Zgubione Aniołki. O poronieniach, które zawsze przychodzą nieoczekiwanie

Łukasz Kłos
Celina i Czarek troje dzieci pożegnali w duchu. Dopiero czwarte udało im się pochować. Beata z Bartkiem zawzięli się, przez cztery tygodnie walczyli z urzędniczą machiną, zanim złożyli urnę z Kruszyną w rodzinnym grobie. Każde z nich przeszło wcześniej gehennę straty nienarodzonego dziecka
Celina i Czarek troje dzieci pożegnali w duchu. Dopiero czwarte udało im się pochować. Beata z Bartkiem zawzięli się, przez cztery tygodnie walczyli z urzędniczą machiną, zanim złożyli urnę z Kruszyną w rodzinnym grobie. Każde z nich przeszło wcześniej gehennę straty nienarodzonego dziecka Przemek Świderski
Poronienie zawsze przychodzi nieoczekiwanie, choć kończy się nim co dziesiąta ciąża. Mimo powszechności zjawiska temat stanowi tabu. I to nie tylko w rodzinnych rozmowach, ale też wśród personelu medycznego.

Beata nie bała się, kiedy w dziesiątym tygodniu jechała na pierwszą wizytę. Wiedziała, że jest w ciąży. Cztery lata wcześniej, gdy pod sercem począł się Młody - ich pierwszy syn - też wiedziała. Teraz wizyta u ginekologa zdawała się formalnością. Trochę zwlekała, bo terminy nie pasowały. A poza tym dobrze się czuła. Wieczorami gładziła brzuch skrywający Kruszynę.

Polecony lekarz przyjmował w mikroskopijnej przychodni: maleńki przedsionek z biurkiem położnej, dalej drzwi do gabinetu doktora. Beata umówiła się z Bartkiem, że na wizytę pojadą razem. Wprost od lekarza chcieli wyjechać na weekend do rodziny za miasto. Wzięli od razu Młodego i spakowali bagaż. Beata pożegnała się z chłopakami przed drzwiami gabinetu. Umówili się, że Bartek weźmie Młodego na spacer dookoła osiedla. Po kwadransie z placu zabaw Bartek napisał do niej, czy jest już po. Odpisała, że kolejka się wydłuża. A później, że wchodzi. Bartek odczekał jeszcze chwilę i zziębnięty wziął Młodego do przychodni.

Resztę czasu spędzili w klaustrofobicznym przedsionku. Czterolatek nudził się na kanapie wciśniętej między biurko a ścianę. Kilka razy pytał, czy będzie miał braciszka czy siostrzyczkę. Kiedy w drzwiach gabinetu stanęła wreszcie Beata, zalana łzami, jeszcze nie rozumiał, że Kruszyny nie zobaczy nigdy. Ciężkie krople łez kapały na terminal płatniczy lekarza.

***

Danka zdążyła już przyznać się prezesowi, że jest w ciąży, a termin ma na listopad, kiedy 4 maja w ciągu dnia zaczęła plamić. To było wczesne popołudnie, trzynasty tydzień. Pamięta dobrze. Poczuła niepokój, chciała, by Dzieciątko zbadał lekarz. Powiedziała Darkowi, że muszą jechać do Gdańska, do szpitala.

Na izbie przyjęć pojawili się koło 18.00. Dankę przyjął młody lekarz. Zbadał na fotelu ginekologicznym, stwierdził, że szyjka jest zamknięta, ale skonsultuje się z kolegą. Kiedy wrócił, przepisał paracetamol, duphaston i no-spę. I tyle. W karcie wpisał „Ciąża zachowana. Wypisano w stanie ogólnym dobrym”. Danka przyjęła diagnozę. W końcu nie bolało ją aż tak bardzo, a trzeba było przecież jeszcze pierwszą córkę odebrać z zajęć. Po drodze chciała wpaść do apteki, ale wszystkie były pozamykane.

Obudziła się z samego rana. Już nie plamiła - krwawiła jak przy obfitym okresie. Ubrała się, obudziła męża i córkę. O 7.00 byli z powrotem na izbie przyjęć. A tam tłum. Darek zostawił Dankę, obiecał, że wróci, jak tylko odwiezie córę do szkoły. Pół godziny później pielęgniarka wskazała pusty gabinet. Kazała się położyć. - Przyjdzie lekarz. Leżała chyba godzinę, kiedy wrócił Darek. Razem już czekali jeszcze do 9.30. Lekarka spojrzała na zakrwawione uda. - Dobrze to nie wygląda. Idziemy na USG.

Włączyła sprzęt, przeprowadziła badanie. A później stwierdziła, że nie widzi akcji serduszka, że coś się odkleiło od czegoś. Danka nie pamięta co od czego, bo terminologia medyczna utonęła w nagłej rozpaczy.

***

Dokładnych statystyk poronień nie ma. Są tylko ogólne szacunki. Literatura medyczna mówi, że „niepowodzeniem położniczym” kończy się 10-15 procent ciąż, około 40-60 tys. rocznie. Lekarze nie lubią terminu poronienie. Wolą łacińskie. W kartach wpisują więc „abortus imminens”, „abortus in tractu”, „abortus internus” albo „abortus incompletus”. Łacina pozwala nabrać profesjonalnego dystansu. Nie rozróżnia poronień od aborcji. Bywa, że nie rozróżniają ich lekarze, a przed zabiegiem łyżeczkowania kobieta czasem jeszcze może usłyszeć: „no to teraz zrobimy pani aborcję”.

Profesjonalizm nie pozwala lekarzom także mówić o „dziecku”. Kiedy Maciej robił specjalizację z ginekologii i położnictwa, za każdym razem poprawiano go: zarodek, embrion, płód. Dzieckiem staje się płód, kiedy żywy opuści jamę macicy położnicy. Do tego czasu mówienie o dziecku nie uchodzi. Jest przejawem niepotrzebnej humanizacji przypadku.

***

W jedenastym tygodniu ciąży od swojej doktor ginekolog położnik Anna usłyszała, że serce Maleństwa nie bije. Z diagnozą „abortus internus” miała udać się do szpitala na zabieg. W szpitalu A. w Gdańsku stwierdzili, że owszem mogą ją przyjąć, ale za tydzień z okładem. W kolejnym B. kazali czekać miesiąc (!). Na izbie przyjęć w C. zaproponowali poniedziałek, ale tam nie chciała - przestraszyła się łyżeczkowania, bez uprzedniego podania środków poronnych. Słyszała bowiem, że to nie byłoby korzystne dla jej przyszłości położniczej. Obdzwoniła już niemal całe Trójmiasto i okolice, kiedy w D. usłyszała, że przyjmą ją od ręki. D. to niewielki szpital, w typie tych „powiatowych”. Adam pomógł jej się spakować. Pojechali od razu.

Już na miejscu, po przeprowadzeniu wstępnego wywiadu i formalnym przyjęciu, ubrana w szpitalną koszulę Anna usłyszała, że środków farmakologicznych nie otrzyma. Lekarz powiedział, że w ciągu trzech godzin przyjdzie anestezjolog i przeprowadzą zabieg. Do tego czasu Anna miała nic nie jeść i nie pić. Na czczo była już od rana, ale stwierdziła, że jak musi, to wytrzyma jeszcze.

Po czterech godzinach anestezjologa wciąż nie było. Kiedy Adam poszedł zapytać położną, czy ta wie, co dalej, usłyszał, żeby się nie dopytywał („jak będzie, to będzie”). Chwilę później przyszedł lekarz i stwierdził, że zabiegu nie będzie, że Annie podadzą jednak „takie środki”. Ale dalej ma być na czczo, „bo nie wiadomo, kiedy i co się zadzieje”. Anna próbowała jeszcze dopytać się o nazwę „tych środków”, o to, co po nich „będzie się działo”. Lekarz coś odpowiedział, ale Anna nie wie, co. Pamięta tylko jego niezadowolenie.

***

Beata na sali leżała sama. Zapytała lekarza, jak będzie przebiegało poronienie jej dziecka. Spojrzał wymownie na położną: - Niech pani wyjaśni.

Sam dodał tylko, że środek farmakologiczny dawkowany będzie stopniowo, a przed każdym podaniem wykonane zostanie badanie USG. Od położnej zaś dostała instrukcje, by informowała pielęgniarki w dyżurce za każdym razem, gdy idzie do toalety. Dostała też nerkę i przykaz, że jeśli „zacznie się to dziać w toalecie”, to ma tą nerką jak najwięcej uratować. Potem, jak będzie potrzeba, nastąpi łyżeczkowanie.

Beata więc posłusznie przechodziła szpitalny korytarz, następnie wchodziła po schodach i kierowała się do gabinetu z USG. Tam było badanie, dostawała tabletki poronne i tą samą drogą - minąwszy salę widzeń porodówki - wracała do swojej sali piętro niżej.

Po dwóch takich kursach poczuła potrzebę. Weszła do toalety i trzymając w trzęsących się rękach nerkę, modliła się do Boga, by jej Kruszyna nie wypadła do naczynia, a tym bardziej gdzie indziej. Gdy przy kolejnym USG lekarz stwierdził, że jeszcze nie wszystko się oddzieliło i potrzebny będzie zabieg, poczuła ulgę. Że go „nie zgubiła”, że dalej w niej jest.

***

Kiedy Anna, trzęsąc się z zimna i nerwów, leżała na fotelu ginekologicznym, wyraźnie rozbawiony personel toczył wesołą rozmowę. Anna pamięta, jak pielęgniarka z początku problem miała z wkłuciem wenflonu w żyłę. I to, że zanim ona skończyła, druga włożyła w jej wolną dłoń długopis. Chciała, by Anna podpisała zgody na zabieg i narkozę. Papiery, których nawet nie była w stanie przeczytać, podpisała w powietrzu. Krótko po tym odpłynęła.

***

Po diagnozie Danka potrzebowała chwili, by dojść do siebie. Lekarka stwierdziła, że w takim stanie nie może iść do domu. Rzuciła, że musi znaleźć dla Danki łóżko na oddziale, zawołała Darka, a sama wyszła z gabinetu. Zapłakana Danka mogła wtulić się w męża. Po chwili lekarka wróciła, Darka wyprosiła, po czym stwierdziła, że wolnych łóżek nie ma. Poinformowała jeszcze, że zapisuje Dankę na piątek z adnotacją „pilne!” i zapewniła, że jeśli cokolwiek zwolni się wcześniej, to do niej zadzwonią. Na odchodne stwierdziła, że zwolnienia lekarskiego nie może wystawić, po nie Danka musi iść do lekarza rodzinnego. I poradziła jeszcze, by przyjechała z powrotem, jeśli coś by się działo.

Coś zaczęło się dziać jeszcze tego samego dnia, po południu. Danka zdążyła wypić łyk herbaty, jak poczuła, że odeszły jej wody. Krwawienie nasiliło się. Myślała, że jeszcze wytrzyma, kiedy pół godziny później pojawiły się skurcze. Pobiegła do łazienki. Zanim weszła do wanny, poczuła pierwsze chluśnięcie. Usiadła w niej. Z każdym kolejnym skurczem chlupało mocniej. W pewnej chwili dostrzegła w czerwieni skrzepów trzycentymetrowe białe - lekko ecru - zwiniątko. Malusia główka, oczka, widoczny kręgosłup, dwie rączki, dwie nóżki.

***

Celina nie chce wdawać się w szczegóły. Za to dokładnie wylicza: Danielka stracili w 2011 r. (dziewiąty tydzień ciąży), Zosię w połowie 2012 r. (dziesiąty tydzień ciąży), Adasia zgubiła w 2013 r. (jedenasty tydzień ciąży), a 31 grudnia 2014 pożegnali najukochańszą Paulinkę. Z nich wszystkich Paulinka była z nimi najdłużej. Stracili ją, gdy Celina była w dwudziestym trzecim tygodniu ciąży.

Z Danielkiem było tak, że nie zdążyła nawet umówić się na pierwszą wizytę, a już krwawiła. O pochowaniu Aniołka ani ona, ani Czarek nie myśleli. Nie wiedzieli nawet, że mają do tego prawo. Przy Zosi Celina dostała krwotoku wewnętrznego. Lekarze powiedzieli później, że miała ciążę pozamaciczną. Że gdyby nie interwencja męża, Celiny nie byłoby już na świecie. Czarek na czas wezwał pogotowie. Po operacji tematu dziecka już nie było. Kiedy Celina spytała, co zrobili z ciałkiem, usłyszała tylko, że „tego” nie mają. Musieli ratować jej życie. Celina starała się zrozumieć.

Kiedy poroniła Adasia, wiedzieli już, że mają prawo do pochówku dziecka. Wtedy dużo o tym pisali w prasie. W szpitalu dowiedziała się jednak, że nie ma mowy, bo nie można określić płci, choć Celina czuła wyraźnie, że pod sercem trzymała chłopca. Zaproponowali, że jeśli im tak zależy, to mogą zawieźć zarodek do Gdańska, i tam w akademii zrobić badania genetyczne. Do Gdańska daleko, ale Celinę i Czarka nie to powstrzymało. Za oznaczenie płci musieliby zapłacić 400 zł. Pod warunkiem, że wyszedłby chłopiec, bo jeśli dziewczynka, to trzeba by dołożyć drugie tyle. Wytłumaczono im, że badanie trzeba wtedy powtórzyć, by wykluczyć, że badało się tkanki matki. Dla Celiny i Czarka 800 zł to była kwota zaporowa.

Z Paulinką było już inaczej. Co do płci nie było wątpliwości, bo w dwudziestym trzecim tygodniu można ją stwierdzić makroskopowo. Innymi słowy, widać gołym okiem. Celinie i Czarkowi pozwolono zobaczyć córkę. Czarek trzymał ją chwilę na rękach. Potem ciało Paulinki zabrano. Po wszystkich badaniach Celinie i Czarkowi udało się pochować córeczkę.

***

Maciej, ginekolog położnik z piętnastoletnią praktyką w szpitalach i przychodniach, tłumaczy, że podstawową rolą lekarza jest wyczyścić macicę i zabezpieczyć pacjentkę przed zakażeniem. Przekonuje jednak, że w procedurach medycznych sporo zmieniło się od czasów PRL. Że jego pacjentki w większości zadowolone są z opieki położnych. Ale mentalność wielu kolegów po fachu wciąż jest jak za starego systemu. Lekarze mają tyle empatii, ile wyniosą z domu, a środowisko - zorganizowane ściśle hierarchicznie - zmienia się bardzo powoli. Na podejście młodego lekarza silny wpływ ma nie tylko postawa profesora, doktora, ale też starszych kolegów i koleżanek po fachu.

Podstawą zawodu lekarza jest wiedza biologiczna. Psychologiczny aspekt jest zbyt nieostry, by traktować go poważnie. Owszem, podręczniki przebąkują o istotnej roli poprawnego przekazywania informacji medycznych, ale o emocjach piszą w nich niewiele.

***

- Sucha terminologia, trzymanie się przez lekarzy pojęć biologicznych stanowi swoistą tarczę obronną. Kontakt z osobami doznającymi traumy jest bowiem traumatyzujący także dla otoczenia, w tym personelu medycznego. Utrzymanie empatii w takich warunkach jest wyzwaniem. Stąd tak ważne jest, by lekarzom, położnym zapewnić możliwość uzyskania wsparcia psychologicznego. W wielu krajach europejskich standardem jest tzw. system superwizji, który umożliwia omówienie trudniejszych sytuacji. W polskich realiach wciąż łatwiej jest przemalować i świetnie wyposażyć porodówkę, niż zapewnić środki na regularne spotkania personelu z psychologiem - mówi dr Magdalena Chrzan-Dętkoś z Zakładu Psychologii i Psychopatologii Rozwoju Uniwersytetu Gdańskiego. - Wpływ poronienia na psychikę kobiety jest w znacznej mierze wciąż niezbadany. Dostępne dane wskazują, że na depresję cierpi 12 proc. ciężarnych niezależnie od przebiegu ciąży. Z kolei traumę, czyli zespół stresu pourazowego, obserwuje się przy ok. 7-8 proc. porodów żywych. Inne badania wskazują, że utrata osoby najbliższej wywoływała traumę u 36 proc. ludzi. Warto więc pamiętać, że strata dziecka nie musi wiązać się z doznaniem traumy. Niezakłócona, przeżyta żałoba pozwala pogodzić się z dramatycznym doświadczeniem, ułożyć własne emocje. Ważne, by w tej szczególnej sytuacji szpital nie oddziaływał jatrogennie. Innymi słowy, żeby personel swoją postawą i zachowaniem nie wywoływał szkodliwych skutków ubocznych w psychice pacjentek. Żeby nie bał się silnych emocji kobiet, ich smutku, nieraz płaczu, ale im w tym towarzyszył. O tym w środowisku medycznym niewiele się mówi. Brakuje odpowiednich procedur, przeszkolenia personelu. Warto przy tym pamiętać, że w większości sytuacji wystarcza zwykła ludzka empatia. Jeśli my nie przestraszymy się rozpaczy rodziców, da im to nadzieję na poradzenie sobie ze stratą dziecka.

Każdy rodzic martwo urodzonego dziecka ma prawo do jego pochówku

Dodatkowo, bez względu na wiek dziecka (okres ciąży), rodzice mają prawo do zasiłku pogrzebowego, a matka ponadto do ośmiu tygodni tzw. skróconego urlopu macierzyńskiego. W sytuacji gdy do poronienia doszło w szpitalu, administracja placówki sporządza kartę martwego urodzenia, która stanowi podstawę do rejestracji śmierci dziecka w urzędzie stanu cywilnego.

40-60 tysięcy rocznie - na tyle szacuje się skalę poronień w Polsce. Według literatury medycznej, niepowodzeniem we wczesnym stadium kończy się 10-15 procent ciąż.

Od ośmiu lat działa w Gdańsku Wspólnota Rodziców po Stracie Dziecka. Prowadzona jest w ramach Duszpasterstwa Rodzin Archidiecezji Gdańskiej. Oprócz cyklicznych spotkań organizuje także wsparcie duchowe i psychologiczne dla rodziców doświadczających straty dziecka.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Zgubione Aniołki. O poronieniach, które zawsze przychodzą nieoczekiwanie - Dziennik Bałtycki

Wróć na i.pl Portal i.pl