Źle się czuję w bezpiecznych sytuacjach. Może jestem z innej planety

Dorota Krupińska
- Obieżyświat musi być trochę szajbusem. Mieć wyobraźnię i rozwagę, ale czasem ważniejszy jest ich brak. Inaczej Kolumb nigdy nie odkryłby Ameryki - tak o swoich trwających kilka dekad podróżach opowiada Witold Palak, podróżnik z Lublina, psycholog, przedsiębiorca, pisarz, który osiem lat temu zdobył prawo jazdy na motocykl i jako pierwszy. Polak objechał nim Indie, przy okazji został „himalajskim guru jednośladu” wśród motocyklistów.

Gdzie byłbyś w tej chwili, gdyby nie pandemia?

Miesiąc temu powinienem zaokrętować się na prom zmierzający w stronę Afryki. Zaplanowałem roczną objazdówkę całego kontynentu. W sposób dosyć nietypowy. Projekt, ochrzczony jako „Afrykański Triathlon”, zakładał objechanie Afryki busem, motocyklem i rowerem. Na zmianę. Zakupiłem już używany ambulans, który przerobiłem na amatorski kamper, bez specjalnych wygód, za to mieszczący nie tylko spanie, ale i rowery, niewielki motocykl, dmuchany kajak, kuchenkę, sprzęt komputerowy, no i oczywiści moją ukochaną gitarę. Niestety przyszedł Covid, lockdown, zamknięcie granic i cały projekt musi poczekać na lepsze czasy. W zastępstwie zaplanowałem więc objechanie na motocyklu Etiopii. Załatwiłem już wypożyczenie sprzętu w Addis Abebie, ale w Etiopii wybuchła wojna domowa i kraj ten nie jest w tej chwili dobrym miejscem na taką podróż. Granice w Europie co chwila otwierają się i zamykają, sytuacja ciągle się zmienia, więc większość obieżyświatów siedzi teraz w domu, marzy i planuje.

Kiedy zaczęła się twoja przygoda z podróżowaniem?

W 1974 r. dostałem dowód osobisty, poczułem się dorosły i ruszyłem w trasę. Zostawiłem na stole w kuchni mojemu ojcu kartkę: „Tato, pojechałem autostopem na Węgry. Wrócę za trzy tygodnie”. W tamtych siermiężnych czasach Węgry to było coś, niemal Zachód. Nie było ze mną żadnego kontaktu przez miesiąc, nie pisałem, nie dzwoniłem, komunikacja była bardzo utrudniona.

Wtedy połknąłeś podróżniczego bakcyla?

Chyba tak. Wędrowałem po Polsce, aż w końcu zrobiła się za ciasna. W 1979 r. namówiłem mojego kolegę ze studiów na podróż do Grecji i Turcji. Oczywiście autostopem. Z wielkimi plecakami pełnymi polskich konserw przejechaliśmy kilka krajów, a ostatnie puszki opróżnialiśmy na szczycie Olimpu. Zwiedziliśmy kawał Europy, a pieniędzy nie tylko wystarczyło na całą podróż, ale z Turcji przywieźliśmy jeszcze po kożuchu, które po sprzedaży w Lublinie zwróciły nawet te zainwestowane 60 dolarów. Potem były podróże zarobkowe „na czarno” do Niemiec, oczywiście prace budowlane, i do przyjaciół w Holandii, praca przy cebulkach tulipanów. Ale fantazja już buszowała na dobre. Zarobione na Zachodzie pieniądze mogłem przeznaczyć na pierwszą podróż samolotową od razu „z grubej rury”. Przez Malezję, Tajlandię, dotarłem z przyjacielem aż do Australii, a potem na Nową Zelandię, którą też objechaliśmy autostopem. Był to rok 1985, tak odległe kraje były niemal nieosiągalne, a załatwienie wszystkich formalności w komunistycznej Polsce trochę trwało. Ale to utwierdziło mnie w przekonaniu, że marzenia spełniają się.

I zamieszkałeś w Australii.

Wróciłem do Australii w 1988 r. i po dwóch latach dostałem prawo pobytu stałego. W tym czasie w Polsce nastąpiła zmiana systemu, wtargnął początkujący kapitalizm, otwierały się możliwości. Nie mogłem więc siedzieć spokojnie w Sydney, od razu wyleciałem do Azji i rozglądałem się za możliwościami zainwestowania. Było ich wtedy bez liku. Mieszkałem trochę w Indiach, Nepalu, Singapurze, Indonezji. Prowadziłem różne interesy, miałem własne hurtownie, handlowałem i podróżowałem. Starałem się te dwie rzeczy połączyć. W ten sposób przejechałem kawał USA, część Kanady, moje serce skradła jednak Azja, odwiedziłem niemal wszystkie azjatyckie kraje i nie były to tygodniowe wycieczki. Zawsze sam przygotowywałem logistykę, jechałem bez planu i rezerwacji. W ten sposób przeszedłem słynne Góry Księżycowe - Ruwenzori w Ugandzie, wszedłem na Kilimandżaro. Potem pojawił się nowy partner do podróżowania - mój syn Adrian. Jako 4-latek podziwiał ze mną rafy koralowe w Malezji, zaraz potem robiliśmy trekkingi w górach Tajlandii, przemierzaliśmy we dwóch pustynie Tunezji. „Robiliśmy rewolucję” w Egipcie w lutym 2010 roku. Byliśmy pierwszymi i jedynymi turystami na placu Tahrir w Kairze, centralnym miejscu walk i protestów po 3-tygodniowych walkach.

Tamte podróże były spontaniczne, improwizowane. Obecne są bardziej przemyślane?

Zmiana postrzegania i celu podróżowania była procesem naturalnym. Zmieniła się też ekipa. Często jeździłem sam, tak wędrowałem przez góry Yunnanu w Chinach, przemierzyłem Birmę, przeskakiwałem z wyspy na wyspę w Indonezji czy na Filipinach. Ale dobry partner w podróży to skarb. Skoro Adrian sprawdził się wcześniej, zdecydowałem się na zabranie go w pierwszą poważną, długą, bo 8-miesięczną, podróż. W zupełnie innym, nowym stylu. W 2012 roku zdobyliśmy prawo jazdy na motocykl. Doświadczenie mieliśmy więc raczej skromne. Ruszyliśmy do Indii. Tam nabyliśmy w Delhi dwa mocno używane motocykle Royal Enfield, o zabójczej dla nas wtedy pojemności 350 cc i jako kompletni neofici ruszyliśmy w stronę Himalajów. Przez 3 miesiące udało nam się przejechać niebezpieczne trasy Kaszmiru, Ladakhu, Nepalu, aż dotarliśmy do Dardżylingu. Potem były 3 miesiące w Australii, a następne miesiące to włóczęga przez Malezję, Tajlandię, Kambodżę, Wietnam, Laos, Filipiny. Ten nie do końca legalny, a już na pewno mało odpowiedzialny „gap year” był nie tylko bardzo ważny dla rozwoju mojego syna, ale stał się też jakby kołem zamachowym dla moich dalszych poczynań. Wszystkie kolejne eskapady miały już inny wymiar, zmienił się sens i cel podróżowania. Przestały być tylko moim stylem życia, a nabrały wartości użytkowej. Po raz pierwszy chciałem się moimi wspomnieniami i emocjami z podróży podzielić z innymi. Zacząłem spisywać coś w rodzaju dziennika. Tak powstała pierwsza książka, „Księżycowa autostrada”, opisująca himalajską podróż motocyklową ojca i syna. Ten debiut literacki został nagrodzony na Festiwalu Górskim w Lądku-Zdroju, a nasza prezentacja na największym polskim festiwalu podróżniczym KOLOSY w Gdyni, została nagrodzona wyróżnieniem w kategorii „Podróże”. Było to wielką nagrodą, a jednocześnie zachętą. Nie miałem już wątpliwości, jak chcę przeżyć swoje kolejne lata.

Rozsmakowałeś się w tych podróżach na jednośladzie. Co było dalej?

W 2014 r. zabrałem moją partnerkę Dorotę Wójcikow-ską do Indii. Mieliśmy częściowo powtórzyć trasę himalajską na dwóch motocyklach, lecz wypadek Doroty spowodował, że w podróż ruszyliśmy we dwoje na jednym motocyklu, pieszczotliwie nazwanym „Zielonym Osiołkiem”. Chcieliśmy dotrzeć do odległych, zanikających kultur, zjechać trochę w bok. I tak oto dotarliśmy na południe Indii, do luzackiego, wolnocłowego, maleńkiego stanu Goa, który jeszcze do niedawna był zamorskim terytorium Portugalii. Tam spędziliśmy Wigilię 2014 i na plaży przywitaliśmy nowy, 2015 rok. Ale apetyt na przygodę ciągle rósł. Zapragnąłem czegoś nowego, niecodziennego, niedostępnego dla przeciętnego turysty. Otwarte niedawno dla turystów stany północno-wschodnie, zwane „Seven Sister States”, były łakomym kąskiem. A kiedy dowiedziałem się, że w leżącym przy granicy z Birmą stanie Nagaland mieszkają ostatni łowcy głów z plemienia Konyak, zamarzyło mi się dotarcie do nich na czas wigilii. Kupiłem nowy motocykl, prosto z salonu, o większej już pojemności 500 cc. Początek trasy klasyczny, z podhimalajskiej miejscowości Manali, przez Nepal, Sikkim, w kierunku na najdalszy indyjski Wschód. W każdej podróży korzystam z pomocy tubylców. Może pomaga mi w tym moja osobowość, łatwość nawiązywania kontaktów, a może drobne prezenty, którymi ich obdarowuję. To oni wprowadzają mnie w niezwykły świat, niedostępny dla innych turystów.

I tak objechaliście na motocyklu jako pierwsi Polacy całe Indie dookoła.

Taki pomysł powstał dopiero w trakcie jazdy, niejako z konieczności. Musieliśmy jakoś pozbyć się motocykla, a do bazy było bardzo daleko. Pomyślałem więc, że nie będziemy jechali „na skróty”, ale objedziemy całe Indie, dotrzemy do każdego stanu. Zajęło nam to w sumie 3 lata, do domu, czyli himalajskiej wioski Naggar, niedaleko Manali, dotarliśmy w maju 2018. Na kilku motocyklach Royal Enfield przejechałem razem ponad 44 tys. km, po drogach tylko Indii i Nepalu.

Jakie sytuacje z licznych podróży zapadły ci w pamięć?

Jest ich całe mnóstwo, tych dobrych i tych złych. Mam ciarki na plecach, jak wspominam podróżowanie po indyjskich drogach. Kierowcy są nieobliczalni, przepisy drogowe praktycznie nie istnieją, w asfalcie są ogromne dziury, na autostradzie śpią krowy, a widok ciężarówki gnającej pod prąd wprost na motocyklistę to rzecz powszechna. Mieliśmy z Dorotą dwa wypadki, niemal codziennie ocieraliśmy się o śmierć. Po trudach dnia były też ciężkie noce, kiedy to dzieliliśmy czasem łóżka z karaluchami, pluskwami, bez światła czy wody. Było na przemian zimno i upalnie, a my mieliśmy ciągle te same stroje motocyklowe. Rozmaicie wyglądała też nasza kuchnia. Do „normalnych” potraw doszły nietoperze z grilla, larwy jedwabnika i szerszenia, gulasz z psa, cytrynowe mrówki, gotowane węże, 5-letnia wędzona świńska skóra, ale chyba „najmocniejsze” były opiekane w ogniu szczury.

Po tylu latach podróży czas na bilans. Jaki kraj zafascynował cię najbardziej?

Indie. Tam jest wszystko, wysokie góry, przepiękne plaże, jaskinie, bogata kultura, kolory, smaki. I przede wszystkim wspaniali ludzie, przyjaźni, tolerancyjni, gościnni. I niemal zawsze uśmiechnięci. To kraj niesamowity pod każdym względem. Dosyć męczący, lecz dający ogrom doznań i przygód.

Gdzie zamieszkałbyś na emeryturze?

Nie ma takiego kraju. Australia wydaje mi się ciut nudna, jest zbyt cywilizowana, za bardzo ułożona, nowoczesna i na pewno za droga, podobnie zresztą jak Unia Europejska. W Polsce też się nie widzę. Za dużo złego się tu dzieje, zwłaszcza ostatnio. Zastanawiałem się nad kupnem domu w Indiach, ale zdałem sobie sprawę, że go nie potrzebuję. Indie są na wyciągnięcie ręki, lecz poznałem je już wystarczająco. Moim domem jest świat i zamknięcie go w fizycznych ramach nie jest mi potrzebne. Skłaniałbym się też w stronę Filipin. Jest tam w miarę tanio, pięknie i egzotycznie. Doprawdy nie wiem. Tropikalne wyspy i wysokie góry, tak na zmianę, byłyby chyba ideałem. Póki co mieszkam w domu pod Lublinem. Chwilowo.

Myślę, że włóczykije to specjalny, odrębny gatunek człowieka. Nie zaznają spokoju w jednym miejscu.

Mam dość rzadką grupę krwi 0 Rh-. Są różne hipotezy dotyczące jej pochodzenia. Niektórzy mówią, że jest z kosmosu. Myślę, że coś w tym jest, bo czuję się czasami, jakbym był z innej planety. Trochę inaczej odbieram życie, czegoś innego szukam, paradoksalnie źle się czuję w wygodnych, bezpiecznych sytuacjach. Ale w świat bardziej pcha mnie ciekawość niż adrenalina.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Źle się czuję w bezpiecznych sytuacjach. Może jestem z innej planety - Plus Kurier Lubelski

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl