Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Zamachowski: Powoli już się wycofuję

Redakcja
Zbigniew Zamachowski
Zbigniew Zamachowski Tomasz Bołt
Dlaczego nie ma go w filmach, czy wreszcie skusi go serial telewizyjny, a także o spotkaniu z Russellem Crowe i panienką z WARS-u opowiada Zbigniew Zamachowski w rozmowie z Ryszardą Wojciechowską

Gratuluję pierwszego, jeszcze ciepłego jak poranne bułeczki, miejsca na liście przebojów radiowej "Trójki". W ten oto sposób stał się Pan muzycznym gwiazdorem.
Proszę to wziąć w cudzysłów. Ale jeśli ktoś się choć trochę interesuje tym, co robię, wie, że od muzyki wszystko się w moim życiu zaczęło. Pierwszy pomysł na życie miałem taki - będę śpiewać, będę pisać sobie piosenki. Co zresztą czynię do dziś.

Zakończył się Festiwal Dwa Teatry 2011

Można o Panu powiedzieć: śpiewa, tańczy, recytuje, pisze wiersze, komponuje...
Znam inną wersję, ale nie musimy jej tu przytaczać (śmiech). Staram się robić różne rzeczy i mam wrażenie, że dzięki temu jakoś pełniej żyję. Wracając do listy przebojów. To cudowne, że zdarzyło się nam to miejsce na szczycie. Mówię - nam, bo wdrapałem się tam wspólnie z Grupą MoCarta. Ta piosenka pochodzi z naszego wspólnego muzycznego przedsięwzięcia "Zamach na MoCarta".

Ale to nie koniec gratulacji. Bo następne powinny być za niedawno obronioną pracę magisterską po.... 26 latach od skończenia studiów. To dowód na to, że aktorowi tytuł magistra... jak dalej?
magistra sztuki aktorskiej...

nie jest potrzebny.
Gdyby mnie ktoś zapytał - dlaczego teraz, odpowiedziałbym, że mnie akurat ten tytuł jest potrzebny jako wykładowcy akademickiemu. Trudno nim być bez tytułu naukowego. I głównie z tego powodu się obroniłem. Ale nie bez satysfakcji, bo bohaterem mojej pracy magisterskiej był dla mnie najukochańszy reżyser i człowiek teatru, który odszedł przed paroma laty, Jerzy Grzegorzewski.

26 lat temu, kiedy Pan się pierwszy raz przymierzał do pracy magisterskiej, przyniósł Pan podobno tylko cztery strony maszynopisu.
Jakoś mi tak wyszło. To pewnie odzwierciedlało stan mojego ówczesnego doświadczenia i wiedzy dotyczącej mojego zawodu, którą byłem w stanie przelać na papier. Chyba lepiej się stało, że odczekałem.

Pan sobie w ostatnich latach zluzował zawodowo, czy mi się tylko tak wydaje? W filmie Pana nie widać, galopu nie słychać...
Może nie powinienem się do tego przyznawać, ale to nie ja zrezygnowałem z filmu, tylko film ze mnie. Liczę, że to nie jest stan permanentny i kiedyś się odmieni. Miewałem już w swoim życiu okresy ciszy filmowej. Ale w teatrze galop trwa nadal. Pracuję w Narodowym i równolegle w teatrze Syrena. Dzięki temu mniej boli nieobecność na dużym ekranie.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

No i jest estrada. A Pan, przepraszam za porównanie, to zwierzę estradowe. Wielu artystów jednak mówi o ogromnym stresie przed występem na żywo. Dla Pana to bułka z masłem?
To ma wyglądać jak bułka z masłem. Ale ta bułka jest okupiona ciężką pracą i stresami. Taka to robota. Ja nie unikam pracy estradowej. Bo ona, co prawda, zabiera energię, ale też ją oddaje. Wczoraj byłem z przyjaciółmi na koncercie Stinga. I wszyscy wpadliśmy na tę samą refleksję, że to, co płynie ze sceny w tłum, czyli ta niesamowita energia od Stinga, od muzyków z jego zespołu, wraca do nich z powrotem. I to jest coś, czym się artysta karmi.

Zamachowski to ostatni serialowy Mohikanin, można powiedzieć. Nadal Pan nie kocha seriali?
Jest nas jeszcze paru (śmiech). Ale boję się, że udział w serialu może być dla aktora klinczem. Wiadomo - zagrać źle nie wolno. Ale nie wolno też zagrać bardzo dobrze, bo można się zapisać w pamięci jako pan Władek albo pan Krzyś. Jeśli nie na zawsze, to na długo.

Myśli Pan, że syndrom Hansa Klossa grozi jeszcze dzisiaj aktorowi?

Mam znajomych spoza mojej branży, rodzinę rozliczną, ciotki, pociotki, którzy spędzają wiele czasu na oglądaniu telewizji. I słyszę, jak oni rozmawiają o moich kolegach i koleżankach, występujących w serialach. Nie wymieniają ich z imienia i nazwiska. Tylko mówią, że Rysio zrobił to, a Hanka tak się zachowała. Istnieje więc ryzyko przyklejenia łaty, którą potem trudno oderwać.

To jedyny powód ucieczki przed serialami?
Drugi jest taki, że seriale to niekończąca się historia. Ja nie muszę w nich grać. Bo udaje mi się żyć z tego zawodu poza serialem. Ale zawsze powtarzam, że granie to mój zawód. I jeśli przyjdzie taki moment, że finansowo nie będę stał na tyle dobrze, żeby zapewnić rodzinie i sobie godziwe życie, to ja, oczywiście mając propozycje, zapiszę się do jakiegoś serialu.

Czyli aktor jest od grania... żeby już dalej nie kończyć tego powiedzenia.
O to, to. Lepiej nie kończyć. Bo jednak nie do końca się z nim zgadzam.

Ale już zdradźmy, że jednak Pan się złamał.
Łamię się. Jest parę powodów za. Świetny temat i tu możemy powiedzieć, że byłby to serial o Annie German, kręcony zresztą nie przez polską ale rosyjską telewizję, ze zdjęciami w Polsce, na Ukrainie i we Włoszech.

Chociaż reżyser będzie z Polski.
Tak. Za tym, żeby w tym serialu zagrać, przemawia fakt, że to będzie zamknięta całość, składająca się z trzynastu godzinnych odcinków. A ja miałbym wystąpić tylko w dwóch. Ale zobaczymy.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Pan unika celebryckiego życia. Nie bywa, nie ucztuje przy tym wielkim show-biznesowym stole. Chyba świadomie Pan nad tym pracuje.
Wybór dla mnie jest oczywisty. Nie lubię bywać tam, gdzie są setki fotografów i nie można sobie spokojnie z przyjaciółmi porozmawiać. Nie pracuję nad tym. Ja tak mam.

Ale przez to pozwala Pan trochę o sobie zapomnieć. Bo jak mówi pierwsze prawo show-biznesu: dziś aktor tyle znaczy, ile go w kolorowych mediach.
Być może. Ja za chwilę skończę 50 lat i, jak pani widzi, nie jestem z tych czasów. Coraz bardziej się w tym upewniam. Czymkolwiek by to miało skutkować, to będę raczej żył w zgodzie z sobą, a nie w zgodzie z tym, co się powinno lub co trzeba.

Chciałam się elegancko zachować i nie wspominać o zbliżającej się w lipcu pięćdziesiątce.

Dla mnie to żaden problem, więc proszę...

I nie jest to dla Pana moment przełomowy?
A dlaczego miałby być? To tylko kalendarz. Cieszymy się, na przykład, że skończył się 2010 rok i zaczął 2011. A gdyby się tak zastanowić, to cóż to za powód do radości? Wieczór jak każdy inny, tylko kalendarz się przestawia. Znajduję dziesiątki innych powodów do tego, żeby spędzić ze znajomymi miły wieczór. Tak samo myślę o urodzinach. Kończę 50 lat i naprawdę ważne jest to, jak się czuję. A czuję się - sam nie wiem, czy to dobrze czy źle - na dużo mniej.

Świetnie Pan wygląda... to ja mogę powiedzieć.
Widzi pani, botoks, operacje plastyczne (śmiech).

Pan żartuje, ale ja już poważniej powiem, że może Pan naturze podziękować za ten niestarzejący się wygląd.

Obiecuję Pani, że to się zmieni. Jak gruchnie, to z dnia na dzień będę wyglądać jak cień samego siebie.

Ale może ten wygląd przeszkadza w obsadzaniu Pana w filmach?

Może, bo nie wiadomo, w czym mnie obsadzać. Młodzieńca już nie zagram. Na dziadka jeszcze nie wyglądam... Nie mam wpływu na to, że nie gram. Nie będę teraz biegać od agencji do agencji, od reżysera do reżysera, mając nadszarpnięte przez to poczucie godności. Nie będę oferować swoich usług, które są rzetelne, ale na które nie ma zapotrzebowania. Dlatego wolę przeczekać.

Nadal przeżywa Pan fascynację tym zawodem?
Nadal, choć nieco mniejszą, niż na początku. To zawód niecodzienny i szalenie atrakcyjny przez swoją niebanalność. Nie odbijam karty od zegara, nie pracuję od 7 do 15. Dzięki niemu bardzo dużo podróżuję.

I ciekawych ludzi Pan spotykał, jak Krzysztof Kieślowski czy Russell Crowe.

Na przykład. Jaką miałbym szansę spotkać Russella Crowe, Anuk Aimee, Omara Sharifa czy Emily Watson, gdyby nie aktorstwo? Widziałbym ich tylko na szklanym ekranie.

Był Pan filmowym kierowcą Russella Crowe w "Dowodzie życia".
Zagrałem jego kierowcę, ale z tego, co nagrali, prawie nic nie zostało. Za to sporo gadaliśmy. Siedzieliśmy głównie w starej ładzie nivie i mieliśmy sporo czasu między ujęciami. Pamiętałem jego świetną rolę w "Tajemnicach Los Angeles". Rozmawialiśmy więc sobie o filmach, o ludziach.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Jak aktor z aktorem.
I jak człowiek z człowiekiem. Zapytałem go, nad czym ostatnio pracował? A on się lekko skrzywił i powiedział: - Eee, w takim filmie "Gladiator". A kto go reżyserował? - dopytywałem? Ridley Scott. No to ja, że fenomenalnie, bo takie nazwisko. - No, a jak się grało? - ja na to. Na co Russell krótko odpowiedział: - bull-shit. Po czym ten bullshit, którego nie trzeba tłumaczyć, dostał Oscara. To też było fantastyczne, jaki on miał ambiwalentny co najmniej, jeśli nie negatywny, stosunek do tej roboty, która okazała się być dla niego później handicapem. Od tamtej pory stał się przecież takim hollywoodzkim stemplem.

Dał mu Pan grosik na szczęście.
Dałem mu dlatego, że był wtedy po raz pierwszy nominowany do Oscara za rolę w "Informatorze". I dosłownie dwa dni po naszych zdjęciach leciał do Los Angeles na galę. Nie dostał wtedy Oscara. Pewnie grosik zgubił wcześniej w hotelu.

Były jakieś trudne momenty w Pana pracy na planie?
Może wypieram je ze swojej głowy, ale nie pamiętam. Na pewno nie było takich, w których bym balansował na krawędzi życia i śmierci. Wolę pamiętać rzeczy zabawne. Przypomniała mi się taka historia, to a propos seriali. Z Darkiem Gajewskim realizowaliśmy spektakl "Piaskownica". Grałem z Magdą Cielecką. A Magda wtedy bardzo restrykcyjnie podchodziła do seriali. Po prostu w nich nie grała. Kiedy kręciliśmy ujęcia na plaży, podeszła do nas mama z córką. Mnie poznała, ale Magdzie się dłużej przyglądała, próbując ją zlokalizować w swojej pamięci. - A pani to w jakim serialu gra? - zagadnęła. Na co Magda uczciwie odpowiedziała, że w żadnym. Riposta tej pani była natychmiastowa: - A to pani nie jest aktorką?

Pan ma to szczęście, że jest rozpoznawany. Ale nie zdarzyło się, że ktoś Pan pomylił z kimś innym?
Wielokrotnie. Poza tym - i tu naprawdę nie kokietuję - ja się powoli wycofuję i zaczynam być coraz mniej rozpoznawalny. Ale nie rozpaczam z tego powodu. Młodzi ludzie już mnie czasami nie kojarzą. Bo skąd mają kojarzyć? Starszych filmów nie oglądają, w serialach nie gram, w nowych filmach mnie nie ma. Przekonałem się o tym ostatnio, kiedy jechałem pociągiem. Zajrzałem do Warsu na kawę. Obsługiwały dwie dziewczyny. Jedna, widziałem, rzuciła na mnie okiem, jakby rozpoznała. Dla drugiej byłem kimś zupełnie nieznanym. Ta, która mnie skojarzyła, podeszła po chwili. I jak zazwyczaj w takich przypadkach padają pytania - jak się panu grało w takim czy innym filmie, to tym razem dziewczyna zapytała: - A czy Pan jest aktorem? Nie chcąc burzyć jej samopoczucia powiedziałem, że tak. A ona poprosiła, żebym wymienił filmy, w których grałem. Podałem kilka tytułów, które jej nic kompletnie nie mówiły.

Próżność została nadszarpnięta?
Nie. Już powiedziałem, że się powolutku do tego przygotowuję.

To jest Pan szczęśliwym człowiekiem.
Staram się być. Bo jak mam do wyboru być szczęśliwym lub nieszczęśliwym, wybieram to pierwsze.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki