Zostali oszukani. Mieli spędzić jedną noc w mińskim hotelu i jechać do Niemiec. Wylądowali w lesie. Rozmowa z lekarzem Arsalanem Azzaddinem

Izolda Hukałowicz
Izolda Hukałowicz
Arsalan Azzaddin, lekarz i wicedyrektor szpitala w Bielsku Podlaskim. Z pochodzenia jest Kurdem.
Arsalan Azzaddin, lekarz i wicedyrektor szpitala w Bielsku Podlaskim. Z pochodzenia jest Kurdem.
Do szpitala w Bielsku Podlaskim prawie codziennie trafiają cudzoziemcy, którzy przedostali się do Polski z Białorusi. Wyziębieni, wycieńczeni i głodni opowiadają swoje przerażające historie Arsalanowi Azzaddinowi, lekarzowi pochodzenia kurdyjskiego, który postanowił im pomóc nie tylko medycznie. Azzaddin podjął interwencję u samego źródła, kontaktując się z bliskowschodnimi mediami i pokazując, co się dzieje z Kurdami decydującymi się na podróż do Mińska. Kim są migranci leczeni w bielskim szpitalu? Dlaczego decydują się na emigrację? Jak wygląda przemyt ludzi do Europy Zachodniej? O tych i innych wątkach związanych z kryzysem na granicy polsko-białoruskiej rozmawialiśmy z Arsalanem Azzaddinem, lekarzem i wicedyrektorem szpitala w Bielsku Podlaskim.

Z jednej strony COVID-19, a z drugiej migranci trafiający do szpitala w Bielsku Podlaskim. Ma Pan teraz pełne ręce roboty…

Tak, w tej chwili sytuacja jest bardzo trudna, gdyż nałożyły się na siebie pandemia oraz kryzys na granicy polsko-białoruskiej. Cały czas mamy bardzo dużo pacjentów z COVID-19, przeciętnie ok. 130 osób. Nie ma też dnia, aby do naszego szpitala nie trafiali uchodźcy. Przez kilka dni był spokój i jak podejrzewam, miało to związek z przegrupowaniem migrantów z lasów pod granicę. Ale potem znowu zaczęło do nas trafiać po kilka osób dziennie.

Z jakich krajów pochodzą migranci leczeni w bielskim szpitalu? I w jakim stanie trafiają do Pana?

W większości są to iraccy Kurdowie. Ale też Syryjczycy, Palestyńczycy, migranci z Libanu, Jordanii, Afganistanu, krajów afrykańskich, a nawet z Turcji. Jednak przeważają Kurdowie z Iraku. Ich stan jest różny - od skrajnego wyczerpania po drobniejsze problemy ze zdrowiem. Jednak w większości są to trudne przypadki, które wymagają naszej pomocy.

Jest Pan Kurdem. Domyślam się, że ta sytuacja jest dla Pana szczególnie trudna…

Oczywiście, jest mi bardzo ciężko, kiedy widzę, w jakim stanie trafiają do nas ci ludzie.

Dlatego zaczął Pan aktywnie działać nie tylko na polu medycznym?

Tak. Postanowiłem zadziałać u źródła. Udzielałem wywiadów najważniejszym stacjom telewizyjnym na Bliskim Wschodzie i opowiadałem, jak tak naprawdę wygląda sytuacja na granicy polsko-białoruskiej i co spotyka Kurdów po stronie białoruskiej. Zadzwoniłem do rządowej telewizji kurdyjskiej w Iraku, wypowiadałem się dla Rudaw TV, dla Al Jazeery czy Kurdistan 24. I nie ukrywam, trudno było powstrzymać emocje. Mówiłem: „Zróbcie coś, bo ci ludzie nie zasługują na to, co ich tam spotyka”. Jak zapytano mnie, co trzeba zrobić w tej sytuacji, to powiedziałem, że po pierwsze – trzeba zabronić im wyjazdu z kraju, a po drugie – ująć przemytników i osoby, które sprzedają wizy. Gdy to już zostanie wykonane, to następnym krokiem powinno być zabranie tych ludzi z granicy polsko-białoruskiej. Wielokrotnie mówiłem też, że trzeba zrobić coś od postaw, aby powstrzymać emigrację młodych ludzi. To skarb narodu. Oni powinni mieć dobre warunki u siebie, aby godnie żyć i pracować na rzecz swojej ojczyzny, a nie mieszkać w obozach dla uchodźców na obczyźnie.

Posłuchano Pana rad?

Powiem tak. Dwa dni po moim wywiadzie konsul białoruski trafił na dywanik do Barzaniego, prezydenta autonomicznego rządu kurdyjskiego w Iraku. Oglądałem relację w telewizji i po minach widać było, że rozmowa była burzliwa. Ostatecznie, konsul został wydalony z Kurdystanu, a przemytników zamknięto i nakazano im zwrot pieniędzy, które zostały im przekazane jako opłata za wizę i podróż. „Biura podróży” oferujące „wycieczki” na Białoruś zostały zamknięte, a 200 osób, które już czekały na lotnisku w Stambule, aby przylecieć na Białoruś, zostało zawróconych. Z kolei w piątek pierwszy samolot zabrał kilkuset Kurdów z Białorusi do ojczyzny.

Czyli można powiedzieć, że Pana działania przyniosły spektakularne efekty.

Rzeczywiście rząd podjął zdecydowane działania, ale widziałem też komentarze zwykłych ludzi, w których zarzucano mi kłamstwa. Nie wierzono mi. Mówiono, że jestem finansowany przez rząd polski lub iracki, abym mówił, to co mówiłem. Dlatego wpadłem na pomysł, aby nagrać wypowiedzi migrantów z naszego szpitala, aby sami opowiedzieli, co ich spotkało. Oczywiście, za ich zgodą. Pacjenci wypowiadali się też na żywo w Rudaw TV i opowiadali swoje historie. Chciałem w ten sposób pokazać zwykłym ludziom, że nie warto przyjeżdżać na Białoruś i ryzykować życia, aby nie próbowali udawać się na emigrację w taki sposób. W wywiadach podkreślałem też: nielegalne przekraczanie granicy nie jest drogą do poprawy bytu. Jeśli chcesz to zrobić, to zrób to legalnie. Jeśli dwudziestu lekarzy wyśle do mnie swoje CV, to ich zatrudnię.

Pomaga Pan też innym szpitalom w naszym regionie w komunikacji z cudzoziemcami.

Tak, zarówno ja jak i moja żona pomagamy np. szpitalowi w Hajnówce, Siemiatyczach czy też białostockim szpitalom, gdy trafiają do nich migranci. Czasami dzwonią też do nas obcy ludzie, niezwiązani ze służbą zdrowia, którzy mieszkają w wioskach przy granicy i spotykają cudzoziemców. Zawsze wtedy mówię, że trzeba wezwać karetkę.

Dlaczego Kurdowie decydują się na emigrację? Chodzi o biedę czy prześladowania polityczne?

Kurdowie nie są represjonowani czy prześladowani politycznie. Oczywiście, bliżej granicy tureckiej sytuacja jest bardziej niebezpieczna i toczą się tam walki i część ludzi musiała porzucić swoje domy i uciekać. Natomiast główne pobudki zdecydowanie nie są natury politycznej. Chodzi raczej o kwestie ekonomiczne, przy czym to też nie jest tak, że ci ludzie nie mają tam dachu nad głową, nie mają za co żyć. W naszej kulturze nikt nie jest obojętny na biedę sąsiada. Jeśli widzimy, że potrzebuje on wsparcia, to go wspieramy – dzielimy się np. jedzeniem, pomagamy. Także to nie jest tak, że ktoś jest sam, umiera z głodu i szuka wyjścia z tej sytuacji poprzez emigrację. Bardziej chodzi o to, że młodzi ludzie nie mają perspektyw w swojej ojczyźnie.

Co to znaczy, że nie mają perspektyw?

Aby to wyjaśnić, należy najpierw podkreślić, że sytuacja w Iraku jest trudna, gdyż od 5-6 lat rząd iracki nie wypłaca już części swoich dochodów Kurdom. Wcześniej bodajże 13 proc. dochodów Iraku była przekazywana rządowi Kurdystanu. Owszem, rząd kurdyjski ma pieniądze ze sprzedaży ropy naftowej, ale to nie wystarcza, aby utrzymać kraj, wojsko, finansować wojnę z ISIS. Kraj nie był rozwijany, nie ma tam zakładów pracy, fabryk i dlatego wielu ludzi pozostaje bez zatrudnienia. Młodzież kurdyjska kończy studia i nie może znaleźć zajęcia. To są inteligentni młodzi ludzie, z dyplomami, gotowi do pracy. I jej nie mają. Dlatego chcą zmienić swoje życie, a słyszą od znajomych, rodzin, że w Europie jest praca i inny poziom życia. Cześć emigrujących to ludzie chorzy, a w Kurdystanie służba zdrowia jest płatna. Więc myślą, że pojadą do Europy i tam za darmo podleczą się. Także motywacje wyjazdu są różne. Zdarza się, że wyjeżdża po kilkadziesiąt, kilkaset osób z jednej dzielnicy. Skrzykują się i wspólnie wyruszają.

I szukają swojej szansy w nielegalny sposób, wpadając w ręce przemytników…

Tak, to jest międzynarodowa szajka handlarzy ludźmi. Pierwszym ogniwem są tzw. biura podróży, które oferują wycieczki na Białoruś. Zastanawiam się, że też nikt nie zauważył, że nagle Mińsk stał się tak popularnym kierunkiem podróży… Teraz te biura są już pozamykane. Innym ogniwem są szajki przemytnicze przewożące cudzoziemców już tutaj, w Europie. To ludzie różnych nacji, m.in. Pakistańczycy, Irańczycy, Uzbecy.

A ile kosztuje taka operacja przedostania się do Europy Zachodniej?

Za wizę i podróż trzeba zapłacić 5 tys. euro. Kolejne 8 tys. trzeba wyłożyć w drugim etapie - po dotarciu do Niemiec. Ludzie sprzedawali swoje domy i samochody, aby móc opłacić całą akcję.

Wysłuchał Pan wielu historii migrantów. Co mówią?

Mówią, że zostali oszukani. Wmawiano im, że przyjadą do Mińska, zostaną jedną noc w hotelu, a rano legalnie ruszą samochodami lub autobusami przez Polskę do Niemiec. A prawda okazała się zupełnie inna – przewożeni wojskowymi ciężarówkami po 150 osób, stłoczeni jak bydło. Docierali na granicę i umieszczani „przy drucie”, jak mówią o murze. I zakazywano im powrotu. Jeśli ktoś chciał się cofać, to był niemiłosiernie pałowany. Opowiadali też, jak białoruscy żołnierze zabierali im telefony, zegarki, pieniądze, papierosy. Okradali ich. Od tych, którym pozwolono mieć telefony, żądano od 10 do 20 dolarów za naładowanie aparatu. Żaden z migrantów, w którymi rozmawiałem, nie chciał wracać na Białoruś. Mówili, że wolą umrzeć tu w Polsce lub wracać do ojczyzny niż ponownie trafić na Białoruś. Każdy z nich mi to mówi i błaga: zrób coś, abym tam nie musiał znowu być. Każdy też mówi, że gdyby wiedział, co go tu spotka, to nie decydowałby się na wyjazd.

Czy jakaś historia szczególnie zapadła Panu w pamięć?

Wszystkie historie, które słyszę układają się w jeden wielki horror, tego nie da się opisać. Jedna matka opowiadała, jak prosiła żołnierza białoruskiego, aby podał jej trochę wody, bo chciała rozrobić mleko w proszku dla swojego dziecka. I żołnierz zabrał jej to mleko, rozsypał je, podeptał i powiedział: „Zbieraj to teraz”. Ja się pytam: kto tak robi? Inna historia dotyczyła 22-letniego chłopaka, który cierpiał na cukrzycę i musiał trzy razy dziennie brać insulinę. Został pobity przez żołnierzy białoruskich, przedostał się na stronę polską i potem znowu wrócił pod drut. Był wyczerpany. Przy murze czekali żołnierze białoruscy, których poprosił o kromkę chleba. Musiał coś zjeść ze względu na poziom cukru. I oni wtedy sprzedali mu połowę chleba za… 40 dolarów. Takich historii jest więcej. Dlatego mówię o nich w mediach praktycznie codziennie, wysyłam zdjęcia tych pacjentów, bo wielu ludzi szuka swoich bliskich, często miesiącami.

Wielu umiera…

Tak, niestety. Każdy z migrantów mówi, że widział ciała zmarłych po stronie białoruskiej. Kurdyjka, której nagranie wyemitowały telewizje, opowiadała, jak przy niej zmarł mężczyzna. Konał trzy dni. Proszono żołnierzy białoruskich o przysłanie ambulansu, aby go zabrano do szpitala. I co? Nikt się tym nie zainteresował.

Konflikt na granicy budzi różne emocje. Nie wszyscy Polacy podchodzą z szacunkiem do cudzoziemców…

Tak, to prawda. Czasami słyszę głosy kwestionujące leczenie migrantów na zasadzie – że my, Polacy, za to płacimy z budżetu państwa. To przykre. Jestem pewien, że te osoby inaczej by mówiły, gdyby same znalazły się w podobnej sytuacji w innym kraju. Z drugiej strony nie można nie wspomnieć o bardzo wielu gestach bezinteresownej pomocy migrantom ze strony różnych ludzi – pracowników naszego szpitala, miejscowych firm, policjantów, pracowników starostwa i zwykłych ludzi. Przynosili ubrania, robili paczki, pytali, czego potrzebujemy. Bielsk jest miastem wielokulturowym i nie mieliśmy tu żadnych demonstracji przeciwko leczeniu migrantów.

Jest pan Kurdem. Proszę powiedzieć, jak znalazł się Pan w Polsce?

Mieszkam w Polsce już od 40 lat. Przyjechałem jako młody chłopak do Białegostoku na studia na Akademii Medycznej. Tam też, na uczelni, przez wiele lat pracowałem jako adiunkt w Zakładzie Farmakodynamiki i Klinice Nefrologii. Później pracowałem jako dyrektor Departamentu Leków w Narodowym Funduszu Zdrowia, a od 14-15 lat leczę pacjentów w szpitalu w Bielsku Podlaskim. Moja żona też jest Kurdyjką i pracuje w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym w Białymstoku.

40 lat to kawał czasu… Czuje się Pan bardziej Kurdem czy już Polakiem?

Choć większą część mojego życia spędziłem w Polsce, to nie mogę powiedzieć, że czuję się jak Polak. Obcy zawsze jest obcy. Ale muszę podkreślić, że nie spotykałem się z przejawami rasizmu. Jeżeli, to bardzo rzadko. Kurdowie i Polacy, choć tak odlegli od siebie geograficznie, mieli bardzo piękny wspólny epizod w historii, o którym warto pamiętać. Podczas II wojny światowej ponad 110 tys. Polaków, w tym 36 tys. kobiet i dzieci, zdołało wraz z Armią Andersa opuścić Związek Sowiecki i przedostać się do Iranu, Iraku, potem do Syrii. Polacy byli tam przyjmowani przez Kurdów jak swoi. Jako student mieszkałem u córki pana Paczuszko, który przemieszczał się z Armią Andersa i opowiadał, jak Kurdowie go przyjęli. Traktowali go jak człowieka, który po prostu potrzebuje pomocy, bez patrzenia na to, czy jest chrześcijaninem, czy muzułmaninem. Gdy słuchałem opowieści tego pana, to czułem się dumny. Pamiętam też, że kiedy byłem studentem, to wielu Polaków wyjeżdżało do Iraku do pracy. Byli tam bardzo cenieni - budowali drogi i fabryki. A teraz jest odwrotnie – to Kurdowie wyjeżdżają w poszukiwaniu chleba, choć trzeba przyznać, że wybrali bardzo niefortunną drogę.

Czy tęskni Pan za ojczyzną?

Oczywiście, że tęsknię. Co roku tam jadę i ładuję akumulatory. Nigdy nie zapomnę, gdy jako 10-letni chłopiec zimą otwierałem okno i zrywałem z drzewa świeże mandarynki. Pamiętam ich smak i zapach. To kraina mojego dzieciństwa i zawsze będzie miała wyjątkowe miejsce w moim sercu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Polski smog najbardziej szkodzi kobietom!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Zostali oszukani. Mieli spędzić jedną noc w mińskim hotelu i jechać do Niemiec. Wylądowali w lesie. Rozmowa z lekarzem Arsalanem Azzaddinem - Plus Kurier Poranny

Wróć na i.pl Portal i.pl