[ŻOŁNIERZE WYKLĘCI] Piotr Zaremba: Warto znać prawdę o wyborach tamtych pokoleń

Piotr Zaremba
Oddział samoobrony Obwodu Przasnysz ROAK, dowodzony przez ppor. Zacheusza W. Nowowiejskiego „Jeża” ( pierwszy z prawej stoi „Jeż”). Oficer ten zginął 6 grudnia 1946 r.
Oddział samoobrony Obwodu Przasnysz ROAK, dowodzony przez ppor. Zacheusza W. Nowowiejskiego „Jeża” ( pierwszy z prawej stoi „Jeż”). Oficer ten zginął 6 grudnia 1946 r.
O „wyklętych” warto pamiętać i mówić dobrze. To także dzięki nim polski komunizm był mniej opresyjny. Co nie znaczy, że należy mówić tylko o nich.

Odrażający, brudni, źli. Ale kochali ojczyznę” - tymi słowami komentator „Gazety Wyborczej” Stanisław Skarżyński naśmiewa się z kultu „wyklętych”. A nawet nie tyle z kultu, co z dwuznacznej, jego zdaniem, postawy Piotra Zychowicza, który w ostatniej książce wprawdzie napiętnował zbrodnie popełniane przez poszczególnych dowódców powojennej antykomunistycznej partyzantki, ale podobno wciąż odczuwa sentyment.

Przez ostatnie lata środowisko „Wyborczej” zrobiło wiele, aby podważyć mit „wyklętych”. Ta wojna obejmuje gromadzenie takich faktów, jak te z książki Zychowicza, ale także polemikę z sensem samej walki zbrojnej po wojnie, a wreszcie i zarzut kierowany pod adresem obecnych władz państwowych - że zza powojennych partyzantów nie widać już AK-owców, państwa podziemnego czasów wojny i innych form oporu wobec komunizmu po wojnie. Pojawia się nawet mocne i trudne do akceptacji, bardzo lewicowe przesłanie pacyfistyczne. Skarżyński w zasadzie napisał, że nie powinno się bronić własnej narodowej wspólnoty karabinem.

Między drwiną a dyskusją
Niezależnie od wszystkich tych racji historycznych i politycznych pasja, z jaką niektóre kręgi walczą z pamięcią o tych chłopcach, najczęściej wiejskiego lub małomiasteczkowego pochodzenia, zaszczutych przez totalitarną, wspieraną przez obcego okupanta władzę, zawsze mnie zdumiewała. Tak jakby próbowano ich zabić po raz drugi.

Ale jest też druga strona medalu. Kult „wyklętych” jest po części spontaniczny, podjęty przed tysiące ludzi, którzy chcą ich uczcić. Oni nawiązują do tej tradycji strojem, obyczajami. Ale też staje się z wolna zbiorem oficjalnych rytuałów. Trudno, żeby tak nie było, skoro tę tradycję wybrał sobie jako główną, bardzo ważną obecny obóz rządowy.

CZYTAJ TAKŻE: Pięć wielkich bitew Żołnierzy Wyklętych: Kuryłówka, Las Stocki, Zwoleń, Surkonty, Kielce

Gorzej, że po tej stronie coraz częściej brak elementarnej gotowości do dyskusji historycznej, która powinna przecież toczyć się wokół wszelkich zdarzeń, postaci i środowisk. Byłem świadkiem groteskowej sceny. Dwa lata temu na festiwalu żołnierzy wyklętych w Gdyni taką dyskusję próbowała zalecać Zuzanna Kurtyka, której mąż zrobił jako prezes IPN szczególnie wiele dla upamiętnienia „wyklętych”.

Smoleńska wdowa powiedziała tylko, że warto się zastanawiać - zarówno nad poszczególnymi mniej chwalebnymi faktami z dziejów tych formacji, jak i nad politycznym sensem podtrzymywania tej partyzantki po drugiej amnestii z wiosny 1947 r. Pani Kurtyka odziedziczyła przekonania najwyraźniej po mężu, on zaś po środowisku WiN, które zalecało wtedy, zaraz po wojnie, przyglądanie się sytuacji geopolitycznej w Europie i nieszafowanie ludzką krwią.

Reakcją na te uwagi były wszakże okrzyki oburzenia. Krzyczeli nawet nie sami weterani (ci już przeważnie nie żyją), ale ich potomkowie i ludzie zrzeszeni w organizacjach czczących „wyklętych”.

Nie lubię takiego krzyku. Utrudnia myślenie. Ale nasuwa się też uwaga, że dla tych ludzi obrona reputacji dawnych partyzantów, nawet za wszelką cenę i czasem wbrew faktom, to dalszy ciąg walki z komunizmem, który ich z kolei gremialnie szkalował. I z nastawieniem takich ludzi jak Skarżyński i jego koledzy z „Wyborczej”.

Dlaczego poszli do lasu?
Były dwa motywy decyzji tamtych chłopców, aby pozostać w lesie. U schyłku wojny wielu z nich miało poczucie, że nie mają wyboru. Zajmowałem się jednym z oddziałów partyzanckich, bo był zbiorowym bohaterem mojej powieści „Zgliszcza”. Marian Bernaciak „Orlik” i jego AK-owscy partyzanci z okolic Ryk, Dęblina i Puław widzieli, jak ich kolegów Sowieci zabijają albo wysyłają na Syberię. Co mieli począć ludzie, którzy dopiero co walczyli z Niemcami? Po niepowodzeniu planu „Burza” przerwali walkę tylko na chwilę.
Mamy więc faktyczny brak wyboru. Można się było wprawdzie ujawnić po pierwszej amnestii, ale jaki powód mieli ci ludzie, aby ufać nowej władzy. Był oczywiście także motyw drugi, w wielu wypadkach uzupełniający ten pierwszy - niezgoda na nowe porządki, postanowienie, aby walczyć do końca, czasem powiązane z błędną (ale jaka miała być?) oceną sytuacji, nadzieją na nową wojnę.

Akurat „Orlik” mający po rozwiązaniu AK organizacyjne związki z WIN już w połowie roku 1946 zdawał sobie sprawę, że wojny światowej raczej nie będzie i zastanawiał się, jak zakończyć walkę. Zginął zabity przypadkowo, ale jego ludzie ujawnią się w następstwie drugiej amnestii, zarządzonej wtedy, kiedy komuniści i ich sojusznicy wygrali, lub raczej sfałszowali wybory.

Ale wiele oddziałów wybierało walkę do końca. Coraz bardziej beznadziejną, zwłaszcza że początkowo mocne, na przykład w rejonie, gdzie działał oddziału „Orlika”, poparcie wiejskiej ludności dla „ich” partyzantów zaczynało się załamywać. W następstwie represji i niewiary w sens bicia się tyle lat po wojnie, która przecież i tak wyniszczyła biologicznie polski naród. Decyzja o walce „do końca” wiązała się więc z coraz większą izolacją, rozpaczą, czasem ze staczaniem się w bandytyzm, bo skądś trzeba było przecież zdobywać zapasy umożliwiające przetrwanie.

Osaczeni w matni
No dobrze, ale czy to wystarczy, żeby potępić tych dowódców i ich ludzi, którzy w lesie, choćby i po drugiej amnestii, pozostali? Zwłaszcza że alternatywne wyjścia były dla nich osobiście równie niepewne i ciemne. „Spokojny”, Wacław Kuchnio, zastępca „Orlika”, zrealizował testament swego dowódcy i przyjaciela, wyprowadzając jego ludzi „na powierzchnię”. Już w roku 1948 UB zabiło go wraz z żoną w Warszawie, gdzie próbował bezskutecznie szukać środków na emigrację z kraju. Bo domykający się, coraz bardziej opresyjny system wciąż szukał zemsty na tych ludziach.

CZYTAJ TAKŻE: Pięć wielkich bitew Żołnierzy Wyklętych: Kuryłówka, Las Stocki, Zwoleń, Surkonty, Kielce

Opowieść o braku innego wyjścia dotyczyła czasem także tych, którzy próbowali na początku innych dróg niż walka z bronią w ręku. Znamy historię grupy uczniów warszawskich liceów i gimnazjów, którzy wspierali PSL Stanisława Mikołajczyka, partię próbującą walczyć z komunistami drogą legalną. W październiku 1947 r. cała ich grupa stanęła nie z karabinami, ale z kijami do obrony budynku Stronnictwa w Alejach Jerozolimskich. Chcieli po ucieczce Mikołajczyka nie dopuścić do przejęcia gmachu przez nowe władze Stronnictwa wykreowane przez komunistów.

Opuszczeni przez wszystkich, pobici i aresztowani przez UB zostali następnie wydaleni ze szkół. Prześladowano ich potem, wzywano na przesłuchania. Stali się ludźmi wyrzuconymi poza nawias społeczeństwa. Mała ich grupa poszła wtedy do lasu.

Przyłączyli się do narodowej partyzantki w okolicach Mińska Mazowieckiego (oddział Zygmunta Jezierskiego „Orła”). Już po trzech miesiącach ten oddział rozbito na skutek zdrady. Trójka z nich została skazana na śmierć. Inni - na wieloletnie więzienie. To pokazuje, jak sztuczny bywa podział na opór cywilny i zbrojny.

Jeden ze straconych w maju 1949 r., Józek Łukaszewicz, był szkolnym przyjacielem z ławki Jana Olszewskiego. Były premier udzielił mi przed rokiem dramatycznego wywiadu. Po 67 latach nadal wspominał swojego kolegę. Zarazem wówczas odwodził go od pójścia do lasu, uważając, że w 1948 r. podziemie już przegrało. W tym konkretnym momencie możliwe, że miał rację, co nie znaczy, że dziś nie rozumie bliskiego sobie człowieka, który poszedł do partyzantki.

A zarazem sam przyznaje, że on przez przypadek nie znalazł się 26 października 1947 r. w budynku PSL. Ich życiowe wybory były więc zdeterminowane odmiennymi okolicznościami. Akta tych chłopców zgromadzone dziś w IPN są świadectwem strasznym. Niewielkiego sensu walki, bo atakowali na ogół drobnych kolaborantów władzy (lub ludzi podejrzewanych o kolaborację), zmuszeni też byli do napadów rabunkowych. A przecież w latach 1945-1946 taki „Orlik” czy „Zapora” (Hieronim Dekutowski) staczali na czele dużych formacji regularne bitwy z oddziałami KBW i UB, czasem i NKWD.
Na dokładkę niedawni licealiści załamali się podczas śledztwa. Jan Olszewski kwitował to lapidarnie: Miał rację rotmistrz Pilecki, na tle tego, co działo się podczas ubeckich śledztw, nawet Oświęcim mógł się wydawać igraszką. Torturował ich słynący z okrucieństwa ubek z Płocka Bronisław Szczerbakowski.

Ci młodzi ludzie pochodzili z prostych, często biednych rodzin praskich. Józek Łukaszewicz to syn 12-morgowego gospodarza z zachodniego Mazowsza. Edward Markosik i Czesław Grzywacz - synowie szoferów, Artur Kochański - piekarza. Nieco starszy Czesław Gałązka wykonywał zawód krawca. Byli ilustracją tezy o uobywatelnieniu szerokich mas w okresie międzywojennym, a po części w strasznych czasach okupacji.

Nie wszystko w ich historii przypomina legendę, mit. Wręcz ich dzieje mogłyby być argumentem na rzecz tezy: to w tym momencie szaleństwo. Ale to dla niektórych było odrzucenie czegoś, co już Piłsudski nazywał systemem nieustannego plucia w twarz. Ci chłopcy byli wzywani na UB, upokarzani, inwigilowani. Mogli, mieli prawo mieć poczucie, że Polska, jakiej pragnęli, wali się na zawsze. Mogli też wierzyć, że ich gest to zaczyn na przyszłość. Zaczyn wolnej Polski.

Nawet wobec ich dziejów pojawiają się wątpliwości, czy wszystko, co robili, miało sens. Więcej, czy kogoś nie skrzywdzili. Opisy, prawda, że pochodzące z wymuszonych zeznań, ale fakty nie musiały być nieprawdziwe, przywoływały sceny najść na domy zwykłych, mocno zastrachanych ludzi. Oczywiście, to mogli być donosiciele, a z pewnością byli wrogowie. W tym sensie walka z obcą okupacją była chwilami wojną domową.

CZYTAJ TAKŻE: Pięć wielkich bitew Żołnierzy Wyklętych: Kuryłówka, Las Stocki, Zwoleń, Surkonty, Kielce

Brudna piana podejrzeń
Widać to po dziejach oddziału „Orlika”. Historyk tego regionu Krystian Pielacha, wożąc mnie po nim, pokazywał mi wioski, które trzymały z partyzantami, i te, które raczej poparły nową władzę. Czasem ten podział przełamywał nawet te same rodziny. Kuzyn „Spokojnego”, zastępcy „Orlika”, też noszący nazwisko Kuchnio, był znaczącym na tym terenie funkcjonariuszem UB.

To nie łagodziło, a jeszcze nakręcało wzajemną spiralę przemocy. Wokół „wyklętych” tworzy się brudna piana podejrzeń i oskarżeń. Tyle że każda partyzantka obrasta patologiami, zabijaniem nie tych, co trzeba, rosnącym okrucieństwem.

Rozumieli to nawet nietknięci takim doświadczeniem, przynajmniej współcześnie, Amerykanie. Kręcąc w latach 80. film „Czerwony świt” o zupełnie wyimaginowanym ruchu oporu wobec niezaistniałej nigdy sowieckiej okupacji USA, założyli, że grupa walczących młodych ludzi stanie przed strasznymi dylematami: zdrady we własnych szeregach, konieczności zabijania zdrajców, karania opornych itp. W jakimś sensie przecież przed podobnymi problemami stawała także partyzantka wojenna, AK i innych formacji. Naprawdę sądzicie, że AK-owcy czasów wojny nie popełniali błędów, nie zabijali czasem niewinnych? Naturalnie tam, gdzie mamy do czynienia z osaczeniem, z ostateczną klęską, tych błędów jest więcej. Dlatego dzieje oddziałów istniejących przez lata opisują takie przypadki, a w miarę ich trwania w oporze jest ich coraz więcej. Utrwaliły to nawet zasadniczo hagiograficzne filmy, jak choćby „Historia Roja”, opowiadająca historię prawdziwego oddziału Narodowego Zjednoczenia Wojskowego z zachodniego Mazowsza.

Co ja zresztą mówię: każda partyzantka? Każda wojna jest źródłem przemocy, także tej najgorszego rodzaju. Czy żołnierzom amerykańskim bardziej pamięta się to, że wyzwolili w 1945 r. Filipiny spod brutalnej władzy Japończyków? Czy może gwałty na filipińskich kobietach popełniane przez niektórych żołnierzy. O tym drugim trzeba mówić, ale czy to ma przysłaniać ogólną słuszność, męstwo?

Opowiadając z fotela
W poszczególnych okolicach historie „wyklętych” są wciąż źródłem podziałów. W rejonie stosunkowo przecież krótkich działań „Orlika” jedne rodziny są nadal tymi „od partyzantów”. Inne wywodzą się od mniejszości, która poparła tamtą władzę. To rodzi naturalnie lokalne konflikty, ale historyczną rację mieli partyzanci. Polskie państwo ma obowiązek otwarcie to mówić.
Czy masa krytyczna tych okrucieństw nie bywała przekroczona? Nie podejmuję się, pamiętając o wojennych okolicznościach, definitywnego osądu majora Romualda Rajsa „Burego”. Ale nie sądzę, aby upieranie się przy jego kulcie w okolicy Hajnówki było polityczne i słuszne moralnie, skoro - jak wiele wskazuje - zabijał także według kryteriów narodowościowych. I skoro to jest wciąż pamiętane, budzi poczucie krzywdy u Białorusinów, którzy widzą w nim źródło opresji nie politycznej, ale właśnie etnicznej.

Ale czy to zmienia wiele w ogólnej opowieści o „wyklętych” jako formacji w polskich dziejach? Ja rozumiem niektóre przynajmniej przypadki złych czynów dokonywanych przez zagonionych w ślepy zaułek bohaterów. Rozumiem także załamanie i nawet przypadki zdrady, o ile były dziełem załamania, a nie wykalkulowanego cynizmu. Naprawdę Polakom z tamtych czasów, właśnie tym najlepszym, nic nie było oszczędzone. Spróbujcie się postawić w ich sytuacji.

Niedawno wzywałem na tych łamach do wzajemnej empatii, kiedy przychodzi osądzać straszne, czasem naprawdę „graniczne” przypadki w czasów drugiej wojny światowej, które dotyczą relacji między Polakami a Żydami. Otóż opowieści o „wyklętych” rządzą się tymi samymi prawami. Nie powinno się ich oceniać pochopnie, siedząc w ciepłym fotelu nad kawą.

Jest inne pytanie. Należało ich uczcić pierwszego marca. Notabene ich święto ustanowili prezydenci Bronisław Komorowski i Lech Kaczyński, więc przez chwilę wydawało się, że przynajmniej ono wymknie się partyjno-politycznym podziałom. Czy jednak koncentrowanie się tylko na nich, przedstawianie ich wyborów jako jedynych możliwych ma sens?

Opowieść nie tylko o „wyklętych”
Złośliwie można by zauważyć, że ci, którzy martwią się dziś przesytem obecności „wyklętych” i zwłaszcza przesłanianiem przez nich AK czy państwa podziemnego, są często tymi samymi, którzy narzekali na przesadną obecność Powstania Warszawskiego, krytykowali Muzeum Powstania za „bohaterszczyznę” itd. Po prostu pojawiło się coś bardziej jeszcze nieakceptowanego, więc układa się nową hierarchię „zagrożeń”. Czasem jest to proste przedłużenie sporów z tamtych czasów. Narzekają ludzie z rodzin komunistycznych, które były wtedy po stronie „utrwalaczy” nowej władzy.

CZYTAJ TAKŻE: Pięć wielkich bitew Żołnierzy Wyklętych: Kuryłówka, Las Stocki, Zwoleń, Surkonty, Kielce

Ale na drugą nogę warto zauważyć także to, że nie jest to tradycja 99 procent Polaków. Rodzice Jarosława Kaczyńskiego byli podczas wojny w AK, ale nie poszli po wojnie do lasu. Jako ludzie z Warszawy nawet nie bardzo mieli jak (miejskiego ruchu oporu prawie nie było). Polacy szukali obrony przed komunizmem w innych formach działania. W cywilnym oporze, który wyrażał PSL Mikołajczyka. A potem, aż do roku 1956, w pozytywistycznym przetrwaniu, pracy dla Polski bez utożsamiania się z nowym ustrojem. Już wkrótce zresztą mamy znów do czynienia z różnymi formami obywatelskiego zaangażowania. Wiele osób jeszcze w Solidarności miało poczucie kontynuacji tego, co robiły formacje zbrojne i w czasie drugiej wojny światowej, i po niej.

Opowieść o chłopcach z Warszawy, szkolnych kolegach Jana Olszewskiego, pokazuje, że ten podział na opór cywilny i zbrojny czasem się załamywał. Także nie wszystkim partyzantom „Orlika” to UB podrzucało legitymacje PSL, żeby kompromitować Mikołajczyka. Niektórzy naprawdę należeli i do legalnej opozycji, i do zbrojnego oddziału.

Ale tym bardziej warto mocno podkreślić, że dziś wielkiego politycznego zrywu Polaków, jakim była PSL-owska próba przy urnach wyborczych, prawie zza „wyklętych” nie widać. Tak być nie powinno.

Jeśli eksperyment Mikołajczyka oparty był na fałszywych geopolitycznych przesłankach, o partyzantce powojennej da się także to powiedzieć. Jeśli prowadził do przesadnych kompromisów z nową władzą, to przecież ona tak tego nie odbierała, reagując narastającymi represjami, mordami politycznymi itd. Przed wyborami w styczniu 1947 r. tysiące ludzi siedziały w więzieniach za zwykłą obywatelską aktywność. Ona także wymagała przełamania bariery strachu, po wieloletnim strachu podczas wojny.

Czy nie powinniśmy tego uczcić? A przecież 70. rocznicę sfałszowanych wyborów prawie przeoczyliśmy.

Ciężej upamiętniać walkę o codzienne przetrwanie. Ale warto przynajmniej tak opowiadać o Polsce, żebyśmy się dowiedzieli czegoś prawdziwego o wyborach tamtych pokoleń. Wrażenie, jakoby przeważająca część społeczeństwa walczyła wtedy z bronią w ręku, to absurd obrażający męstwo i ofiarę rzeczywistych partyzantów. Poglądu, że ci, którzy nie walczyli, wybierali gorzej, nie da się obronić - intelektualnie i moralnie. Warto za to wiedzieć, że w tamtym czasie znacząca większość Polaków była przeciw narzuconemu systemowi. Wynika to z rzeczywistych wyników sfałszowanych wyborów. I ta wiedza wymaga oddzielnej legendy.

Jestem zdania, podobnie jak Jan Olszewski, że każdy rodzaj oporu - partyzantka, ruch obywatelski wokół PSL - czyniły polski komunizm mniej opresyjnym. Nie da się tego dowieść żadnym matematycznym wzorem. Ale to w Polsce nie powiodła się akcja kolektywizacji, to w Polsce przetrwał ze swoimi wpływami Kościół, a zakres praktycznej wolności słowa i przekonań był jednak większy niż w innych krajach bloku komunistycznego. Pamiętajmy o tym, zapalając znicz żołnierzom wyklętym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl