Jacek Cygan: Artyści piosenkami odnawiają dusze

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Jacek Cygan
Jacek Cygan Slawomir Mielnik
- Generalnie piszę do muzyki i to ja muszę odczytać, o czym jest ta muzyka, i połączyć to z duszą artysty. Poprzez piosenkę stworzyć postać, jego wizerunek, który nie pozostawi ludzi obojętnymi - o swoich piosenkach i twórczości mówi Jacek Cygan.

Jak to się stało, że zmonopolizował pan polską scenę muzyczną?
Nie wydaje mi się, że tak jest.

Ponad 80 procent piosenek, które są emitowane w stacjach radiowych, jest pana autorstwa.
Nie, nie! Może tak było kiedyś, na przełomie lat dziewięćdziesiątych. Ale dzisiaj to już nie jest prawdą. Dzisiaj radia generalnie puszczają młodych wykonawców. Wystarczy sprawdzić playlisty, aby się o tym przekonać. Oczywiście, ja mam ten zaszczyt i honor, że udało mi się z przyjaciółmi stworzyć piosenki tak zwane ponadczasowe, evergreeny, które ciągle żyją. To jest ten mój, jak gdyby uśmiech losu. I z tym się mogę zgodzić. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy, bo te piosenki nie tylko ciągle są żywe na antenach radiowych, ale też żyją wśród ludzi. Przychodzą do mnie ludzie po koncertach czy spotkaniach autorskich w bibliotekach i dzielą się ze mną wrażeniami. Opowiadają, jak przy tej to piosence się poznali…

… przy tej zakochali…
A przy piosence „Dotyk” spędzili wspólnie pierwszą noc (śmiech).

Mówią o panu „Pierwszy tekściarz III RP”, „Ojciec polskiej piosenki”. Jak pan to traktuje?
Traktuję to jako życzliwość. Trochę jak żart. Ta sława jest bardzo niewymierna.

To bardzo skromne podejście.
Podobno. Mówię to nie tylko ze skromności. Gdybym brał to na poważnie, to ten „balonik próżności” mógłby zabić we mnie potrzebę dalszego tworzenia czy też dalszego szukania. Uważam, że piosenka to jest tak piękny rodzaj twórczości, że ciągle można odkrywać coś nowego. Ostatnio w Bydgoszczy, podczas festiwalu pamięci Andrzeja Zauchy, miałem swój wieczór autorski. Przyszło około 200 osób; czytałem swoje wiersze, a na koniec chciałam tej publiczności zrobić przyjemność i poprosiłem, aby zaśpiewali refren piosenki, której nie znali. Powstała tak, że do mojego wiersza „Niebuszko” (czyli małe niebo) muzykę napisał Staszek Soyka. To tak pięknie wypadło, że ci ludzie nie chcieli przestać śpiewać, wołali: „Jeszcze, jeszcze!”. Piosenka pochodzi z teatralnego spektaklu, którego premiera odbyła się w marcu tego roku w Teatrze STU w Krakowie, a który nazywa się „Błękitne krewetki”. I tam właśnie ta piosenka, obok innych, zaczęła swoje życie.

Jest pan, jak Jan Kiepura, chłopakiem z Sosnowca; tam się urodził i wychował. Zastanawiam się, czy w Sosnowcu istnieje jakiś gen muzyczny, który niektórzy mają szczęście dziedziczyć?
W Sosnowcu urodził się też Władysław Szpilman, wspaniały kompozytor, który był pierwowzorem postaci bohatera filmu „Pianista” nagrodzonego Oscarem. Być może więc Sosnowiec ma jakiś walor uwrażliwiania ludzi. Dodam, że udało mi się jeszcze przed śmiercią pana Władysława Szpilmana spotkać z nim i porozmawiać. Opowiadał mi o przedwojennym Sosnowcu, o tradycjach swojej rodziny. Powiedział mi wtedy: „Drogi krajanie! Już pewnie nic razem nie napiszemy, ale miło będzie, jeżeli przeniesie pan tę moją historię dalej”. Dzięki niemu wiem, co się w Sosnowcu działo przed wojną.

Ma pan spory elektorat. Pana piosenki uwielbiają pokolenia 40-latków, 50-latków i 60-latków plus. Pisze je pan dla znakomitych artystów. Jak to się robi? Pan ich wszystkich zna? Czy oni po prostu się do pana zgłaszają?
Autor tekstów piosenek, inaczej mówiąc tekściarz, to jest taki gość, który siedzi w domu i czeka na telefon. Nie jest tak, że ja się komukolwiek narzucam swoją osobą.

Albo, że pan sobie to wychodził?
Nie chodzę po Placu Defilad i nie wołam, że jestem wspaniały i piszę piosenki. Oni muszą się do mnie zwrócić. Oczywiście od czegoś to się zaczęło.

Od studiów.
Wywodzę się ze środowiska piosenki studenckiej, miałem grupę „Nasza Basia Kochana” złożoną z muzykujących przyjaciół; raczej była to działalność niszowa.

No, niezupełnie, wygraliście Festiwal Piosenki Studenckiej w Krakowie, który miał wtedy dużą rangę.
Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie to, że Grażyna Łobaszewska zaśpiewała naszą piosenkę „Za szybą”. (Jacek Cygan śpiewa): „Całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę, więc nie dzwoń do mnie, kiedy będę stara”. Zaśpiewała pięknie. Potem zaczęli się do mnie zwracać inni wykonawcy i kompozytorzy. Kamieniem milowym była piosenka „Jaka róża, taki cierń”. Wtedy zadzwonił do mnie kompozytor Włodzimierz Korcz i powiedział; „Jacku, jest młoda, zdolna dziewczyna. Nazywa się Edyta Geppert. Masz trzy dni na napisanie piosenki”. Tak się zaczęło. I to się rozszerzało - coraz więcej osób, wspaniałych, utalentowanych zwracało się do mnie i połączyło nas coś więcej niż praca. To była pewna bliskość emocjonalna.

Pisząc piosenkę bardziej zastanawia się pan nad tym, kim ta osoba…
…będzie na scenie, tak.

Na scenie i w piosence. Co takiego jest w tych tekstach, że zdobyły one tak szaloną popularność? Można rzec, że my mówimy tymi tekstami. Są poetyckie, mówią o rzeczach, które ludzi interesują. Jest w nich miłość, są życiowe tragedie. Ciekawa jestem, jakby pan je zdiagnozował.
Zdiagnozowałbym w taki sposób, że te teksty tworzą na scenie prawdziwą osobę. Prawdziwą kreację artysty, który wychodzi, staje przed publicznością i ma w tych moich „wyrazach” argumenty do rozmowy z ludźmi. Ma siłę, bo jest w tym wiarygodny!

Łapię się na tym, że dla mnie to wręcz nie do uwierzenia, że te piosenki pisze jeden facet, a śpiewają je tak różnorodni artyści i wszyscy są bardzo prawdziwi w tym, co śpiewają. Wyjdzie Edyta Geppert i ja jej wierzę, kiedy śpiewa „Jaka róża, taki cierń”. Wierzę w to, co śpiewa Andrzej Zaucha czy Stanisław Soyka…
…albo Grzegorz Markowski, kiedy wyjdzie i zaśpiewa „Wszystko ma swój czas i przychodzi kres na kres”. Idąc dalej: wyjdzie Grażyna Łobaszewska i zaśpiewa „Czas nas uczy pogody”, czy Ryszard Rynkowski i zaśpiewa „Czego może chcieć od życia taki gość jak ja” czyli „Wypijmy za błędy”. No i wyjdzie Edyta Górniak i zaśpiewa „To nie ja byłam Ewą”. Mógłbym tak w nieskończoność…

Na dodatek jest pan jak ten wieszcz, który wieszczy, bo nigdy wcześniej polska piosenka nie dała takiego ognia, jak „To nie ja byłam Ewą” na Eurowizji w 1994 roku.
Powtórzę, że siła tego przekazu polega na tym, że te piosenki są o nich, że w momencie, kiedy ci moi artyści wychodzą na scenę, to nie tylko publiczność ma dreszcze, ale i ja je także odczuwam. Wiem, że dobrze wykonałem robotę, bo w gruncie rzeczy to nie ja jestem tu ważny. Ważna jest ich kreacja na scenie. Ja ich wyposażyłem w te możliwości, w ten tekst, który daje im taką moc.

Nie chciał pan po sukcesie w 1994 roku przeskoczyć siebie i zamiast być „prawie pierwszym”, napisać piosenkę, która faktycznie zdobędzie pierwsze miejsce na Eurowizji?
To był, niestety, albo i „stety” - mówię o drugim miejscu Edyty Górniak - nieszczęśliwy przypadek, ale w rezultacie może szczęśliwy? Ona na próbie generalnej część piosenki zaśpiewała po angielsku. Nie wolno było tego robić, a my o tym nie wiedzieliśmy. Kilka krajów nas zdyskwalifikowało i nie dostaliśmy od nich żadnych punktów. To spowodowało, że piosenka zajęła drugie miejsce. Ale wydarzyło się coś innego. Kiedy Edyta skończyła śpiewać, zeszła ze sceny i weszła do tak zwanego „green roomu”, czyli do miejsca, gdzie siedziały występujące ekipy, to wszyscy wstali. Zrobili jej trzyminutową owację. Według tych artystów, twórców, piosenkarzy, to Edyta moralnie wygrała Eurowizję. Nie wiem, czy to nie było ważniejsze niż to nominalne pierwsze miejsce. Dla mnie było to ogromne przeżycie.

Długo się pan „bujał” z tą piosenką, poprawiając ją nieustannie przez dwa tygodnie. Kto wie, gdyby nie deadline, to może do dziś by pan jej nie skończył (śmiech).
A pani zrobiłaby inaczej? Oczywiste, że zrobiłaby pani tak samo.

No pewnie. Gdyby nie deadline, pewnie nie opublikowałabym żadnego wywiadu.
Wtedy Polska pierwszy raz jechała na Eurowizję. A ja ten festiwal oglądałem od dziecka. I nagle spełnia się moje marzenie. Dlatego tak się w tym pisaniu zakręciłem, że nie wiedziałem, gdzie północ, a gdzie południe (śmiech).

Jak było z tekstem tej piosenki? Chodził pan wokół Edyty Górniak, jak ten lisek koło drogi i kombinował, jak zobaczyć, co ma środku?
Ja już wtedy Edytę trochę poznałem. Już wiedziałem, jaka to jest osoba i jakim językiem powinna się kontaktować ze światem. Proszę zauważyć, że ta piosenka była po polsku, a zelektryzowała miliony ludzi na świecie, którzy na nią głosowali. Kiedy nagrywaliśmy ją w Londynie, to najlepsi muzycy stali w reżyserce i pytali, o co chodzi. Skąd ta dziewczyna, takie chuchro, ma taką siłę? Powiedziałem im: „Bo śpiewa o sobie”. „Zanim w popiół się zmienię, chcę być wielkim płomieniem” - to jest cała Edyta.

A pan jest być może jedynym człowiekiem, który dzięki swoim piosenkom znalazł kluczyk do polskiej duszy. Jaka ta nasza dusza jest?
Ktoś mnie niedawno zapytał, dlaczego od tylu lat przegrywamy na festiwalu Eurowizji. Notorycznie. Uważam, że dzieje się tak dlatego, że nie postawiliśmy na to, co pani właśnie zdiagnozowała. Ponieważ największą zaletą polskiej duszy, jej największą siłą, są emocje. Dlatego Edyta Górniak prawie wygrała ten festiwal, bo przekazała uniwersalne emocje, z wielką siłą. A my dziś stawiamy na kawałek kożuszka folklorystycznego czy na inny pomysł. Nie chcę krytykować, ale są to pomysły z innej bajki. Jak ta nasza polska dusza wygląda, pokazała Edyta.

Co pana piosenki mówią jeszcze o nas, o Polakach?
Mówią właśnie to, że emocje są naszą największą siłą. Przeżywanie, wzruszenie. Lubimy się wzruszać. Proszę zauważyć, jakie przyjęcie ma ostatnia piosenka Zbyszka Wodeckiego, którą mi zostawił do napisania, a którą śpiewa z Kayah, „Chwytaj dzień”. Jestem teraz na wakacjach, podróżuję po różnych krajach i puszczałem tę piosenkę Polakom tam mieszkającym; słyszeli ją po raz pierwszy. Wszyscy płakali. Taka jest siła tej piosenki. Sądzę, że być może to jest ten kluczyk, o którym pani mówi, do polskiej duszy. Choć nie czuję się lekarzem polskiej duszy, to jednocześnie dziękuję pani za to określenie, bo nikt dotychczas tak tego nie ujął, jak pani przed chwilą.

Bardzo mi miło, ale gwoli sprawiedliwości wyznam, że wymyślił to mój redaktor naczelny (śmiech).
Stawiam mu koniak! (śmiech).

Jak technicznie wygląda pisanie piosenek? Wiem już, że artyści sami się do pana zgłaszają, ale czy zdarza się, że mówią na przykład: „Napisz mi taką drugą „To nie ja byłam Ewą”, wiesz, żeby był hit”?
Artyści na ogół nie mówią, o czym ma być piosenka. Nie mówią tego też kompozytorzy, bo proszę zauważyć, że wielu śpiewających artystów daje mi swoje kompozycje. Generalnie piszę do muzyki, prawie wszystkie piosenki napisałem do muzyki. Oni więc mi nie mówią i to ja muszę odczytać, o czym jest ta muzyka i połączyć to z duszą tego artysty. I poprzez piosenkę stworzyć postać, jego wizerunek, który nie pozostawi ludzi obojętnymi.

Dlatego twierdzę, że oprócz talentu pisania, ma pan jeszcze talent widzenia tego, co artysta ma w swoim wnętrzu.
Pewnie jest w tych trochę racji. Ale jest jeszcze jedna sprawa, a mianowicie to, że traktuję tych artystów trochę jak lustro, w którym sam się przeglądam.

Piękne sprzężenie zwrotne!
Ludzie czasem pytają mnie: „Jak to? Facet napisał piosenkę „Jestem kobietą”? Odpowiadam: „No tak. Bo ja się na tym po prostu znam. Całe życie doktoryzuję się z tematu, jakim jest kobieta” (śmiech). Teraz kończę książkę, która ukaże się w połowie października, a jej tytuł będzie pochodził od piosenki „Odnawiam dusze”. W jakimś sensie jest to opowieść o tych wszystkich artystach, poczynając od Zbyszka Wodeckiego, przez Ryszarda Rynkowskiego, Alicję Majewską, Grzegorza Skawińskiego, Kayah, Grzesia Markowskiego, tych wszystkich, którzy jeżdżą po Polsce. Dziś występują w Szczecinie, jutro w Przemyślu. Tłuką się po nocach. Jadą, bo mają jakąś misję. Są sławni, nie robią tego ani dla sławy, ani dla pieniędzy. To ich misja. Spotykają się z ludźmi i coś z nimi robią. Odnawiają dusze. Myślę, że ja też, w pewnym sensie, to robię, choć może z drugiego rzędu.

Z tak zwanego tylnego fotela.
No właśnie. Jestem z nimi, kiedy jadą w noc ciemną, w deszcz, czasami w gołoledź. Tylko że mnie nie widać. Ale ja z nimi jeżdżę. To odnawianie dusz wydaje mi się takie ważne i myślę, że po to my to wszystko robimy razem, a jednocześnie robimy to, będąc na wspólnych falach. Tak samo to rozumiemy.

Otóż to. Bo są też artyści, dla których nie napisze pan piosenki, bo nie ma wspólnej płaszczyzny i porozumienia?
Tak, tak. Jak napisał poeta: „…żyjemy na archipelagach, a ta woda, te słowa, cóż mogą…?”.

Nie ma szans, aby biegun północny pocałował się z południowym.
Nie ma. Jesteśmy z innych światów.

Ale wśród tych, z którymi pan współpracuje, są pewnie i tacy, z którymi współpracuje się bardziej, lepiej, niż z innymi?
Jeżeli świadczyć ma o tym liczba piosenek, albo częstotliwość współpracy, to naturalnie są tacy artyści, jak Ryszard Rynkowski, którego znamy przede wszystkim jako świetnego wokalistę, a jest też znakomitym kompozytorem. Napisałem z nim najwięcej piosenek. Mamy wyjątkowe pokrewieństwo dusz.

Ma pan w swoim portfolio ponad 1300 piosenek, najwięcej z nich napisał pan dla Ryszarda Rynkowskiego, kto plasuje się na następnych miejscach?
Dużo napisałem z Sewerynem Krajewskim, który jest wspaniałym melodykiem. Wiele piosenek napisałem z Jurkiem Filarem, najpierw dla zespołu „Nasza Basia Kochana”, potem dla Jurka jako solisty. Filar to wspaniały kompozytor, mój przyjaciel, z którym zaczynałem. Dalej: z Włodzimierzem Korczem, z Krzesimirem Dębskim, z Piotrem Rubikiem, z Robertem Jansonem. To są wybitnie utalentowani kompozytorzy, z nimi pracowałem najczęściej. Ale czasami nie ma co mierzyć tego w ten sposób. Na przykład z Darkiem Kozakiewiczem napisałem dla „Perfectu” tylko dwie piosenki. Jedna z nich, pod tytułem „Wszystko ma swój czas”, ma 32 miliony wejść w internecie. To jest niesamowite, bo po internet sięga przede wszystkim młodzież, prawda? Jeżeli piosenka zespołu, który zbliża się do końca kariery, gra już 40 lat, ma 32 miliony wejść w internecie, to znaczy, że przyciąga wszystkich. Przyciąga pokolenia. A druga nazywa się „Odnawiam dusze” i jest absolutnie magiczna. No i wziąłem od niej tytuł do mojej nowej książki.

Pan również pisze piosenki już ponad 40 lat. Nie ma pan ochoty na eksperymentowanie?
Ależ ja robię eksperymenty. Na przykład moja sztuka „Błękitne krewetki” w Teatrze STU, o której wspomniałem, zawiera piosenki eksperymentalne. Nie wszystkie mają strukturę: zwrotka, refren, zwrotka, refren. A poza tym piszę również inne rzeczy. Napisałem zbiór opowiadań „Przeznaczenie, traf, przypadek”. Napisałem książkę biograficzną „Klezmer, Opowieść o życiu Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana”. Ciągle chce mi się czegoś innego; napisałem dwie sztuki teatralne, piszę wiersze, które czytam w różnych językach - ostatnio jak byłem we Francji to podczas wieczoru autorskiego czytaliśmy te wiersze w Prowansji po polsku i po francusku. Ciągle szukam, bo myślę, że to zmiany właśnie dają energię. Szukanie w różnych dziedzinach twórczości to jest takie odnawianie duszy!

Nie kręciło pana nigdy, żeby napisać piosenkę po angielsku?
Nie znam angielskiego w takim stopniu, w jakim byłbym upoważniony do wyrażania się na pewnym poziomie. Na co dzień z angielskim sobie radzę, ale żeby w nim pisać, musiałbym mieszkać tam, gdzie mówi się po angielsku, chodzić tam do szkoły. Podobno po angielsku pisze się łatwiej, ale mnie jednak łatwe rzeczy nie interesują. A poza tym mój przyjaciel Andrzej Poniedzielski mawia: „Języki obce są mi obce…” I tego się trzymam (śmiech).

Kiedyś miał pan takie marzenie, żeby Barbara Streisand zaśpiewała pana piosenkę. Zrobił pan coś w tym kierunku, żeby pomóc temu marzeniu w realizacji?
Niewiele. Rozumiem, że to jest chyba niemożliwe. Zrobiłem tyle, że kiedy współpracowałem z panem Leopoldem Kozłowskim, ostatnim klezmerem Galicji, jak go nazywamy, doprowadził on do takiego momentu, że Izchak Perlman, jeden z najlepszych skrzypków świata, przyjechał do Krakowa, aby nakręcić film „Skrzypek w domu klezmera”. Zagrali wtedy z nut moją piosenkę, która po polsku nazywa się „Gdy jedna łza”. Perlman nie znał jej tytułu, ale była dla niego tak wzruszająca, że, jak opowiadał Leopold, pociekła mu jedna łza i wpadła do Stradivariusa. Leopold powiedział mu, o czym jest ta piosenka, a on oświadczył: „Zabiorę tę piosenkę i pokażę ją Barbarze Streisand; to moja przyjaciółka. Ona pewnie chętnie by ją zaśpiewała”. To tyle się w tej sprawie wydarzyło. Ale powiem pani, dlaczego chciałbym, aby zaśpiewała tę piosenkę Barbara Streisand...

Dlatego, że zagrała kiedyś w filmie „Yentl” na podstawie utworu Isaaca Singera?
Między innymi. Uważam, że są osoby, u których śpiewanie jest nie tylko śpiewaniem, ale sposobem rozmawiania ze światem. Robią to tak naturalnie, jakby oddychali. Jest to tak lekkie, prawdziwe, że w niesamowity sposób oddziałuje na innych, jest wielką sztuką. Barbara Streisand to ma. Stąd wzięło się to marzenie.

Kiedy słucha pan radia i lecą pana piosenki, to jak pan to odbiera? Odczuwa pan dumę? Czy już nie może tego znieść?
(Śmiech). Jest miło. Puszczają te, najbliższe mojemu sercu; tak zwane evergreeny. Ale miałem kiedyś taki przypadek: jedziemy z żoną samochodem, słuchamy radia, rozlegają się pierwsze takty piosenki. Mówię do żony: „Piękny numer. Szkoda, że takiego nie napisałem”. Tymczasem okazało się, że to była moja piosenka, śpiewana przez Mietka Szcześniaka i Lorę Szafran. Pod tytułem „To moja magia”. Zapomniałem, że był do niej taki piękny muzyczny wstęp. Ale utwór od razu był mi bliski.

Żona nadal jest pierwszą i surową recenzentką pana piosenek?
Oj tak, bardzo jest surową recenzentką. Zastanawiam się, czy jej nie zmienić.

(Śmiech).
To oczywiście żart. Jestem jej bardzo wdzięczny, a najbardziej, kiedy jest na przykład trzecia w nocy, a ja nie jestem pewien, czy mogę już wysyłać do kompozytora czy wykonawcy tę wersję tekstu, to wtedy delikatnie wchodzę do sypialni i pytam: „Kochanie, śpisz?” I co ona odpowiada? „Nie śpię” (śmiech). Odczuwam wielką wdzięczność, że mogę jej wtedy przeczytać, a ona jeszcze na dodatek się wypowie.

Myślę sobie, że wiele z piosenek, które pan napisał, ma swoje drugie dno, czy zakulisowe historie. Jest taka, która dla pana ma szczególne znaczenie, taka, w której zaklęta jest jakaś porywająca historia?
W książce, nad którą pracuję, a która wyjdzie w październiku pod tytułem „Odnawiam dusze”, opisałem historie moich 50 piosenek. Wcześniej zrobiłem to w książce „Życie jest piosenką”, która wyszła pięć lat temu. Teraz znowu zmierzyłem się z tym, o czym pani mówi, która z moich piosenek nosi najciekawszą historię. Wśród historii, które opisałem, teraz wyróżniłbym trzy. Pierwsza to historia powstania wspomnianej już w tej rozmowie piosenki „Chwytaj dzień”, czyli ostatniej kompozycji Zbyszka Wodeckiego. Napisałem tekst dla żywego człowieka, ale już nie zdążyłem mu pokazać, bo umarł. Druga piosenka, której opis pozostał w mojej pamięci. pochodzi z pierwszej płyty Edyty Górniak „Dotyk”, nazywa się „Niebo to my” . Jest tam opowiedziany moment, kiedy to w nocy, na parkingu przed Dworcem Centralnym w Warszawie pokazałem pierwszy raz Edycie ten tekst i zaśpiewaliśmy go razem. Trzecia to niezwykła historia powstania piosenki „Wznieś serce nad zło” Ryszarda Rynkowskiego i jej późniejsze losy. Pamiętam, że zatytułowałem ten rozdział „Piosenka na powódź serca”.

To ja już proszę o wywiad, kiedy książka się ukaże.
Proszę uprzejmie. Zwłaszcza po tym, co już dzisiaj razem przeszliśmy! W końcu rozmawiam teraz z panią, cały czas chodząc, a jestem pod Wiedniem, w ogrodzie moich serdecznych przyjaciół malarzy, Danusi i Janusza Strzałkowskich. Na podstawie ich losów napisałem kilka lat temu sztukę „Kolacja z Gustawem Klimtem”, która była wystawiona w Teatrze STU w Krakowie, a potem w języku niemieckim w Teatrze „Pygmalion” w Wiedniu. Myślę, że te kilometry wywiadu nas połączyły (śmiech).

O na pewno! Chciałam jeszcze wspomnieć o „Dyskotece Pana Jacka”, jaką pan stworzył w latach 80. i 90., i zapytać, czy wie pan, co dziś śpiewają dzieci? Kto dziś pisze dla nich piosenki?
Bywam w jury festiwali dziecięcych, zresztą w Sosnowcu mam od szesnastu lat swój ukochany Festiwal Piosenki Dziecięcej „Intermuza”, więc wiem, co śpiewają. Często sięgają po klasykę - w tym po moje piosenki z Majką Jeżowską, którą nieustannie podziwiam i innymi kompozytorami, takimi jak Krzesimir Dębski, Rafał Paczkowski czy Staszek Soyka. Czasem śpiewają piosenki z filmów, zwłaszcza Disneya. O dziwo, dzieci sięgają też po dorosłe piosenki, na przykład z „Kabaretu Starszych Panów”. Moje piosenki nadal żyją, dzieci wciąż śpiewają „Laleczkę z saskiej porcelany”, „Wszystkie dzieci nasze są”, „Dłonie”, „Zakazany owoc”, „Myszka widziała ostatnia” i to jest miłe. Ale jest to też zasługa wszystkich: kompozytorów i pierwszych dziecięcych wykonawców, których kocham do dzisiaj.

Czego może chcieć od życia taki gość jak pan?
(Śmiech). Już w następnej linijce tej piosenki, czyli „Wypijmy za błędy” jest odpowiedź na pani pytanie: „Ludzi, których sam ciągle w sercu ma”! Tak, ten gość, który jest we mnie, może chcieć ludzi. Bliskich, przyjaciół. Ludzi, z którymi spędza się życie. Sądzę, że nie ma większej wartości niż przyjaciele. Cieszę się, że piosenka stała się dla mnie okazją do zaprzyjaźnienia się, zbliżenia z wieloma fantastycznymi ludźmi. Za to tym moim piosenkom dzisiaj dziękuję.

od 12 lat
Wideo

Gazeta Lubuska. Winiarze liczą straty po przymrozkach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Jacek Cygan: Artyści piosenkami odnawiają dusze - Plus Polska Times

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl