacie rolniczym we Włodzimierzu Wołyńskim. Nie wyszła za mąż, bo, jak mówi jej siostrzenica, bezskutecznie szukała arystokraty, który chciałby pojąć ją za żonę. Była prawdziwą damą, miała rozległe koneksje.

Z sercem zajęła się dziewczynką. Nauczyła ją dobrych manier i gdy w święta Bożego Narodzenia zabierała Marychnę ze sobą do pałacu księcia Podhorskiego, dziewczynka nie miała żadnych kłopotów przy stole, wiedziała, że dzieci i ryby głosu nie mają i nie myliła noża do mięsa z nożykiem do obierania owoców. Pozwalano jej też bawić się z małą księżniczką. Księżniczka była rozpuszczona jak dziadowski bicz. Gdy bona przyniosła jej talerz zupy mlecznej, kopnęła stolik i mleko wylało się na dywan. Za karę stała w kącie. Marychnę dziwiło jej zachowanie, bo sama była bardzo grzeczna. Nawet przesadnie. Nigdy nie mówiła "nie".

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

- A wie pani, jak elegancko je się kukurydzę w kolbach? - pyta pani Maria. Kukurydzę wnosił lokaj na podgrzanym półmisku owiniętym w grubą białą serwetkę, żeby nie wystygła. Dwa srebrne widelce wbijało się w oba końce parującej kolby i ogryzało ją obracając. Pycha!

Pamięta też, że pod choinkę dostała od księżnej książkę (używaną - tak się wówczas książki szanowało!). "Mowę ojczystą" przeczytała wielokrotnie i ma ją do dziś. Książki zresztą podsuwała dziewczynce także ciocia Zosia. Obie lubiły w szczególności powieści Marii Rodziewiczówny i płakały nad losami bohaterów "Dewajtis", "Między ustami a brzegiem pucharu" czy "Wrzosu".
Na wakacje jeździły do dworu hrabiego Żurakowskiego nieopodal Uściługu, położonego w pięknej okolicy, gdzie do Bugu wpada błękitny Ług. Och, jakie tam rosły słodkie poziomki, jakie dorodne maliny! Kiedyś całkiem zniszczyła malinowym sokiem piękną białą sukienkę z organdyny, w którą wystroiła ją ciocia.

Dwór na wzgórzu wypisz wymaluj jak z Rodziewiczówny. Biały z czerwonym dachem, długa lipowa aleja, gazon przed gankiem. Z okien widać było rzekę i ciągnące się kilometrami sady…
Zapamiętała też inny widok: codziennie rano pokojówka biegała przez te kwiatki i rabatki do wygódki z pełnymi nocnikami. Ot, proza życia.
* * *
W 1930 roku ciocia przeszła na rentę, bo bardzo pogorszył się jej wzrok. Przeprowadziła się do Starachowic. Marychna była zadowolona, bo widywała częściej mamę, choć ciocia zrobiła się o nią zazdrosna i obejmując dziewczynkę wołała: - Moja jesteś, moja.
Starsza o dziewięć lat Irenka wyszła za mąż, natomiast Marychnę ciocia wysłała do szkoły dla panien, którą w Sandomierzu prowadziły zakonnice. Czesne wynosiło zawrotne sześćdziesiąt złotych miesięcznie. W 1938 roku wróciła do Starachowic i zaczęła pracować w biurze fabryki broni i amunicji. Zaczęło się bajkowe życie. Rano ciocia podaje jej filiżankę kakao, na obiad chodzą do mamy, ciocia płaci, bo nie umie i nie chce gotować. Marychna szyje sobie nowe suknie, ściągając fasony z paryskich żurnali. Tańczy i bawi się beztrosko.

Pierwszego września 1939 roku nadlatują bombowce.
Mama, ciocia, Irenka z mężem i małą córeczką oraz Marychna wsiadają na wóz i uciekają.
Dokąd? Jak wojna - trzeba uciekać. Ludzie ze Starachowic mieszają się z tymi, którzy uciekają z Radomia, z Warszawy, ze Skarżyska Kamiennej i z innych miast i miasteczek, zawracają, krążą… Ale w Starachowicach jest szczególnie niebezpiecznie ze względu na zakłady zbrojeniowe. Gdy wybuchnie składnica prochu - całe miasto wyleci w powietrze.
Gdzieś pod Iłżą stają na popas u gospodarzy i widzą żołnierzy pędzących przez kartofliska w kierunku lasu. Biegną w porozpinanych mundurach, bo upał straszny, ranni ledwo nadążają. - Niemcy! - krzyczą. - Niemcy zaraz tu będą!!! A samoloty nad nimi lecą tak nisko, że widać uśmiechnięte twarze pilotów. Strzelają jak do kaczek…
Szosą suną niemieckie czołgi.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

* * *
Marychna znowu pracuje w fabryce.
Deputaty na węgiel, przydział na kartofle, ogłoszenia na słupach: za posiadanie radia - kara śmierci, za posiadanie mięsa z nielegalnego uboju - kara śmierci, łapanki, wywózki, rozstrzelania, wysiedleńcy z Pomorza, wśród nich Metody Wnuk, co to za imię, Metas nazywają go rodzice, Metas - mówi Marychna.

Metas przystojny i miły, ale ona czeka na księcia z bajki, na miłość idealną, o jakiej opowiadały w szkole zakonnice. Konspiracja, szkolenia, nielegalne gazetki, przewożenie, wynoszenie, przemycanie, przysięga: z miłości do Ojczyzny gotowam poświęcić życie, komendantka Maria Erlich, Armia Krajowa, donosiciele, kapusie, kurs sanitariuszek, przetrwamy, już niedługo, słoneczko wyżej - Sikorski bliżej, kiedyś to się musi skończyć, Gestapo, znowu ktoś doniósł, ach, ilu tych szpicli dookoła, ten adorator Eugenii bardzo podejrzany, rewizje, gazetki pod bielizną, w majtkach, wsypa, ucieczka, rozkaz, odsunięta firanka w oknie, skrzynka kontaktowa, mały sabotaż, wieczorami lektura Trylogii przy lampie naftowej, łączniczka, kogoś trzeba przenocować, lokum spalone, jaki ten Metas miły, mroźno, zima sroga…

Ciocia daje Marychnie w prezencie swoje futro sobolowe, właściwie jest to pelisa z beżowych skórek, na każdej od spodu pieczątka "Hrabina Krasicka", bo to kiedyś hrabina podarowała je cioci, z wierzchu materiał w kolorze śliwki i futrzany kołnierz z najlepszych okazów.

Szwagier, mąż Irenki, aresztowany. Auschwitz, blok 11.
Gniotą się teraz w jednym pokoju: ciocia, mama, Irena, Marychna i Marylka, córka Ireny. W kuchni za kotarą dwu dokwaterowanych Niemców z Wehrmachtu: rudy Klaus i ciemny Fritz. Klaus ciągle myśli o jedzeniu. Opowiada o Stalingradzie i robi się jeszcze bardziej głodny. - Fritz, został ci jeszcze kawałek chleba? Marznie, stale ma dreszcze, siada koło pieca i żuje chleb.
Fritz pracuje w wojskowej kuchni, wynosi prowiant i dzieli się z Polkami. Czasem ma nawet słodycze dla Marylki, a dla mamy papierosy. Fritz kradnie nie tylko żarcie. Codziennie przynosi jeden podkład kolejowy i rąbie go na opał w szopie na podwórzu. Ostrzega przed Klausem, który jest partyjny. On sam natomiast ma gdzieś Trzecią Rzeszę, scheisse Krieg, ojciec stracił na wojnie nogę, nie ma kto w gospodarstwie pracować - mówi, bo jest już zima roku 1944 i Armia Czerwona spycha Niemców coraz dalej na zachód.

Siedemnastego stycznia Starachowice zajmują Sowieci.
- Żal nam było Fritza - mówi pani Maria. - Był taki młody i sympatyczny…
* * *
Marychna wraca myślami do Starachowic, choć już się w Gdańsku jakoś urządziła.
Codziennie chodzi pieszo aż na ulice Łąkową, do pracy w fabryce opakowań zwanej Blaszanką, cieszy się z pierwszego uruchomionego tramwaju, choć rzadko udaje jej się wcisnąć do wagonu, bo wszyscy chcą jechać, choćby wisząc na stopniach. Kiedyś, gdy doszła do Targu Drzewnego, bo tak teraz nazywał się Holzmarkt, zatrzymali ją milicjanci. Trafiła na historyczny moment: pośrodku placu właśnie wysadzano kamienny obelisk upamiętniający zwycięstwa armii pruskich. Za Złotą Bramą wchodziła w morze ruin i szła wąską, krętą ścieżką wśród stert kamieni i cegieł, bojąc się, że runie na nią któraś z wypalonych ścian…

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

Tego dnia wróciła z pracy dość późno. Przez uchylone drzwi zobaczyła, że na łóżku w pokoju Niemek siedzi milicjant. Na kolanach trzyma Gretę. Kochają się.

Z Inowrocławia przyjeżdża Metody. "Słuchaliśmy szczebiotania tramwajów, jaskółczego głosu fabryk i nowe życie słało się nam pod nogi" - jak napisze potem Herbert.

Wieczorem Metody idzie z Marychną po Irenę do restauracji. Nie ma prądu, na bufecie pali się jedna karbidówka. Przy stoliku siedzi samotny mężczyzna. Czekają aż sobie pójdzie, by zamknąć knajpę, a on w pewnym momencie podchodzi do baru i krzyczy: dawaj forsę! Podbiega Metody i wtedy ten facet łapie nóż do krojenia wędlin.
- Nieeee! - krzyczy Marychna i zasłania sobą Metodego.

Ślub odbył się wkrótce potem, bo skoro osłoniła go własnym ciałem, to musiał to być przecież ten jedyny, wymarzony książę z bajki.
W mieszkaniu sufit był już naprawiony, więc weselnym gościom nie lało się na głowę, choć tego dnia padał deszcz.
Poniemiecka małżeńska sypialnia służyła im jeszcze przez długie lata.
Przez wiele powojennych jesieni i zim Marychna nosiła także sobolowe futro hrabiny Krasickiej.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Suknia ślubna ze spadochronu - Dziennik Bałtycki

Komentarze 2

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

A
Aneta
ja jako dziecko po wojnie byłam ubierana w sukieneczki uszyte z białego jedwabiu ze spadochronów. Był to wspaniały materiał, błyszczący, miękki i niezbyt się gniótł. Pamiętam też, że w spadochronach były wszyte takie mocne plecione sznurki w kolorze szarozielonym, używano je do suszenia bielizny.
x
xyz
Po wojnie większość sukien ślubnych szyta była ze spadochronów, bo nie było materiału. Pamętam nosiłam białą bluzkę ze spadochronu aż do matury aż do 1961r. i jeszcze długo potem . Była śliczna, biel idealna i nie gniotła się. A na zdjęciu ślubnym Pani Wnukowej, widać jakie były piękne suknie z tego materiału. Wyglądała jak baletnica! Pamiętam formułę tych fotografii z tamtych lat. Ustawienia fotomodeli, sceneria ,oświetlenie... Wszystko bardzo ładne i wzruszające.
Wróć na i.pl Portal i.pl