Pod paragrafem. Krótka opowieść o polskiej szkole fałszowania pieniędzy

Kazimierz Sikorski
Kazimierz Sikorski
Kiedyś przyłapanego fałszerza więziono w kazamatach, obcinano mu członki, wlewano do gardła roztopiony ołów, rzucano na pożarcie dzikim zwierzętom. Dziś świat obchodzi się z nimi łagodniej - posyła takich łotrów tylko za kraty. Ale wyroki za te przestępstwa są zawsze wysokie, bo kto fałszuje pieniądze, ten podnosi rękę na państwo. Nawet najwyższe kary nie odstraszają jednak fałszerzy.

Fałszerze odetchnęli z ulgą pod koniec XVIII i na początku XIX w., kiedy Europa ucywilizowała się i okrucieństwo kar złagodzono, ale np. w USA za fałszowanie pieniędzy wciąż można dostać nawet kilkadziesiąt lat. Była też grupa fałszerzy mogących liczyć na bezkarność ze strony swoich władców. W 1810 r. Napoleon Bonaparte kazał fałszować rosyjskie ruble papierowe we francuskich wytwórniach - w ten sposób chciał podciąć ekonomiczne skrzydła Rosji.

Fałszywe pieniądze dobijały też przed wiekami gospodarczo Polskę. W pierwszej połowie XV w. zostaliśmy zalani orlikami- fałszywymi denarami jagiellońskimi - które produkowano na masową skalę na Morawach, w Czechach i na Śląsku. Sytuacja stała się w pewnym momencie tak poważna, że myślano nawet o zaprzestaniu bicia w Polsce denarów, bo ludzie nie odróżniali już monet fałszywych od legalnych.

Prawdziwa katastrofa miała jednak miejsce trzy wieki później, gdy po opanowaniu przez króla Prus Fryderyka II Śląska i Saksonii zdobył on mennice króla Polski i elektora Saksonii Augusta III, a w nich oryginalne stemple. Fryderyk rozkazał natychmiast bić fałszywe polskie monety, które nie zawierały grama srebra.

Złote ręce Majnerta
Za to genialny XIX-wieczny polski fałszerz Józef Majnert nie miał ambicji, by rujnować od razu całą gospodarkę kraju. Uznawano go za prawdziwego wirtuoza, był on nietypową postacią w tej branży. Jego podróbek niczym białych kruków poszukają jeszcze do dziś kolekcjonerzy na całym świecie. Majnert z pasją podrabiał zwłaszcza zabytkowe monety, m.in. skopiował rzadkiego talara Zygmunta Starego. Badacze dziejów i numizmatycy do dzisiaj nie wiedzą, ile fałszywek wprowadził ten fałszerz na rynek.

Majnert miał na pewno złote ręce do tego interesu, które wspomagała specjalistyczna aparatura, mistrz pracował bowiem w Mennicy Warszawskiej.

Miał bardzo oryginalną technikę pracy, fałszywki bił z pomocą stempli ciętych od ręki, gdyż łatwiej było je odróżnić od tych wybitych, które były odlewami oryginałów. Być może do końca swoich dni pozostałby nieuchwytny, gdyby nie znany numizmatyk Karol Beyer, który pewnego razu kupił od fałszerza 99 sztuk fałszywych stempli.

Beyer, mając taki skarb w garści, przez lata potem wymiatał z rynku fałszywki Majnerta. Polował szczególnie na te najcenniejsze z napisem „Falsus”. Ponieważ do dzisiejszych czasów tych fałszywych monet zachowało się niewiele, ich cena wśród numizmatyków jest dziś przeogromna. Co najciekawsze, mimo wpadki Józef Majnert nie poniósł za to żadnej kary.

Warsztat w piwnicy

Przejdźmy do bliższych nam czasów. Polską okresu międzywojennego wstrząsnęła wielka fałszerska afera z 1933 r. Policjanci dopadli najpierw kolporterów fałszywych banknotów 20-złotowych emisji z lat 1926 i 1929. Potem ujęto kasjerów na Dworcu Głównym w Warszawie, którzy wydawali podróbkami resztę za bilety. Były kolejne ogniwa i w końcu udało się dojść do wytwórcy fałszywek. Okazało się, że banknoty - niezbyt zresztą umiejętnie, za to na ogromną skalę - podrabiał niejaki Tomczyk. Wytwórnia pracowała pełną parą w jego mieszkaniu przy ul. Ogrodowej.

W tym samym roku policyjni wywiadowcy przyskrzynili fałszerza srebrnych 10-złotowych monet tworzonych techniką odlewu. Pracownia mieściła się przy ul. Twardej 62, a pieczę nad nią sprawował „mistrz” Lewandowski. Niekiedy fałszerstwo uznawano za akt odwagi, patriotyzmu wręcz. W taki sposób odpłacaliśmy wrogowi podczas II wojny światowej, kiedy do obiegu weszły z woli okupanta 100-złotowe banknoty z emisji z lat 1932 roku i 1934, z umieszczonym na nich odpowiednim nadrukiem.

Polscy fałszerze wypuścili wówczas na rynek sfałszowane stemple z niemieckim nadrukiem. Kiedy zaś hitlerowcy wprowadzili do obiegu banknoty drukowane w warszawskiej Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, tzw. młynarki, do akcji przystąpiła Armia Krajowa.

Wojna i AK

W PWPW powstała grupa PWB-17 (Podziemna Wytwórnia Banknotów). Ludzie ci szmuglowali do tajnych drukarń w Warszawie składniki potrzebne do druku banknotów i w podziemiu powstawały fałszywe młynarki. Niekiedy członkowie tej organizacji podmieniali nie bez pewnej bezczelności paczki falsyfikatów na paczki oryginałów, by potem fałszywki zgłaszać Niemcom jako druki nieudane do komisyjnego zniszczenia. Dzięki tej akcji podziemie zarobiło w sumie 18 mln okupacyjnych złotych.

Nie tylko AK zresztą fałszowała młynarki, do tego procederu brali się również inni, uznając, że to ich patriotyczny obowiązek. Produkowano głównie banknoty 50-złotowe i 500-złotowe, okupacyjne górale. Kiedy AK uznała jednak, że jakość fałszywek pozostawia wiele do życzenia, przesłano do Wielkiej Brytanii materiały potrzebne do produkcji banknotów. I na Wyspach za zgodą samego Winstona Churchilla pracownicy firmy Thomas de la Rue drukowali na potęgę fałszywki górali. Pierwsze partie banknotów AK otrzymała ze zrzutów lotniczych w połowie 1943 r. Trzeba jednak powiedzieć, że ich jakość nie była najwyższego lotu.

Mistrz Bojarski

Na pewno nie ustępował najlepszym fałszerskim mistrzom Czesław Bojarski. Działał we Francji. Ocenia się, że w czasie swej 15-letniej działalności sfałszował nawet milion francuskich franków. Z wykształcenia był inżynierem budowlanym, który cudem dosłownie zbiegł z niemieckiego transportu wiozącego ludzi na roboty do Francji.

Po wojnie osiadł nad Sekwaną, ale klepał tam ciężką biedę, bo nie znał języka. Pod koniec lat 40. ubiegłego wieku zdesperowany i głodny postanowił zostać fałszerzem. Nie poszedł jednak na żywioł, przez bite dwa lata szykował się do wypuszczenia swoich produktów na rynek. W tym celu dokładnie studiował wygląd francuskich banknotów, w tajemnicy też szykował urządzenia do produkcji fałszywek. Kiedy uznał, że ma już dobre franki, wprowadził je na rynek. Stało się to pod koniec grudnia 1949 r.

Przez trzy lata nikt jednak nie poznał się na jego fałszerstwie, nawet pracownicy banków nie dostrzegli zagrożenia. Dopiero 13 lipca 1952 r. jeden z pracowników francuskiego Banku Narodowego z pewnymi obiekcjami zakwestionował pierwszy 1000-frankowy banknot. Po wnikliwej analizie dostrzegł on na nim brak tajnych, ukrytych znaków. Policja wiedziała już, że fałszerz działa, potrzebowano jednak kolejnych 12 lat, by dopaść wreszcie Bojarskiego.

Gdy potwierdziły się podejrzenia, że to robota Polaka, starano się dojść do jego kryjówki. W jego mieszkaniu, poza stertą fałszywych pieniędzy, znaleziono złoto o wartości miliona franków, obligacje i - co najważniejsze - prawdziwą wytwórnię lewych banknotów, która była sprytnie ukryta pod podłogą.

Geniusz nad Sekwaną

Ocena specjalistów była następująca: falsyfikaty Bojarskiego były naprawdę doskonałe. Ocenia się, że w czasie swej długiej fałszerskiej kariery wyprodukował aż milion fałszywych banknotów. Ujęty w 1964 r. został po procesie w roku 1966 skazany na 20 lat więzienia. To wtedy szef francuskiego Centrum do Walki z Fałszerzami Pieniędzy miał powiedzieć, że gdyby Bojarski fałszował na przykład amerykańskie dolary, nigdy nie zostałby ujęty.

Za kratami spędził w sumie 13 lat, zwolniono go przed czasem za dobre zachowanie. Potem przepadł, nie wiadomo nawet, czy pozostał nad Sekwaną. Prawdopodobnie nie wrócił już do starego fachu - ale gdyby to zrobił, oznaczałoby to, że osiągnął pełną doskonałość - słuch o nim bowiem zaginął.

Można być pewnym, że życiorys Bojarskiego przestudiował dokładnie niejaki Zdzisław N. ksywa Matejko. Jemu też niestraszna była groźba kary, przez lata był nieuchwytnym fałszerzem nad Wisłą, dodajmy - geniuszem w swoim fachu. Jak sam o sobie mówił, dwa razy w życiu dorobił się majątku i dwa razy wszystko stracił. Inna sprawa, że większość życia spędził za kratkami.

Pierwszy raz zatrzasnęły się za nim więzienne bramy w 1965 r. Miał wtedy zaledwie 21 lat. Pod celą był szanowany, bowiem malował osadzonym portrety dla odwiedzających ich dziewczyn i doradzał, jak dziergać tatuaż.

„Matejko” maluje

„Matejko” podrabiał to, co najbardziej się opłacało, czyli banknoty o najwyższych nominałach. Jego sposób wydawał się bardzo prosty: papier potrzebny do produkcji fałszywek oraz farbę kupował na rynku, dokładnie zaś w sklepach dla artystów. Potem ruszał do pracy, skanując dwa banknoty, następnie dokonywał komputerowej obróbki, którą kierował na kolorową drukarkę.

To jeszcze nie koniec, dopieszczał banknot za pomocą pędzelka, grafionu kreślarskiego i szkła powiększającego, nanosząc zabezpieczenia, jakie ma każdy banknot. Wychodził mu dobrze nawet znak wodny, który przecież najtrudniej podrobić. Na koniec mistrz gilotyną przycinał papier i jego banknot był gotowy.

Swoje fałszywki puszczał na rynek przez sieć kurierów, głównie na bazarach, targach i jarmarkach. Wykrycie fałszywek następowało dopiero wtedy, gdy siatka rozprowadzająca towar była już daleko, była bezpieczna. Specjalna grupa policjantów deptała długo fałszerzowi po piętach, ten jednak sprytnie umykał pogoni. Wydawało się jednak, że dotarcie do wytwórni fałszywek to kwestia czasu. Jakież więc było zdziwienie policjantów, którzy zamiast nowoczesnych maszyn wpadli na „Matejkę”, który działał w warunkach chałupniczych.

Legenda Stanisława P.

W cieniu tego fałszerza działał niemal przez sześć dekad niejaki Stanisław P., okrzyknięty fałszerzem stulecia. Wpadł u kresu swojego pracowitego życia, zaś reprezentował tzw. szkołę lwowską - najlepszych fałszerzy, którzy umiejętności zdobywali jeszcze w przedwojennym Lwowie. Piwnica jego domu na Dolnym Śląsku przypominała filię państwowej mennicy. A Stanisław P. trudnił się m.in. podrabianiem złotówek i dolarów.

Zlecenia składali mu najwięksi gangsterzy z całej powojennej Europy. Stanisław P. był bardzo ostrożny. Choć najpierw milicja, potem policja miała go stale pod lupą, ten jednak nie dawał się przymknąć. A kiedy wpadł, sąd nie miał innego wyjścia, jak potraktować fałszerza wyjątkowo łagodnie z uwagi na jego podeszły wiek i stan zdrowia.

Polakiem czuł się też Emin Jasari, genialny fałszerz, którego prawdziwe pochodzenie okrywa mgła tajemnicy. Przyszedł na świat w Macedonii, ale pojawił się w naszym kraju już w latach 70. XX w. Nie można wykluczyć, że ten genialny fałszerz pieniędzy współpracował z peerelowską bezpieką. Już sama galeria nazwisk, którymi się posługiwał, budziła podziw: Franz Bibo, Mirosław Dziura, Hans Werner Fromme, Aleksander Głód, Aleksander Kyc, Georgias Samara, Jan Socha.

Miał też konszachty z amerykańskimi służbami, bo kiedy w pewnej chwili zaczął mu się palić nad Wisłą grunt pod nogami, nawiał do Stanów Zjednoczonych, gdzie osiadł na Florydzie. Wracał jeszcze do Polski w poprzedniej epoce, ale to, ile lewych dolarów wypuścił na rynek, z jakimi gangami współpracował, jest tajemnicą. Dziś nie wiadomo, co Aleksander Głód czy Hans Werner Fromme, bo i paszportami na takie nazwiska się posługiwał, porabia. O ile jeszcze żyje, możemy być pewni, że nie zrezygnował definitywnie z fałszerskiego fachu.

od 7 lat
Wideo

Krzysztof Bosak i Anna Bryłka przyjechali do Leszna

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl