Paweł Wilczak: Każdy czasem zostaje wyprowadzony na manowce

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Aneta Zurek / Polska Press
Paweł Wilczak kojarzy się nam przede wszystkim z komediowym serialem „Kasia i Tomek”. Tymczasem w filmie „Pan T.” prezentuje zupełnie odmienny wizerunek. Nam aktor opowiada o tym, jak radzi sobie z zawodowymi sukcesami i porażkami oraz dlaczego nie cierpi mediów społecznościowych.

- Ma pan opinię aktora, który starannie selekcjonuje scenariusze, które otrzymuje. Co zaintrygowało pana w „Panu T.”?
- Scenariusz, który był nietuzinkowy. Ale też możliwość poruszania się w innej temperaturze i rzeczywistości. To był materiał, do którego chciałem się przygotować w zupełnie inny sposób. Chciałem zapomnieć o tym wszystkim, co było do tej pory w moim życiu zawodowym: wyciszyć i wycofać się kompletnie, jeśli chodzi o ekspresję. Postawiłem więc w sferze emocji na zasadę „mniej znaczy więcej”.

- „Pan T.” skojarzył się wszystkim oczywiście z Leopoldem Tyrmandem. Inspirował się pan tą postacią przy tworzeniu roli?
- Absolutnie nie. Choć oczywiście twórczość i osobowość Tyrmanda była mi znana. Film wywołał dyskusję na ten temat. A wzięła się ona stąd, że zanim zaczęliśmy pracę na planie, pojawił się jakiś wyciek do prasy, że robimy biografię tego pisarza. I to zaczęło żyć własnym życiem. Oczywiście wszystko to było nieprawdą: to nie jest film biograficzny i nie jest oparty na życiorysie, ani na żadnym utworze Tyrmanda. Pan T. to synteza osobowości i charakterów wielu artystów z tamtych czasów, którzy walczyli o niezależność artystyczną, polityczną i ekonomiczną. Takich ludzi było dosyć sporo.

- Ponoć schudł pan do roli aż dziesięć kilogramów. Jak taka przemiana fizyczna wpłynęła na pana kreację?
- To było nawet dwanaście kilogramów. Potem przestałem się już ważyć, bo trochę się przestraszyłem. (śmiech) To była bardzo prosta sprawa. Bohater filmu boryka się z niemożnością pracy twórczej, ale żyje też w skrajnej nędzy. A jak się żyje w nędzy, to się najnormalniej w świecie chudnie, bo nie ma się co jeść. Dlatego stwierdziłem, że do tej postaci będzie to bardzo pasowało. A jak to się robi? Po prostu mało się je i dużo ćwiczy. Nie ma mądrych na to.

- Pana kreacja ma wręcz minimalistyczny charakter. Co sprawiło, że postanowił pan podejść do roli w ten sposób?
- Materiał, który był zapisany w scenariuszu dawał taką szansę. Ale oczywiście też sugestie reżysera. Jestem mu bardzo wdzięczny za to, że on zobaczył, iż ja w takim materiale mogę być tak inny od tego, co do tej pory grałem. Każdy ma zawsze jakieś wyobrażenia na temat drugiej osoby – co dotychczas robiła czy z czym jest kojarzona. Marcin dzięki Bogu wszystko to wykasował i zaufał mi, że mogę zagrać zupełnie w inny sposób. To wymagało naprawdę odwagi, która wśród naszych reżyserów nie jest niestety zbyt często spotykana.

- Czuł się pan jakby na nowo debiutował?
- Nigdy nie jest tak, że człowiek jest raz na zawsze taki sam. Przecież raz bywa zadowolony, kiedy indziej zdenerwowany, a jeszcze kiedy indziej – płacze. Dla mnie to zupełnie oczywiste. Ale żeby wydobyć z aktora coś odmiennego, niż to, z czym jest do tej pory kojarzony, reżyser musi być naprawdę odważny. Ja miałem to szczęście, że taką szansę dał mi Marcin i nigdy mu tego nie zapomnę. Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało górnolotnie, ale zawsze mam w głowie historię Toma Hanksa, który początkowo przez długie lata był kojarzony z kinem komediowym i familijnym, dopiero potem zaczął robić filmy takie, jak „Filadelfia” czy „Cast Away. Poza światem”. Do tego trzeba było mieć otwartą głowę, dużą odwagę i przysłowiowe „jaja”. Tak się złożyło, że te cechy reżyser „Pana T.” posiadał. A ja starałem się go nie zawieść.

- Pan i Marcin Krzyształowicz pochodzicie z tego samego pokolenia – obaj urodziliście się w latach 60. Przez to mogliście poznać absurdy Peerelu z własnego doświadczenia. Mieliście przez to lepsze porozumienie na planie?
- Zdecydowanie tak. Na pewno jakaś część tego dobrego porozumienia między nami wynikała z tego, że jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku. To nie było jednak wcale takie oczywiste, bo można być z tego samego pokolenia i kompletnie się nie czuć. My z Marcinem rozumieliśmy się w pół zdania i to było niezwykle pomocne w pracy.

- „Pan T.” został zrealizowany na czarno-białej taśmie. To mogło wpływać na pana grę?
- Czarno-biała taśma stworzyła przede wszystkim pewien klimat i temperaturę tamtych czasów. Tak to już jest, że wspominamy Peerel jako niezbyt kolorowy okres w dziejach Polski. Chociaż to też pewne uproszczenie i nie do końca prawda. Rzeczywistość była może wtedy czarno-biała, ale emocje były jednak kolorowe. I to staraliśmy się pokazać w naszym filmie.

- Na planie „Pana T.” miał pan okazję pracować z młodszymi kolegami i koleżankami, jak Maria Sobocińska i Sebastian Stankiewicz, ale też z bardziej od siebie doświadczonymi aktorami, jak Jerzy Bończak. Które z tych spotkań było najciekawsze?
- „Pan T.” powstawał przy bardzo dużych perturbacjach. Z różnych powodów: produkcyjnych i czasowych. Dlatego rodził się z wielkim zaangażowaniem ludzkiej energii. Wszyscy byli tak przekonani do tego projektu, że bardzo chcieli być w tym zespole, który go tworzył. Robiliśmy więc wszystko, aby ta współpraca była przyjemna i komfortowa, nieokraszona żadnymi problemami, których naprawdę było sporo, jeśli chodzi o kwestie producenckie. Z Jurkiem współpracowało mi się przepysznie. Marysia okazała się wspaniałą aktorką, która już od pewnego czasu świetnie sprawdza sie w świecie filmu. Równie twórcza i kreatywna była praca z Sebastianem.

- Zebrał pan za swój występ same pochwały i nominację do Orła. Sprawiło to, że spływają teraz do pana nowe i ciekawe propozycje scenariuszowe?
- Różnie to bywa w tej branży. Ja zawsze powtarzam: „Jeśli chcesz rozśmieszyć pana Boga, to powiedz mu o swoich planach”. Podchodzę więc do swojego zawodu z dużą pokorą i dopóki kamera nie zacznie pracować na planie, to nigdy nie mówię o swych planach, żeby nie wystawiać się na śmieszność i nieodpowiedzialność.

- Występ w „Panu T.” to pana pierwsza duża rola od siedmiu lat. Z czego wynikała ta przerwa?
- Szczerze panu powiem, że ja nie zauważyłem, że upłynęło tyle czasu. Życie tak galopowało, że nim się spostrzegłem, a minęło siedem lat. Cóż – poza filmem mam też przecież inne sprawy. Dlatego jakoś specjalnie nie wartościuję tego czasu, który minął. Był taki, jaki był – i bardzo dobrze.

- Aktorstwo spełniło pana oczekiwania czy może rozczarowało?
- Oglądałem wiele filmów dokumentalnych i fabularnych o artystach przeróżnej maści. I z tego, co widziałem, to każdy z tych twórców musiał pokonać totalnie trudną drogę, aby do czegoś dojść. Dlatego dla mnie to, że ktoś jest bezrobotny i nikt go nie chce, było czymś kompletnie oczywistym. Do tego stopnia uwierzyłem w to, że zajęło mi trochę czasu, by dostrzec różnicę między kolejami losu artystów na Zachodzie i w Polsce. To, co się działo u nas na przełomie lat 80. i 90. to nie była jednak Ameryka. (śmiech)

- Jest pan synem lekarzy. Jak to się stało, że nie poszedł pan w ślady rodziców, tylko wybrał aktorstwo?
- Starałem się bez nacisku mojej rodziny zdawać dwa razy na akademię medyczną. Całe szczęście to się nie udało. Dzięki Bogu i komisji egzaminacyjnej. Potem zdecydowałem się na inną szkołę medyczną – i miałem zostać technikiem radiologii. Pewnego dnia stwierdziłem jednak, że trzeba pojechać do Łodzi i zawalczyć o to, o czym myślałem tak naprawdę od zawsze. Początkowo nie dawałem sobie do tego prawa, bo myślałem, że tam trzeba mieć same piątki. Dzięki Bogu okazało się, że tak nie jest. (śmiech)

- Co sprawiło, że zdecydował się pan na łódzką „filmówkę” a nie na krakowską czy warszawską akademię teatralną?
- Odpowiedź jest bardzo prosta: od dziecka spędzałem większość wolnego czasu w kinie. Moi rówieśnicy kopali piłkę i mieli różnych sportowych idoli, a ja wolałem oglądać filmy. Czasem nawet te same dwa razy dziennie. Dlatego dla mnie było oczywiste, że chcę iść do szkoły filmowej, a nie teatralnej. Cokolwiek to znaczy. A ponieważ w Polsce jest tylko jedna szkoła filmowa – musiałem jechać do Łodzi.

- Jak pan ją wspomina?
- Do dziś mam do tej szkoły wielki sentyment: to unikat w skali międzynarodowej. Postrzegam ją wręcz jak magiczne miejsce. Nikt nie wie dlaczego. Jeśli by pan popytał innych aktorów, którzy studiowali w Łodzi, to te opinie na pewno będą bardzo zbieżne. Tam od dekad panuje niezwykła energia, która jest kompletnie niewytłumaczalna. Ktoś nawet robił jakieś badania, bo ponoć jest tam jakiś... czakram. (śmiech) Dlatego bez względu na sytuację polityczną, społeczną czy ekonomiczną, ta energia jest tam zawsze niebywale mocna. Ja bardzo w to wierzę.

- Większość aktorów ze szczególną atencją występuje w teatrze. Bo tam mają bezpośredni kontakt z widzem. Dlaczego pana nie ciągnie na scenę?
- Ja byłem krótko w Teatrze Nowym w Warszawie i miałem tam przyjemność zagrania… kozy w bajce dla dzieci. I stwierdziłem, że to nie jest jakaś najbardziej kreatywna droga mojego rozwoju. Dlatego uznałem, że to nie miejsce dla mnie. Zdecydowanie wolę plan telewizyjny czy filmowy niż scenę teatralną. Chociaż absolutnie nie wykluczam, że się na niej pojawię. Bo może nie często, ale regularnie dostaję propozycje teatralne, które zawsze uważnie rozważam. Teraz niedawno była taka sytuacja, ale z różnych powodów nie mogłem się tego podjąć. Tak czasami się składa, że albo się zajęć w ogóle nie ma, albo jest ich tyle, że się nakładają jedne na drugie. Taka jest specyfika wykonywania tego zawodu.

- Najtrudniejszym momentem dla każdego aktora jest wejście w zawód po skończeniu szkoły. Jak sobie pan wtedy radził?
- Nie miałem pracy w zawodzie przez sześć lat. Robiłem więc różne inne rzeczy: byłem kelnerem, komiwojażerem, pracowałem w biurze, machałem kilofem. To wtedy nie było takie popularne jak dzisiaj. Uważano, że człowiek po szkole filmowej nie może podawać pomidorowej. Była to zatem dosyć karkołomna droga do kariery. No ale musiałem płacić rachunki za mieszkanie i telefon. Nie było więc o czym gadać. Nie żałuję jednak ani jednego dnia.

- Nie miał pan takiego momentu, w którym chciał machnąć ręką na aktorstwo i zająć się czymś zupełnie innym?
- Nigdy.

- Kiedy los się odwrócił i udało się panu zaistnieć na ekranie?
- Takim momentem mojego wskoczenia w zawód, był udział w serialu „Ekstradycja”. To nieżyjący już reżyser Wojtek Wójcik dał mi szansę zagrania w tej produkcji. To były inne czasy i oglądalność tego serialu była wprost fenomenalna. Nie było internetu, nie było tylu stacji telewizyjnych. Odbiór tego serialu był więc totalny. Dlatego z miejsca stałem się zawodowo rozpoznawalny.

- Wszyscy pokochali pana jednak chyba dopiero dzięki „Kasi i Tomkowi”. Na czym polegał fenomen tego serialu?
- Jego sukces był wielką zasługą reżysera Yurka Bogayewicza, który przyleciał do Polski z Hollywood. Zrobił casting i stwierdził, że Tomek to jestem ja. Jestem mu za to bardzo wdzięczny, bo to był bardzo fajny projekt. Przede wszystkim bardzo nowatorski jak na polski rynek. Ludzie od razu go zauważyli i mocno mu kibicowali.

- „Kasia i Tomek” pokazał pana komediowy talent. Potem poszedł pan dalej tym tropem, grając w „Facetach do wzięcia” czy „Usta, usta”. Czuje się pan przede wszystkim aktorem komediowym?
- Ja do tego tak nie podchodzę. Dla mnie najważniejsze jest zawsze to, co jest zapisane w scenariuszu. Jeśli jest w nim ktoś, kto jest zrozpaczony, to próbuję wydobyć z niego takie tony. Jeśli jest ktoś wesoły, to staram się go pokazać z kolei od tej strony. To jest podstawa współdziałania z reżyserem.

- Zdarzają się panu jednak porażki.
- Nikt nie może nikomu zagwarantować, że na pewno będzie sukces. Ale dla mnie to jest najpiękniejsze w tej branży. Gdybyśmy wiedzieli, co będzie sukcesem, to w Ameryce już by to dawno wymyślili. Całe szczęście tak nie jest. Najfajniejsza jest właśnie ta niewiadoma: że wchodzimy za każdym razem do nowej wody. To dla mnie najbardziej kreatywne i fascynujące.

- Bardzo pan przeżywa, kiedy film z pana udziałem okazuje się nieudany?
- Ja zawsze wchodzę w projekt, jeśli w niego wierzę. Jeśli w niego nie wierzę, to nie wchodzę. I nawet jeśli ktoś mi coś odradza, a ja mam inne zdanie, to oczywiście podejmuję to ryzyko. I naturalnie nie zawsze te wybory okazują się prawidłowe. Ale ja uważam, że to jest OK. Tak ma być. Nie wyobrażam sobie robienia całe życie dobrych rzeczy, lub całego życia rzeczy złych. Jak popatrzymy na globalny wymiar kina, to przecież porażki zdarzają się nawet najwspanialszym ludziom z tej branży. Każdy czasem zostaje wyprowadzony na manowce.

- Od czasu „Kasi i Tomka” pana życiem mocno interesują się plotkarskie media. Jak sobie pan z tym radzi?
- Jeśli ktoś kradnie panu samochód, to idzie pan na policję. Jeśli ktoś kradnie mój wizerunek i moją twarz bez mojej wiedzy i zgody, sugerując jakieś fałszywe treści, to idę do adwokatów. Takich spraw było już bardzo dużo. Ja nie będę dyskutował i polemizował z insynuacjami tabloidów, bo robią to samo od wielu lat.

- W jednym z wywiadów powiedział pan: „Jestem mocno związany z reklamą”. Skąd ta zażyłość?
- Dorastałem, kiedy w Polsce powstawała reklama. I byłem tego bardzo blisko. Pracowałem swego czasu w agencji reklamowej, kiedy podejmowałem jeszcze różne zajęcia nie w swoim zawodzie. Czasem byłem przed kamerą, czasem byłem za kamerą. I dla mnie to było niezwykle kreatywne. Miało się bowiem szansę operowania innym językiem, pracowało się na najlepszym sprzęcie i z najbardziej kreatywnymi ludźmi. Ponieważ mnóstwo reżyserów i operatorów szlifowało swe umiejętności właśnie w reklamie. To był dla mnie taki poligon doświadczalny. Obowiązywała tam zasada „mini-max”: mieliśmy minimum czasu na maksymalne przekazanie treści. Czasami reklama była lepsza, czasami gorsza, wiadomo. To był jednak totalnie dynamiczny rynek, który miał bardzo rozwojowy charakter.

- Dzisiaj takimi nowymi formami wypowiedzi dla wielu artystów są media społecznościowe. Pan tymczasem nie ma ani Facebooka, ani Instagrama. Dlaczego?
- Nie widzę w tym ogóle sensu. Kiedy chcę z panem porozmawiać, to dzwonię do pana i rozmawiamy. Po co mi do tego jakiś Instagram czy Facebook? Ja chcę mieć przyjaciół prawdziwych – z krwi i kości. A nie kogoś anonimowego, kto da mi kciuk w górę, że jest fajnie, albo kciuk w dół, że jest niefajnie. Kompletnie nie rozumiem o co w tym chodzi. Jakim trzeba być narcyzem, by sfotografować się z nowym mikserem w kuchni i puszczać to na cały świat. Musiałbym zwariować, żeby coś takiego robić.

- Ale dzisiaj reżyserzy castingu sprawdzają, ile dany aktor ma lajków na Facebooku czy Instagramie. I wybierają tego, który ma więcej. To pana nie przekonuje?
- To tak nie działa. W konkurencji zdobywania pracy obowiązują jednak inne zasady – zdjęcia próbne. Tu stawia się kamerę, robi się scenę i wtedy dokonuje się wyboru. Jeżeli ktoś tego nie robi, to nie wiem, czy ja w ogóle z kimś takim chcę się spotkać.

- Młode pokolenie podchodzi do tego inaczej. Pana nastoletni synowie ponoć chcą być „youtuberami”. Co pan na to?
- Żeby była jasność: ja nie walczę z internetem. To jest fenomenalne medium, które zrewolucjonizowało świat. Ale tak jak wprowadza ono dobre rzeczy, tak samo wprowadza złe. Internet jest tak globalnym zjawiskiem, że wyznacznikiem trendów są w nim zdjęcia w gaciach. I ja w tym nie chcę uczestniczyć. Wierzę jednak, że za pomocą internetu można zrobić coś sensownego. Choćby teraz – kiedy w dobie pandemii bez internetu właściwie nie moglibyśmy funkcjonować. I wierzę, że to pójdzie w bardziej kreatywną stronę. To tylko narzędzie – i trzeba je dobrze wykorzystywać. Jeśli ktoś będzie robił fajne rzeczy w internecie, ja się na pewno nad tym pochylę. Ale jeśli ktoś będzie oceniał moją „fajność” na podstawie zdjęcia z wycieczki w Karkonoszach, to ja się w to nie bawię.

- Chciałby pan, żeby synowie poszli w pana ślady i zostali aktorami?
- Na pewno nie będę im w tym przeszkadzał. To jest ich wybór i ich życie. Jak będą starsi, to na pewno takiego wyboru dokonają. Ja będę im wtedy jedynie mógł służyć radą i opowiedzieć na ten temat wszystko, co mi się wydaje istotne. Nigdy nie będę jednak na nich wpływał, zakazując czy nakazując im cokolwiek.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Paweł Wilczak: Każdy czasem zostaje wyprowadzony na manowce - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl