Zbigniew Zamachowski: Ciekawe spotkania to paliwo do dalszej roboty

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
19.10.2019 wroclaw8 festiwal aktorstwa filmowego gala otwarcia teatr polski wreczenie nagordy zloty szczeniak film aktor sztuka  zbigniew zamachowski laureatgazeta wroclawskatomasz holod / polska press
19.10.2019 wroclaw8 festiwal aktorstwa filmowego gala otwarcia teatr polski wreczenie nagordy zloty szczeniak film aktor sztuka zbigniew zamachowski laureatgazeta wroclawskatomasz holod / polska press Fot. Tomasz Ho£Od / Polska Press
Zbigniew Zamachowski to jeden z najbardziej znanych polskich aktorów. Nam opowiada o swej najnowszej roli, współpracy z Kieślowskim i Kutzem, wcielaniu się w pana Wołodyjowskiego i Jaskra oraz o tajemnicy swej nieustannej popularności.

- Zobaczymy pana niebawem w filmie „Zieja”, gdzie gra pan postać majora komunistycznej bezpieki – Grosickiego. Nie miał pan oporów przed zagraniem tego rodzaju negatywnej postaci?
- Najmniejszego. Traktuję aktorstwo jako zawód, a nie misję i potrafię oddzielić rzeczywistość od fikcji. Jak każdy aktor, dbam też o to, by swoje emploi jakoś różnicować. Szukam wyzwań, które są inne od tego, do czego widzów i siebie zdążyłem przyzwyczaić. Teraz z racji wieku i zmiany warunków fizycznych przyszło mi grać więcej postaci negatywnych. Jestem z tego zadowolony, gdyż to dla mnie nowe wyzwanie. Muszę inaczej „kombinować”, żeby to było wiarygodne, podczas kiedy przyzwyczaiłem widzów do swego wizerunku ciepłego, miłego i serdecznego .

- Ma pan już w swoim dorobku role przedstawicieli dawnego systemu komunistycznego, choćby w „Wałęsie” czy „Ucieczce z kina wolność”. Korzystał pan z tamtych doświadczeń, kreując postać Grosickiego?
- Po czterdziestu latach grania, umiem korzystać z własnych i nie tylko własnych doświadczeń. Brzmi to dość banalnie, ale każda rola jest jednak nowym wyzwaniem. Zwłaszcza, że materiał, który dostałem od Roberta Glińskiego był fantastyczny. Postać Grosickiego została napisana absolutnie niejednoznacznie. W „Wałęsie” przesłuchujący głównego bohatera był w scenariuszu Janusza Głowackiego raczej jednowymiarowy. Tam mieliśmy postaci dobre i złe, upraszczając ten schemat. W „Zieji” jest pojedynek dwóch ludzi, którzy mają skomplikowaną psyche, złożony bagaż doświadczeń i nie są jednowymiarowi. I właśnie to mnie w Grosickiem pociągnęło – że nie jest takim jednoznacznym przedstawicielem „ciemnej strony mocy”.

- To prawda: dzięki pana kreacji Grosicki jawi się wręcz nie oprawcą, tylko ofiarą komunistycznego systemu. Grając tę postać, starał się pan „bronić” swego bohatera?
- Wykładam od 25 lat z małą przerwą na Akademii Teatralnej, starając się dzielić swoim doświadczeniem z moimi studentami i nie lubię tego określenia, że aktor „broni” swojej postaci. Myślę, że naszym zadaniem jako aktorów jest przede wszystkim, najlepiej jak się da, poznać motywację swoich bohaterów. Albo stosując metodę Stanisławskiego znaleźć ich „background”, by poznać przyczyny postępowania. I to jest wtedy najciekawsze i najpełniejsze, bo najbardziej ludzkie. Wówczas unikamy klisz, stwarzamy prawdziwego człowieka. Doskonałym studium tego, jak się rodzi w człowieku zło, jest „Joker”. Ja, grając Grosickiego tak daleko nie sięgałem, ale starałem się go jak najbardziej uczłowieczać.

- Toczy pan w „Zieji” aktorski pojedynek z Andrzejem Sewerynem. To było dla pana duże wyzwanie?
- Mam bardzo dobre wspomnienia i doświadczenia z takich „pojedynków” z Andrzejem. Po raz pierwszy spotkaliśmy się przed ponad dwudziestu laty w telewizyjnej realizacji „Don Juana”. Andrzej grał tytułowego bohatera, a ja Scanarella. To taki archetypiczny duet. To też jest swoisty pojedynek postaw. Potem spotkaliśmy się w „Prymasie”, a teraz w „Zieji” po raz trzeci. Za każdym razem były to inne postaci i inne relacje, ale zawsze mieliśmy z Andrzejem fajny „przelot”, bo Andrzej jest po prostu fantastycznym aktorem.

- Miał pan w swej karierze szczęście do wspaniałych partnerów, by wspomnieć Janusza Gajosa, Jerzego Stuhra czy Marka Kondrata. Które z tych spotkań wspomina pan jako najbardziej wyjątkowe?

- Każde było wyjątkowe, bo każdy z tych aktorów, których pan wymienił, jest wyjątkowy. I właśnie za takie spotkania najbardziej lubię swój zawód, którym przecież po czterdziestu latach uprawiania, mógłbym się już znudzić. To jest paliwo do dalszej roboty. Każdy z partnerów jest inny i każdy wnosi ze sobą coś innego. Dlatego do każdego trzeba się umieć dopasować i trzeba chcieć go poznać, najpierw jako człowieka, a dopiero potem, jako aktora. To jest fenomenalne w tym zawodzie i bardzo wzbogacające od ludzkiej strony. Spotkanie się na planie z ludźmi, których wcześniej podziwiałem na ekranie kina czy telewizora, jako równego z równym, było dla mnie zawsze dużym przeżyciem.

- Podobno zgrał pan w „Dekalogu X” dlatego, że Krzysztof Kieślowski uznał, że... jest pan podobny do Jerzego Stuhra. To prawda?
- Tak było. Opowiedział mi o tym po wielu latach sam Krzysztof Kieślowski. Byłem wtedy tuż po skończeniu szkoły teatralnej i dostałem od Tomka Szadkowskiego, studenta wydziału reżyserii Uniwersytetu Śląskiego, którego opiekunem artystycznym był Krzysztof, propozycję zagrania w telewizyjnym filmie „Ucieczka”. W niedużej roli pojawiał się tam też gościnnie Jerzy Stuhr. I oglądając materiały z planu, Krzysztof zobaczył ku swojemu zdumieniu, że jesteśmy do siebie fizycznie podobni. Mam nadzieję, że były również inne powody, ale być może to przeważyło, że Krzysztof, pisząc z Krzysztofem Piesiewiczem scenariusz do „Dekalogu X”, postanowił nas obsadzić w rolach dwóch braci, którzy mierzą się ze swoją filatelistyczną pasją, zamieniającą się w obsesję.

- Naturalną konsekwencją „Dekalogu X” był „Trzy kolory: Biały”. To ten film otworzył panu drogę do kariery?
- „Biały” otworzył mi niewątpliwie drogę do pracy w filmach zagranicznych. Początkowo, jeśli ktoś mnie kojarzył poza Polską, to z „Ucieczki z kina Wolność”. Tak było we Francji, gdzie udało mi się zrobić jakieś dwa filmy. Natomiast po „Białym”, wszystko, co zrobiłem i robię, było pokłosiem mojej pracy z Krzysztofem Kieślowskim. Jeśli chodzi o Polskę, to myślę nieskromnie, że grając w tym filmie, miałem już ugruntowaną pozycję. Spotkanie z Krzysztofem było więc raczej oknem na świat.

- Jest taka opinia, że Krzysztof Kieślowski był bardzo precyzyjnym i dokładnym reżyserem. Też tak go pan zapamiętał?
- Zdecydowanie tak. Krzysztof był niezwykle uczciwy – i to tę cechę bym jednak na pierwszym miejscu wymienił. Jeśli się szerzej na to spojrzy, to w tej uczciwości można zawrzeć wszystkie inne jego przymioty. Polegało to przede wszystkim na tym, że wymagał od siebie maksimum i w związku z tym pracując z nim, nie wypadało pracować w inny sposób. Dlatego każdy był zaangażowany na sto procent. Krzysztof precyzyjnie wiedział, czego chce i w lapidarny sposób potrafił to przekazywać. To było fantastyczne. Ja należę do aktorów, którzy raczej nie lubią długich i przeważnie jałowych dyskusji na temat tego, o czym będziemy robili film. Tę pracę domową wolę sam odrobić. Ale jeśli wiem, że mam nad sobą kogoś, kto doskonale panuje nad całością filmu, to wtedy czuję się bezpieczniej. I Krzysztof takie poczucie bezpieczeństwa wszystkim dawał, nie tylko aktorom.

- Innym ważnym reżyserem w pana karierze był Kazimierz Kutz, z którym pracował pan przy „Zawróconym” i licznych teatrach telewizji. Jaki on miał na pana wpływ?
- Kazio jest właściwie moim aktorskim „ojcem”. To z nim zrobiłem najwięcej projektów: filmów, teatrów telewizji i spektakli w Teatrze Narodowym. To jemu zawdzięczam bardzo ważną dla mnie rolę Bohatera w „Kartotece” Tadeusza Różewicza, wystawionej właśnie w Narodowym. Jego nieobecność odczuwam najbardziej i będę odczuwał pewnie aż po kres swoich dni, bo był dla mnie nie tylko reżyserem, ale też przyjacielem. Pracując z nim, nigdy nie miałem żadnego poczucia trudu tworzenia. Cały czas upływał nam bowiem na niekończącej się serii anegdot, żartów i opowieści, w których odbijało się emanujące z niego umiłowanie życia. A przy tym robiliśmy świetne rzeczy. Czegoś takiego w takim wydaniu nie spotkałem nigdy u żadnego z innych reżyserów. Kazio był człowiekiem, przy którym praca smakowała najfajniej.

- Mówimy tu o pana rolach u Kieślowskiego i Kutza, a wielu polskich widzów kojarzy pana przede wszystkim jako Wołodyjowskiego z „Ogniem i mieczem”. Nie obraża się pan za to?
- Żeby mnie obrazić, trzeba się naprawdę postarać. (śmiech) Jeśli rzeczywiście jestem kojarzony jako Wołodyjowski, to dla mnie tylko honor. Granie pana Wołodyjowskiego pod nieobecność Tadeusza Łomnickiego, to było coś zupełnie niezwykłego. Będę losowi do końca życia wdzięczny za ten prezent, jaki mi sprawił Jurek Hoffman. Niezależnie od tego, jak ten mój Wołodyjowski był oceniany i jak ja sam o nim myślę. To jedna z tych ról, których nigdy nie zapomnę, nie tylko z racji tego, jak jest postrzegana przez moich rodaków, ale dzięki temu, że była to gigantyczna robota i cudowne spotkanie z Jurkiem Hoffmanem.

- Trudno się było mierzyć z legendą Tadeusza Łomnickiego?
- Oczywiście, że trudno. Miałem świadomość, że stoję niejako na straconej pozycji. Bo nie było możliwości stworzenia żadnej alternatywy dla tego, co zagrał Tadeusz Łomnicki. Zwłaszcza w „Ogniem i mieczem”, gdzie postać pana Wołodyjowskiego jest co najmniej postacią drugoplanową. Moim „nieszczęściem” było to, że pierwszą ekranizacją Sienkiewicza w Polsce był „Pan Wołodyjowski”, przez co Tadeusz Łomnicki mocno wrył się w tej roli w świadomość moich rodaków. Obudzony w środku nocy, na hasło „pan Wołodyjowski” nie zobaczę siebie, tylko Tadeusza Łomnickiego. To on będzie nim dla mnie na zawsze. Ta rola była dla mnie fantastyczną zabawą – i z dzisiejszej perspektywy mogę jedynie dodać, że gdyby udało mi się wtedy do niej złapać trochę większy dystans, byłbym może mniej skrępowany i zasznurowany, przez co powstałby taki swego rodzaju mój osobisty „żart” na temat Wołodyjowskiego.

- Dzisiaj hitem serialowym jest „Wiedźmin” w wersji Netfliksa. Pan miał okazję zagrać rolę Jaskra w polskiej wersji sagi Andrzeja Sapkowskiego sprzed niemal dwóch dekad. Jak pan wspomina pracę przy pierwszej i jedynej krajowej produkcji typu fantasy?
- Mam absolutną świadomość niedoskonałości tego filmu i serialu. Nie byliśmy wtedy w stanie przeskoczyć wielu rzeczy, a przede wszystkim budżetu. I to wygląda tak, jak wygląda. Myślę jednak, że Marek Brodzki rzetelnie się za to zabrał i wycisnęliśmy z tego tyle, ile dało się wycisnąć w tych warunkach technicznych. Dlatego cieszę się, że mogłem zaistnieć w zbiorowej wyobraźni jako Jaskier. Przecież dzisiaj fani Sapkowskiego to nie tylko wielka rzesza czytelników w naszym kraju, ale globalna społeczność z całego świata. Dlatego cieszy mnie myśl, że być może znajdą oni i obejrzą tę naszą produkcję. Choć to zabrzmi nieskromnie, ja do swojego Jaskra żadnych zastrzeżeń nie mam. Uważam, że zarówno ja, jak i Michał Żebrowski w roli Wiedźmina, stanęliśmy na wysokości zadania.

- Woli pan występy w takich filmach kostiumowych czy współczesnych, jak „Cześć Tereska” czy „Zmruż oczy”?
- Lubię jedno i drugie. Dlatego uprawiam ten zawód na wielu płaszczyznach: gram w teatrze, ale też w kinie, w telewizji i na estradzie. Zarówno role współczesne, jak i kostiumowe, nie sprawiają mi większej trudności. Im bardziej rola wymaga ode mnie innych i nowych umiejętności czy rozwiązań, tym chętniej się za nią zabieram.

- Najrzadziej oglądamy pana w serialach. Nie lubi pan tego rodzaju produkcji?
- To prawda: nigdy nie przepadałem za serialami. Szczególnie takimi, jakie teraz się kręci. Kiedyś było inaczej, bo robiło się seriale jak filmy fabularne. To nie były tasiemce, nie myślało się o kolejnych sezonach, kręciło się 11-12 odcinków na taśmie filmowej i to niewiele różniło się realizacyjnie od kręcenia filmu fabularnego. Serial nie był nigdy moją domeną i jeśli taka przygoda zdarzała mi się, to te seriale same się mnie szybko pozbywały (śmiech). Nie mam więc w tej kwestii pretensji ani do siebie, ani do seriali.

- Ostatnio mamy chyba również okazję rzadziej posłuchać pana jak śpiewa, a przecież właśnie od tego zaczynał pan swoją aktorską karierę. Dlaczego?
- Z tą moją aktywnością jest tak, że jeśli jest niewidoczna w telewizji, to niewiele się o niej wie. Tymczasem ja dawno nie byłem tak aktywny muzycznie, jak w ostatnich dwóch latach. Gdyby nie pandemia, to jeździłbym teraz po Polsce ze swoim recitalem, jak robię to od prawie dekady. Mam nawet za sobą premierę tego projektu w Filharmonii Częstochowskiej z orkiestrą symfoniczną. Mam nadzieję, że kiedy koronawirus ustąpi, będę mógł zaprezentować ten recital w większych miastach, gdzie są do dyspozycji orkiestry symfoniczne. Najczęściej grywam w dwuosobowym składzie z moim stałym akompaniatorem – pianistą Romanem Hudaszkiem. Nie brakuje również moich płyt - może pan w każdej chwili kupić sobie i to niejedną. Choćby zarejestrowany na żywo „Zamach na MoCarta”, który kilka lat temu nagraliśmy w Teatrze Syrena w Warszawie. Zatem jeśli chodzi o muzykę, jestem bardzo aktywny, wystarczy tylko zerknąć na moją stronę internetową.

- Wielu aktorów z pana pokolenia popadło już w zapomnienie. Pan tymczasem grywa w kilku filmach i spektaklach rocznie. W czym tkwi sekret pana aktywności?
- Chciałbym panu powiedzieć, że to kwestia moich niespożytych sił witalnych i inwencji twórczej, ale wolałbym nie szarżować (śmiech). Prawda jest bardziej przyziemna: aktorstwo to mój zawód, z tego żyję i się utrzymuję, mam czwórkę dzieci i muszę zadbać o ich przyszłość. Decydują więc przede wszystkim bardzo życiowe względy. Dlatego nawet choćbym chciał, to nie bardzo mogę spocząć na laurach. Jeśli wspomina pan moich kolegów, których może mniej widać niż mnie, to nie sądzę, żeby to była ich decyzja. Aktorstwo to taki niewdzięczny zawód, w którym bardzo niewiele zależy od naszych własnych decyzji. Myślę, że wielu moich kolegów i koleżanek jest nadal w szwungu, jak by powiedział Kaziu Kutz, tylko trochę się o nich zapomina. Ja ciągle jestem aktywny i gdzieś tam istnieję, ale w dużym stopniu dzięki życzliwości i pamięci wielu ludzi, choćby takich jak Robert Gliński, który dał mi fantastyczny materiał na dobrą rolę w „Zieji”, dzięki czemu mogłem w rzetelny sposób o sobie przypomnieć.

- Wspomniał pan o dzieciach: pana córka Bronia zadebiutowała w „Powidokach” Andrzeja Wajdy. Cieszy pana, że poszła w tę stronę?
- Właściwie jeszcze nie poszła. Moja córka ma bardzo mocną indywidualność i nie jest tak, że po roli w „Powidokach”, zdecydowała, że będzie aktorką. Właściwie muszę się przyznać, że to ja ją do tego namawiam. Wychodząc na chwilę z roli ojca, jako pedagog widzę w niej niebywały potencjał i możliwości. Ona na razie raczej się przed tym wzbrania. Teraz przede wszystkim musi zdać maturę, a potem zobaczymy co będzie dalej. Ja jej z całego serca życzę, by spróbowała sił w aktorstwie i wróżę jej w nim fajną przyszłość.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Zbigniew Zamachowski: Ciekawe spotkania to paliwo do dalszej roboty - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl