Globalizacja w odwrocie - kraje martwią się o siebie

Agaton Koziński
Wracamy do czasów, gdy państwa łączyły najwyżej stosunki bilateralne - pisze Agaton Koziński

Monachium, Niemcy
"Narcyzm jest namiętnością Europejczyków. Nic nie pochłania tak bardzo Unii Europejskiej jak ona sama" - pisze Ulrich Beck. I zaraz dodaje: "Kryzys jest szansą, by UE wreszcie oderwała się od ulubionego zajęcia i zajęła się naprawą swej konstrukcji".

Słynny niemiecki socjolog związany z uniwersytetem w Monachium wydał nową książkę "Europa kosmopolityczna" (napisaną wspólnie z Edgarem Grande’em). Jest ona zwieńczeniem trylogii o kosmopolitycznym realizmie. W jej pierwszej części Beck snuł rozważania o zależnościach między sobą rządów państw w erze globalizacji. W drugiej zastanawiał się nad problemami przyno­szonymi przez globalną rewolucję. W trzeciej wziął na tapetę zjednoczoną Europę - jako wzór bytu, który umiejętnie wznosi się ponad tradycyjne narodowe podziały i na ich bazie buduje kosmopolityczną przyszłość.

Przede wszystkim podkreśla, że pojedyncze państwo we współczesnym świecie znaczy coraz mniej - system zależności sprawia, że reguła "duży może więcej" stała się szalenie aktualna. Pod tym względem więc Unia zdaje się dobrze przygotowana do współczesnych czasów. Ale tylko pozornie. Dobrze funkcjonującej wspólnocie gospodarczej brakuje wizji politycznej. Nawet tacy Europejczycy jak przywódcy Niemiec i Francji zbytnio kierują się interesem swego kraju. Szansę na przełamanie tego impasu socjolog dostrzega we współczesnym kryzysie, gdyż pokazuje on jak na dłoni, że współpraca wielu państw jest lepszym remedium na kłopoty niż samo­dzielne się z nimi zmaganie. Niestety, UE na razie zdaje się tego nie dostrzegać.

Co więc dalej z Unią? Beck jest optymistą. Podkreśla, że jej naczelna idea jest świetna. "UE nie jest narodem, państwem, ONZ. Jest związkiem, który opiera się na kosmopoli­tyzmie nowego typu. Poszczególne narodo­wości są równe i różne, zarazem się umac­niając i wzbogacając. Dzięki temu też polska tożsamość staje się bogatsza i barwniejsza, nie uboższa" - napisał.

Teheran, Iran

Ruchy pozorowane - tak według Zbigniewa Brzezińskiego wyglądają próby wznowienia rozmów między USA i Iranem.

Barack Obama ogłosił, że chce nowego początku w stosunkach z Iranem. Miało to oznaczać symboliczne zerwanie z wrogością, jaką Waszyngton i Teheran czują wobec siebie od prawie trzech dekad. Wiele państw zachodnich natychmiast wsparło inicjatywę amerykańskiego prezydenta, licząc, że przyniesie ona upragniony przełom w napiętych stosunkach z Iranem. Ich na­dzie­ję szybko rozwiał jednak ajatollah Cha­menei, irański przywódca duchowy. "Obama tylko używa sloganów o zmianie, bo na co dzień żadnych zmian nie widać. Czy sankcje zostały zniesione? Czy Ameryka przestała popierać syjonistyczny reżim? Słowa o zmia­nie to za mało" - skomentował Chamenei.

Brzeziński, który udzielił wywiadu irańskiej telewizji, nie uznaje argumentacji ajatollaha. Według niego Chamenei, czekając na jakąś zmianę, "przegapił okazję dostrzeżenia zmiany, która już miała miejsce". W dyplomacji bowiem słowa, a nawet ton, jakim się je wypowiada, odgrywają ogromną rolę. Obrażanie i oskarżanie też są narzędziami do prowadzenia negocjacji. Ale najczęściej kończy się to tych negocjacji zerwaniem.

Jednak, krytykując styl prowadzenia dyplomacji przez Iran, Brzeziński nie pochwalał także amerykańskiej polityki . "Jeśli Waszyngton chce prowadzić poważne negocjacje, to nie mogą one być oparte na jednostronnych warunkach wstępnych" - podkreślał. Dopóki nie zaczną się więc próby zbliżenia stanowisk, dopóty nie ma szans na prawdziwy przełom. Tym samym retoryka Obamy o nowym początku okaże się tylko ruchem pozorowanym.
Arlington, USA
Świat uniknąłby kryzysu finansowego, gdyby przestrzegał zasad obrotu pieniędzmi przedstawionych w Koranie. Tej myśli nie wygłosił ekonomista wywodzący się z któregoś z państw znad Zatoki Perskiej, lecz Roger Scruton, jeden z najbardziej cenionych filozofów w świecie zachodnim.

W tekście opublikowanym w kon­serwatywnym miesięczniku "The American Spectator" Scruton skoncentrował się na przyczynach obecnego załamania gospodarczego. Według niego w dużej mierze został on spowodowany przez kredyty. Obracanie pieniędzmi stało się takim samym sposobem na biznes jak produkowanie zegarków czy inwestowanie w akcje firm te zegarki wytwarzających. Tymczasem nie można tu stawiać znaku równości. Tani, łatwo udzielany kredyt demoralizuje, gdyż zdejmuje z bankowców odpowiedzialność za pożyczane przez nich pieniądze. "Nie bylibyśmy świadkami tak nieodpowiedzialnego handlu długami, który rozwalił amerykański system bankowy. Nie bylibyśmy też świadkami tak nieodpowiedzialnego rozpowszechniania ryzyka, jakie niesie ze sobą zdjęcie z ludzi osobistej odpowiedzialności za własne niepowodzenia" - napisał Scruton.

Temu kredytowemu rozpasaniu przeciwstawia on model islamu. Przypomina, że prorok Mahomet sprzeciwiał się lichwie. Wychodził z założenia, że pieniądze należy inwestować i zyski powinny mieć tylko ci, którzy podejmują związane z tym ryzyko.

A zarobki w postaci procentów od pożyczo­nych pieniędzy to nic innego niż premia za nicnierobienie, a więc są nieuczciwym sposobem zarabiania pieniędzy.

"Trudno znaleźć bardziej różniące się od siebie postacie, jak Mahomet i John Maynard Keynes. Ten ekonomista twierdził, że i tak wszyscy umrzemy, więc spokojnie możemy żyć na koszt przyszłości. Dlatego wzywał rządy do stymulowania popytu poprzez zastrzyki pieniędzy" - pisał Scruton. Zarówno Barack Obama, jak i europejscy przywódcy stosują się do tych sugestii, ułatwiając branie kredytów, przesuwając ich spłatę na następne pokolenia. Ale tak nie wolno. Filozof postuluje więc, by znaleźć złoty środek między Mahometem i Keynesem. Taki, który kazałby ponosić każdemu z osobna pełną odpowiedzialność za własne przyjemności i własne błędy.

Nairobi, Kenia
Prawdziwą ofiarą obecnego kryzysu gospodarczego będą nie zachodnie instytucje finansowe, lecz mieszkańcy Afryki - uważa kenijski publicysta Anver Versi.

Cytuje on etiopskiego premiera Melesa Zenawiego, który ostrzegał, że pogłębiająca się globalna zapaść powoduje gwałtowny wzrost bezrobocia na Czarnym Lądzie. Według wyliczeń Zenawiego spadek eksportu oraz zmniejszenie pomocy humanitarnej płynącej z Zachodu do Afryki sprawią, że na tym kontynencie będzie o 40 mld dol. mniej. Ich brak może mieć przerażające konsekwencje.

Versi zgadza się z diagnozami Zenawiego, ale nie zgadza się z pomysłami ich rozwiązania. Według niego pompowanie kolejnych sum pieniędzy do Afryki nie ma sensu - Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy i tak nie wiedzą, jak je spożytkować. Dlatego proponuje on inne rozwiązanie. Świat powinien zadbać przede wszystkim, by Afrykę ominęła obecna zawierucha gospodarcza. W tym celu, zamiast subsydiować niewydolne zachodnie banki, należy pilnować, by sprawnie funkcjonowały afrykańskie państwa. "Trzeba uporządkować priorytety. Afryka
i Azja nie spowodowały kryzysu, tam odbywa się większość produkcji. Czas więc, by Afryka wysunęła się naprzód, a Europa zajęła tylne miejsca" - postulował.

Jerozolima, Izrael
"Wpływ żydowskiego lobby na amerykańskich Republikanów jest coraz mniejszy" - wieszczy publicysta Jonathan Tobin na łamach opiniotwórczego dziennika "Jerusalem Post".

Za złoty okres wpływu Żydów na Partię Republikańską uważa on rok 1980. Wtedy głównie dzięki głosom tej diaspory prezydentem USA został Ronald Reagan. Później nigdy nie udało się już zbliżyć do tych osiągnięć. Żydzi stopniowo przenosili swe zainteresowanie na Demokratów. Nawet otwarte deklarowanie poparcia dla państwa izraelskiego, jakie głosili w swych programach wyborczych George W. Bush i John McCain, nie pomagało im zdobyć głosów amerykańskich Żydów. "Stali się oni niemożliwie liberalni i lojalni wobec Demokratów - pod tym względem przebijają ich tylko Afroamerykanie" - napisał Tobin.

Co się stało? Przecież tradycyjnie uważało się, że Republikanie są silni w dużej mierze dzięki poparciu żydowskiej diaspory? Diagnoza Tobina jest tutaj jednak bezlitosna. Uważa on, że Republikanie ciągle odwołują się do doświadczeń związanych z imigracją, problemami, które stwarza życie na uchodźstwie. Tymczasem to już przestało być zmartwieniem Żydów. Dla nich tematem numer jeden stała się gospodarka. Tymczasem Republikanie zaczęli być postrzegani jako zbyt konserwatywni w tej dziedzinie, czego dowodem było chociażby wysunięcie kandydatury Sarah Palin na wiceprezydenta USA w ostatnich wyborach.

To zniechęca Żydów - dlatego masowo poparli oni Baracka Obamę. Tak zachowują się nie tylko wyborcy, ale także żydowscy politycy - nie przypadkiem senator Arlen Specter zdecydował się właśnie wystąpić z Partii Republikańskiej i dołączyć do Demokratów. W tym ugrupowaniu zwyczajnie łatwiej mu znaleźć wspólny język z innymi politykami i realizować własne ambicje polityczne. Republikanie mu tego nie zapewniają.

Singapur
"900 satelitów krąży wokół Ziemi. Oznacza to, że w kosmosie jest coraz więcej śmieci. Trzeba je posprzątać" - zauważa Michael Richardson.

Ten naukowiec z Instytutu Studiów nad Południowo-Wschodnią Azją z Singapuru zwrócił uwagę, że stare satelity w przestrzeni kosmicznej mogą się zderzać z innymi obiektami. Taka kolizja może mieć dramatyczne skutki. Odłamki będą latać w promieniu 800-1400 km od miejsca zderzenia - a więc w tym polu mogą zniszczyć inne satelity. Taka tragedia wydarzyła się w lutym 776 km nad Syberią, gdy doszło do kolizji amerykańskiego satelity sieci Iridium z rosyjskim satelitą wojskowym.

Na całe szczęście coraz częściej słychać o próbach uporządkowania sytuacji w kosmosie. ONZ-owski Komitet Pokojowe­go Użytkowania Przestrzeni Pozaziemskiej opracował siedmiopunktowy przewodnik, który ma wskazywać sposoby radzenia sobie z kosmicznymi śmieciami. Niestety, problemem jest wcielanie go w życie. Obecnie możliwości sięgania gwiazd ma 10 państw. Żadne z nich jednak nie kwapi się do sprzątania po swych kosmicznych ambicjach. Podobne problemy były wcześniej z uchwaleniem zasad ruchu kosmicznego - ale w końcu się udało. Michael Richardson ma nadzieję, że podobnie będzie ze sprzątaniem orbit.
Biszkek, Kirgistan
"W Kirgistanie wieje silny wiatr od Syberii. Po okresie odwilży czuć coraz silniejsze naciski ze strony Rosji na nasz kraj" - zwraca uwagę prof. Baktybek Abdrisajew.

Ten politolog, były ambasador Kirgistanu w Stanach Zjednoczonych, przypomniał tulipanową rewolucję z 2005 r., która doprowadziła do odsunięcia od władzy Askara Akajewa, rządzącego krajem od 1990 r. W jej wyniku prezydentem został Kurmanbek Bakijew. Wydawało się wtedy, że Kirgistan będzie kolejnym państwem po Gruzji i Ukrainie, któremu uda się zerwać z zależnością od Moskwy. Wygląda jednak na to, że te plany okażą się zamkami budowanymi na piasku, gdyż dziś Kreml znów ma coraz większy wpływ na sytuację w Kirgistanie.

Sygnałem była śmierć wpływowego kirgiskiego polityka Medeta Sadyrkulowa. Jego całkowicie spalone ciało znaleziono w marcu we wraku samochodu, który wcześniej uległ niewyjaśnionemu do dziś wypadkowi. Wcześniej był on szefem kancelarii Bakijewa - ale wcześniej wycofał się z pracy na rzecz prezydenta. Podobnie uczyniła grupa rewolucjonistów z 2005 r. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Bakijew przejawia dyktatorskie zapędy i wpycha Kirgistan w moskiewskie łapy. Dowodem tego miało być m.in. przyjęcie od Kremla pomocy finansowej w wysokości 2,1 mld dol. Nie udało się też rozwikłać tajemnicy śmierci Sadyrkulowa. "Dla wielu to dowód na rusyfikację kraju. Kirgistan coraz bardziej przypomina Rosję, wpływy Kremla ciągle w nim rosną" - napisał Abdrisajew w artykule dla "Foreign Policy". Ambasadorowi wtóruje dr Daniel Larison, amerykański publicysta i historyk.

W artykule dla konserwatywnego magazynu "The Week" wytknął on rządowi USA, że wycofuje się z promocji demokracji w dawnej strefie radzieckiej. Dowodem tego miało być zamknięcie w tym roku bazy wojskowej w Manas, która świetnie sprawdzała się jako zaplecze operacji w Afganistanie. Wprawdzie umowę o współpracy wypowiedział prezydent Bakijew (podobno taki był koszt finansowej pomocy od Rosji), ale według Larisona jej zamknięcie dowodzi, że USA niezbyt zależało na jej utrzymaniu. De facto więc Biały Dom zgodził się, by Kirgistan ponownie znalazł się w rosyjskiej strefie wpływów. Przede wszystkim dlatego, że Waszyngton nie starał się podtrzymywać dobrych stosunków z państwami Azji Centralnej. One tak jak Kirgistan czuły się zwyczajnie wykorzystywane - i dlatego zaczęły się rozglądać za innym protektorem.

Larison apeluje do Baracka Obamy, by bardziej dbał o kraje Azji Środkowej. Z kolei Abdrisajew szansę na wyrwanie się z rosyjskich rąk widzi w samych Kirgizach, którzy - jak twierdzi - powoli znów się zbierają do kolejnej tulipanowej rewolucji. "Mieszkańcy Azji Środkowej mają cywilną odwagę stanąć przeciw własnym rządom i wyjść na ulicę, by powiedzieć głośno, co mają na myśli" - twierdzi Abdrisajew. Ten proces wzmaga pogarszający się stan gospodarki. W Kirgistanie sezon na tulipany zacznie się już za chwilę.

Waszyngton, USA
Czy odwaga to cecha zarezerwowana dla mężczyzn? Nie zgadza się z tym Ayaan Hirsi Ali. Podkreśla ona, że także kobiety są zdolne do dokonywania bohaterskich czynów - mimo że nikt tego od nich nie oczekuje.

40-letnia Ali sama jest dowodem na to, że kobiety stać na akty bohaterstwa. Urodziła się w Somalii, lecz jeszcze jako nastolatka wraz z rodziną opuściła ojczyznę. Osiadła w Holandii. W 2003 r. została deputowaną z ramienia partii liberalno-demokratycznej VVD. Coraz częściej wypowiadała się na temat dyskryminowania kobiet przez islam. W 2004 r. z reżyserem Theo van Goghiem nakręciła o tym film "Poddanie". Oburzył on fundamentalistycznych muzułmanów. Van Gogh zginął pchnięty nożem w centrum Amsterdamu. Ali też grożono śmiercią, ostatecznie złożyła mandat poselski i przeprowadziła się do USA, gdzie podjęła pracę w American Enterprise Institute.

Właśnie ten instytut zorganizował debatę na temat "Czy odwaga to cecha męska". Oczywiście Ali nie zgodziła się z tą obserwacją. Podkreśla inną różnicę: podejście do wychowania. Mężczyzn tradycyjnie wychowuje się do czynów bohaterskich, natomiast rolą kobiet jest dbać o dom. Tymczasem w dzisiejszych czasach takie podziały są coraz mniej aktualne. "Spotykam mężczyzn, którzy określają siebie jako metroseksualnych czy biseksualnych. Spotykam również kobiety, które odważnie walczą z męską dominacją" - napisała. To dlatego uważa, że nazywanie odwagi cechą męską jest archaizmem - zwłaszcza na Zachodzie. Te same problemy (np. zagrożenie atakiem terrorystycznym) dotykają bowiem obie płcie w równym stopniu. I obie muszą szukać na nie odpowiedzi.

Z Ali nie zgadza się natomiast prof. Harvey C. Mansfield, autor książki "Męskość". "Wszyscy znamy odważne kobiety - jak chociażby Ayaan Hirsi Ali. W historii było ich bardzo wiele. Ale nie zmienia to faktu, że kobiety są z natury swej bardziej łagodne niż mężczyźni, przez co są mniej skłonne do bohaterskich czynów" - podkreślił. Według niego takiego podejścia do odwagi nie zmieniają kolejne fale feminizmu, które dają kobietom coraz większą swobodę - także w podejmowaniu aktów odwagi. Ale nie zmienia to faktu, że płeć żeńska ma do tego mniejsze inklinacje. "Choć nie można zapomnieć o jednej kwestii. Nawet w erze wyzwolenia seksualnego każda kobieta musi wykazać odwagę, by bronić swego systemu wartości" - konkluduje Mansfield.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl