Zawód fotoreporter. Aparat nie jest najważniejszy

Anita Czupryn
AFP/EAST NEWS
W dobie, kiedy fotografia stała się zajęciem masowym, oni są absolutną elitą. O pracy fotoreportera, różnicach między zawodowcem a amatorem i wyższości sprzętu jednej marki aparatu nad drugą

Zanim chwycili za aparat, robili w życiu różne rzeczy. Velar Grant, polska fotoreporterka amerykańskiej agencji Zuma Press, pierwsze kroki w zawodzie stawiała jako dziennikarka radiowa, pracowała u boku Jamesa Bonda (w roli niani dzieci sir Rogera Moore’a), była sekretarką rosyjskiego oligarchy czy tłumaczką. Przemysław Pokrycki pracował wcześniej w administracji banku. Adrian Bachórz, były zawodowy żołnierz, 13 swoich lat spędził w specjalnej jednostce GROM i tam po raz pierwszy wziął do ręki aparat.

Ale są i tacy, o których można by powiedzieć, że urodzili się z aparatem fotograficznym w ręku. Piotr Grzybowski, laureat wielu konkursów Polskiej Fotografii Prasowej, jako jeden z niewielu fotoreporterów w Polsce, a kto wie, może jedyny, wciąż ma etat. Nieprzerwanie od 1995 roku pracuje w redakcji gazety „Super Express”. Wojciech Grzędziń-ski, fotoreporter wojenny, były osobisty fotograf prezydenta Bronisława Komorowskiego, to laureat World Press Photo. Maciej Nabrdalik, zdobywca takich nagród jak World Press Photo, Pictures of the Year International, National Press Photographers Association i wielu innych, jest jedynym polskim fotoreporterem w prestiżowej, międzynarodowej agencji VII Photo. Ich kariery zawodowe potoczyły się w różny sposób, ale niewątpliwie łączy ich jedno. To pasja fotografowania.

- Pasja pasją, a rodzinę trzeba utrzymać, spłacać zobowiązania. Na pewno trzeba mieć szczęście, ale też umieć słuchać ludzi, wyczuwać potrzeby i trendy na rynku - uśmiecha się Przemysław Pokrycki, absolwent łódzkiej filmówki. W zawodzie jest od 1998 roku. Pierwsze kroki jako fotoreporter stawiał w „Gazecie Wyborczej”. Pracował w „Super Expressie”, agencji fotograficznej Reporter, w „Przekroju”, magazynach dla kobiet i biznesowych czasopismach. Od prasowej fotoreporterki odszedł 10 lat temu. - Był 2008 rok i wszystko wzięło w łeb - opowiada. - Masa kolegów fotografów straciła pracę w redakcjach. Najsłabsi się wykruszyli. Najgorzej mają średniacy. Dziś widziałem na Facebooku wyceny zdjęć po 4,50 zł. Jeżeli fotograf się na to zgadza, to takie pieniądze dostaje. Ja postanowiłem zrobić inną woltę: mając sprzęt, umiejętności, doświadczenie w branży fotograficznej, pomyślałem, że zajmę się inną fotografią. Też reporterską, ale dla tych, którzy wpłacą zaliczkę, zanim zrobię zdjęcie. Wiesz, jak wygląda współpraca z redakcją - za zdjęcia zapłacą, jeśli zostaną opublikowane, a nie masz gwarancji, czy zostaną. Zająłem się więc tym, co z punktu widzenia biznesowego było o wiele bezpieczniejsze. Okazało się, że roboty było tak dużo, że zaprosiłem do współpracy kolegów, którzy robią zdjęcia pod moją marką - opowiada.

Z reporterki zostało mu tyle, że na zlecenia robi reportaże ze spotkań korporacyjnych dyrektorów, czy dla firm, jak na przykład McDonald’s z okazji 25-lecia obecności sieci w Polsce.

- Od trzynastu lat fotografuję rodziny podczas najważniejszych momentów: chrztów, komunii, wesel, pogrzebów. To jest to, co się ludziom podoba, ale musi być też zgodne z moim sumieniem i poczuciem smaku. W fotografii ślubnej niesamowicie ważny jest kontakt. Jak czujesz flow, to wyjdą zdjęcia. Jak cię traktują z buta, to zdjęcia oczywiście powstaną, bo jestem zawodowcem, ale w tych zdjęciach może brakować iskry.

A sprzęt? - Dzisiejszy daje gigantyczne możliwości. Można robić zdjęcia w warunkach, w których jeszcze niedawno było to niewykonalne. Aparaty cyfrowe mają o wiele czulsze matryce, są bardzo jasne obiektywy, bez porównania lepsze od tych, które były 20 lat temu. To już jest inna jakość. Tylko, żeby to wykorzystać, trzeba mieć umiejętności. Czy jeśli siądziesz do samochodu Kubicy, będziesz miała takie same jak on wyniki? Tak to nie działa - odpowiada Pokrycki. Kiedy pytam o jego aparaty, śmieje się. - Mam dwa czarne aparaty. I tyle. Nie ma znaczenia, jakie. Fotografuję różnymi. Ważna jest wygoda fotografowania, znajomość sprzętu i jego cena. Jeśli będę miał aparat za 40 tysięcy, to czy będę robił droższe zdjęcia? Jeżeli fotograf jest w odpowiednim miejscu i czasie i zrobi zdjęcie, to nikt go nie zapyta, jakim aparatem zrobił. Najważniejsze jest to, aby aparat mieć pod ręką.

No, ale przecież nie tylko to. Różnica między zawodowcem a amatorem, według Pokryckiego polega na tym, że zawodowy fotograf spośród setek zdjęć potrafi wybrać dwa-trzy najlepsze zdjęcia. - Amator tego nie potrafi. Jeżeli jednak jest w miejscu, gdzie się coś wydarzyło i zrobił fotografię obywatelską, to dla redakcji liczy się, że jest zdjęcie z tego miejsca i tyle. To dzisiejsza rzeczywistość - mówi. Tyle, że amator może być pozbawiony tego instynktu, jaki rodzi się dzięki doświadczeniu. - Pamiętam czasy, kiedy często fotoreporterzy zachowywali się jak stado - ustawiali się w jednym miejscu i robili te same zdjęcia - bezpieczne kadry, takie, jakich oczekuje redakcja. Ale wśród nich zdarzy się taki, który się nie pcha, stoi z boku i ma zupełnie inne zdjęcia. Ryzykował - może się uda, może nie. Ale czasem warto jest podjąć to ryzyko, by mieć inne, a być może lepsze ujęcie, niż 50 innych wykonanych z tego samego miejsca. Na tym polega instynkt.

Z tego instynktu często korzysta Velar Grant, fotoreporterka pracująca na co dzień w Londynie. - W Polsce byłam związana z radiem. Kiedy wyemigrowałam do Wielkiej Brytanii, wiedziałam, że z moim akcentem do radia nie pójdę. Postanowiłam więc zająć się tym, co nie wymaga za dużo gadania. Czyli fotografią. Przecież tego fachu można się nauczyć - opowiada. Zdobyła dyplom Central Saint Martins College of Art and Design i zaczęła wrzucać swoje zdjęcia na internetowe portale fotograficzne. Momentem zwrotnym w jej karierze był 2011 rok i fala studenckich protestów na ulicach Londynu. - Robiłam korespondencję dla Polskiego Radia, ale wzięłam też aparat. Lustrzankę, Nikon D60, mały, podstawowy aparacik. Zrobiłam zdjęcia czarno-białe, wrzuciłam na stronę Flickr.com. Zauważyła je agencja z Niemiec, zaproponowali, abym wysłała je na konkurs. Niedługo potem dostałam wiadomość, że moje zdjęcie zajęło II miejsce w konkursie Zdjęcie Roku, organizowanym przez Human Rights Watch. Od tego się zaczęło. Życie dostało kopniaka.

Ale łatwo nie jest. W Londynie, podobnie zresztą jak wszędzie indziej, panuje szalona konkurencja. Kobiet fotoreporterek jest niewiele. Nie wszystkie wytrzymują presję, a czasem agresję. - Trudno mi zrozumieć, jak to się dzieje, że z jednej strony wszyscy fotoreporterzy siedzimy w kawiarni, pijemy kawę, jesteśmy wyluzowani i przyjaźnie do siebie nastawieni. Ale przychodzi moment, kiedy ktoś, na kogo czekamy, wychodzi z parlamentu czy sądu i trzeba biec. Wtedy zaczyna się wojna. Nikt na nikogo nie patrzy, każdy każdego depcze, każdy chce mieć jak najlepsze ujęcie i być jak najbliżej. To jest survival - mówi Velar Grant.

Oko, talent, doświadczenie - to wszystko w pracy fotoreportera ma znaczenie, ale zdaniem Velar nie ma co z tym przesadzać. Dlaczego każdy fotoreporter z najwyższej półki pracuje na najlepszym sprzęcie? Ponieważ ten sprzęt gwarantuje mu jakość zdjęcia - mówi. Jeśli chodzi o sprzęt, to Velar przykleiła się do Nikona. - Znam ten aparat, wszystko mi w nim pasuje. Lubię, jak aparat dobrze leży mi w ręku. Zmieniam je co jakiś czas, ale zawsze mam dwa. Obecnie są to Nikon D4S, i Nikon D800. Używam też Leica Q, Hasselblad 500 C/M. Leica to mały, lekki aparat, który nie rzuca się w oczy, a świetnie się nadaje do zdjęć streetowych i dokumentalnych. Do akcji reporterskich Nikon jest najlepszy. Ale aparaty to jedno, ważniejsze są obiektywy. A na to trzeba już wydać kupę pieniędzy.

Velar zżyma się na to, że amatorzy psują rynek zawodowcom. - Podstawowa różnica między nami to jakość pracy i podejście do niej. Nie chodzi o to, że boi się amatorów, którzy pstrykają zdjęcia. Tylko, że oni zaniżają stawki. Proponują swoje zdjęcia za pół ceny, a redakcje jak „Daily Mail” się zgadzają. To irytuje. Poza tym amator często pokręci się z aparatem kilka miesięcy i znika. Reporter, który jest zawodowcem, nie zejdzie z obranej drogi. Amatorzy potrafią zawieść, brakuje im doświadczenia, pracują powierzchownie. Na zawodowca zawsze można liczyć.

- Kiedyś gazetom zależało na tym, żeby mieć dobre zdjęcie. Istniało coś takiego, jak zdrowe współzawodnictwo między fotoreporterami z różnych redakcji, a fotograf mógł poświęcić się pracy bez reszty - wspomina Piotr Grzybowski. I dodaje: - Dziś robimy chałtury, albo mówiąc ładniej - dywersyfikujemy swoją pracę.

Dywersyfikacja u Piotra polega na tym, że wszedł w fotografie ślubne. - Ludzie widzą, że fotografie ślubne mogą być różne, że fotograf może mieć swój styl i że wujek już nie zawsze da radę. Poziom jest bardzo wysoki, wielu fotografów prezentuje zaskakujące pomysły. W tej dziedzinie jesteśmy jak siatkarze - uśmiecha się Grzybowski.

Minęły czasy, w których fotoreporterzy biegali z wielkimi torbami czy plecakami załadowanymi sprzętem. - Ci, którzy dużo pracują, wiedzą, że już nie chodzi o to, żeby mieć dużo sprzętu. Współczesny sprzęt jest tak dobry i takie ma możliwości, że każdym można zrobić zdjęcia. Każdy jest dobry w swojej klasie.

Canon czy Nikon - fotografowie od lat deliberowali, który aparat lepszy. - I nigdy nie zostało to rozstrzygnięte - mówi Piotr. On sam do roboty zabiera niewiele sprzętu. Jedna leica, jedna lustrzanka i dwa obiektywy. - Ludzie czasem się dziwią: „Fotograf i bez wielkiej torby?” Ale potem widzą efekt - śmieje się Piotr Grzybowski. Zgadza się, że profesjonalizm polega na tym, że fotograf musi być niezawodny. A to oznacza, że nie może mieć kiepskiego sprzętu. - Robiąc zdjęcia dla siebie, pracując nad artystycznymi projektami, nie ma znaczenia, jakim aparatem to robisz. Istotne jest to w chwili, kiedy pracujesz nad zleceniem i nie możesz zawieść.

Wojciech Grzędziński zaczynał fotografować w czasach, kiedy pracowało się na negatywach, a fotograf był oceniany po tym, co przyniesie na 36 klatkach, czasami 24 bądź 12. - Wtedy fotografami nie próbowali zostać ludzie, którzy nie wiedzieli, do czego służy przesłona i aparat. To pierwsza podstawowa zmiana w tym zawodzie - mówi.

On był uczony przez fantastycznych starszych kolegów. - Janusz Mazur, Grzesiek Rogiński, Jacek Malczewski, Grażyna Wójcik to między innymi osoby, które odegrały gigantyczną rolę w tym, że robię zdjęcia w sposób, w jaki robię, i w moim rozwoju osobistym. Bo to, jakie robisz zdjęcia, zależy też od tego, jakim jesteś człowiekiem. To kolejna rzecz, której dzisiaj nie ma - mówi.

Swojego pierwszego canona kupił w 2000 roku, długo na niego odkładając. Razem z obiektywem kosztował ponad 4,5 tysiąca złotych, dwie niezłe miesięczne pensje. W tej chwili można kupić sprzęt, którym można robić udane zdjęcia, nadal za 4,5 tysiąca złotych, ale to jest już jedna dobra miesięczna pensja. - Rewolucja polega też na tym, że sprzęt cyfrowy nie generuje dodatkowych kosztów. Wcześniej każde naciśnięcie klatki oznaczało złotówki wypadające z portfela - zdjęcia trzeba było potem wywołać, skanować. Teraz się naciska i mając komputer, ma się gotowe zdjęcie. Można od razu słać do agencji, gazet czy na media społecznościowe. Kiedyś nie było mediów społecznościowych, internet nie funkcjonował jak teraz. Żeby zdjęcie dowieźć do redakcji, trzeba było skończyć zdjęcia maksymalnie o godzinie 15-16, dojechać do labu, wywołać, przeprocesować film, wybrać klatkę, zeskanować i dopiero nad taką zeskanowaną klatką zaczynało się pracować, obrabiać zdjęcie - wspomina.

Dla Grzędzińskiego podstawową różnicą między profesjonalistami a amatorami jest rzetelność. - Zawodowy fotograf nie pokazuje zdarzeń w sposób przeinaczony, czy taki, jak ktoś chce, żeby to było pokazane. Tylko w taki, w jaki te zdarzenia się dzieją. To pierwszy poziom, kiedy mówimy o fotoreporterach. Reporter to osoba opowiadająca historie obrazem. Posługuje się więc językiem, jakim jest obraz. Przekazuje wiadomości, emocje, informacje przez obraz. Przeciętny człowiek z komórką, który pstryka sobie zdjęcia, tego nie robi. Profesjonalny fotograf nie manipuluje obrazem, nie używa Photoshopa, żeby podkręcić swoje zdjęcia w sposób nierzeczywisty. To wszystko zawiera się w słowie „rzetelność”. Fotoreporter oddając zdjęcie, informację, jest za nią odpowiedzialny. Odbiorca wie, że tak było - mówi.

Grzędziński z redakcji odszedł w 2009 roku, w 2011 roku został fotografem prezydenta Komorowskiego. - Praca w redakcji przestała już być taką, jaką znałem, lubiłem i doszedłem do wniosku, że nie chcę jej już dłużej robić. Chcę zostać wolnym strzelcem. Pomimo tego, że na początku to może wydawać się trudniejsze, to finalnie daje fajne efekty.

Praca u prezydenta wiele go nauczyła. Przede wszystkim rozumienia fotografii z poziomu osoby, która w ogóle się na fotografii nie zna, nie rozumie i rozumieć nie chce. W Kancelarii Prezydenta nauczył się, w jaki sposób współpracować, jak rozmawiać, a także dbać o to, aby mieć podpisane umowy. - Ale czy dziś w gazetach nie jest podobnie? - pyta. - Zawód fotoedytora praktycznie umarł. W redakcjach zdjęciami fotografów też zajmują się ci, którzy się na tym nie znają.

On żyje z fotografii i stara się robić to najlepiej, jak umie. - Wiadomo, że super byłoby żyć i robić taką fotografię, jak się chce, ale dla mnie to kompromis między tym co chcę, co mogę i że mogę robić dużo rzeczy komercyjnych za pieniądze, a później za te pieniądze robić swoje materiały czy reportaże. Pracuje też pro publico bono, jak w tej chwili, realizując materiał dla Fundacji Mimo Wszystko Anny Dymnej, na jej 15-lecie istnienia. Zarabia na fotografowaniu koncertów muzyki klasycznej, robi zlecenia sesyjne, portretowe. - Zajmuję się różnego rodzaju fotografią, ale ona wciąż bierze się z reportażu, z tego, na czym zostałem wychowany w gazetach - mówi.

Jako stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pracuje teraz nad własnym projektem: fotografuje twarze Polaków, które złożą się na portret społeczeństwa. Do jego realizacji - na rok - otrzymał sprzęt od producenta aparatów Fuji. To nie jest nic niezwykłego w świecie fotoreporterów. Producentom zależy nie tylko na tym, aby dobry fotograf był twarzą ich marki, ale też, aby pracując na ich sprzęcie - testował go i podpowiadał firmie, jak go ulepszyć.

Tak jest z Maciejem Nabrdalikiem, absolutny top wśród fotoreporterów, ambasador marki Canon.

- Nie polega to na tym, że fotograf zgłasza się do producenta i otrzymuje sprzęt - tłumaczy Nabrdalik. To firmy wybierają sobie ludzi, z którymi chcą pracować. Canon ma 10 takich fotografów na świecie. - Funkcja ambasadora nie wiąże się z tym, że mam chodzić z Canonem na piersi, tylko z tym, że robię to, co robiłem do tej pory - fotografuję tematy, które mnie interesują, ale również w jakimś sensie jestem częścią systemu, który jest sprzężeniem zwrotnym dla producenta. Informujemy o naszych potrzebach i te potrzeby są uwzględniane w kolejnych modelach - opowiada.

Zwrot w karierze Macieja Nabrdalika nastąpił, gdy w 2007 roku, jako fotoreporter „Super Expressu”, został laureatem World Press Photo. Pieniądze z nagrody zainwestował w warsztaty fotograficzne, jakie organizowała prestiżowa agencja fotograficzna VII w Nowym Jorku.

- Od lat byłem fanem tej agencji - opowiada. - Już w Nowym Jorku, pokazując swoje zdjęcia zdałem sobie sprawę, że fotografując polityków, fotografuję ludzi, którzy dwa lata później są nikomu nieznani albo też nieistotni. Postanowiłem to zmienić. Wróciłem i się zwolniłem z redakcji. Nie miałem obciążeń, kredytów, rodziny, którą musiałbym utrzymywać. Nie mogę powiedzieć, że zostałem freelancerem. Pozostałem wolny. Zacząłem robić projekty dokumentalne, które wymagały więcej czasu niż w mojej poprzedniej pracy. Pół roku później zadzwonili do mnie członkowie agencji VII i zaprosili do programu, który polegał na tym, że jeden z nich miał nade mną pieczę, a agencja dystrybuowała moje materiały. Dwa lata później zaprosili mnie do aplikowania do agencji i zostałem przyjęty - opowiada. Dziś jest jednym ze współwłaścicieli agencji.

Do zdjęć, jakie robi, używa Canon 5D Mark IV. - Jest dla mnie najlepszy. Nieco mniejszy od największych, więc pozwala na ciągłe noszenie go przy sobie, a moja praca polega na tym, że pracuję nad projektami długoterminowymi, więc aparat ciągle mam przy sobie. Jest w miarę cichy. Nie jestem wyznawcą teorii, że mały aparat pomaga zginąć w tłumie czy być niezauważonym. Mam 190 cm wzrostu i w tłumie nie zniknę. Fotografuję ludzi, którzy mają świadomość tego, że ich fotografuję, jestem blisko, staram się oswajać ich z tym faktem na przestrzeni wielu miesięcy czy lat. W tym sensie ten sprzęt ma mniejsze znaczenie, bo oni wiedzą, po co jestem. Ale jest wygodniejszy dla kręgosłupa.

Maciek miał też okazję testować najnowszy aparat Canona, który swoją premierę miał 2 tygodnie temu - to Canon R. - Aparat, który wydaje mi się najlepszy do tego, co robię, tylko jeszcze go nie mam. Jest zupełnie bezgłośny. Nie słychać, kiedy robisz zdjęcie. To wyjątkowa funkcja. Dźwięk migawki, nawet jeśli ludzie wiedzą, po co jestem i mam ich zgodę, burzy poczucie intymności, a dla mnie to najważniejsza cecha zdjęć, które wykonuję. Chodzi o to, aby moja obecność w jak najmniejszym stopniu ingerowała w to, co robią moi bohaterowie. Aparat, który wydaje dźwięki, mimowolnie będzie zwracał na siebie uwagę. Będzie powodował, że ktoś spojrzy w obiektyw, poprawi włosy. Bezgłośny aparat bardziej zbliża do prawdy - uważa.

Od 6 lat fotografuje rodzinę z tej części Grochowa, której ludzie raczej unikają, myśląc stereotypowo, że jest mniej bezpieczna. To rodzina z problemami, odwiedza ją od 6 lat. - Jest to fotograficzne studium przypadku siedmiorga ludzi, którzy zmagają się z rzeczywistością, systemem prawnym i innymi problemami. Czuję, że jestem już częścią tego krajobrazu, że moja obecność przez te 6 lat jest w pełni akceptowana, dzięki czemu jestem świadkiem scen i zmian w ich życiu, których nie mógłbym sobie wymyślić czy wyobrazić.

Jego projekt jest częścią większej całości agencji VII - każdy z nich, a są rozrzuceni po całym świecie, w momentach, kiedy mają wolne od pracy, czyli nie podróżują, nie pracują, dokumentują rodzinę w promieniu mili od swojego miejsca zamieszkania.

- Myślę, że niewielu dziś jest fotografów amatorów, którzy są w stanie poświęcić tyle czasu, ile ja poświęcam na moje projekty. Nie czuję więc wokół siebie tłoku fotografów zainteresowanych opowiadaniem historii zdjęciami w sposób długoterminowy. Ale rzeczywiście konkurencja na rynku mediów się pojawiła - mówi. W końcu dostęp do technologii jest powszechny, nie tylko do sprzętu, ale i rozprzestrzeniania zdjęć i chyba to jest główną zaletą dziennikarza obywatelskiego, że może być szybszy niż zawodowi reporterzy. Czy jest różnica? - Zależy od przypadków. Dla redakcji, z którymi pracuję, najważniejszą cechą materiałów, jakie produkują reporterzy, z którymi pracują, jest to, że mogą tym materiałom zaufać. Dla nich ta część dziennikarstwa jest w jakimś sensie bezcenna. Nie poszukują ludzi, którzy zrobią coś taniej albo szybciej, ale tych, którzy gwarantują im jakość i utrzymanie standardów - odpowiada Nabrdalik.

Przykładem na to, że w świecie fotografów i fotoreporterów jest wiele dróg, na których można po swojemu rozwijać swoją pasję, jest Adrian Bachórz, były żołnierz zawodowy jednostki GROM.

- To w GROM-ie zostałem zmuszony wziąć aparat do ręki - był to Nikon D4 - nauczyć się robić zdjęcia i posługiwać Photoshopem. Ale obraz fascynował mnie zawsze - opowiada. - Jeszcze będąc w wojsku kupiłem swój własny aparat, Nikon DS7, może nie najlepszy, ale do nauki bardzo dobry. Wymyśliłem projekt - zamki w Polsce. To kawał naszej historii, potęgi, świetności. Jeździłem po kraju i je fotografowałem.

W jednostce poznał Piotra Andrewsa, fotoreportera Associated Press i Reuters. Andrews fotografował konflikty w Afryce, Izraelu, Iraku, Afganistanie, Czeczenii, Haiti, krajach byłej Jugosławii czy Związku Radzieckiego. - Podglądałem, jak fotografował, nosiłem za nim lampę, pracując wspólnie, już po odejściu z wojska, przy filmie o GROM-ie Jana Sosińskiego, dla Pawła Nastuli, czy robiąc zdjęcia policjantom z CBŚ. Podziwiałem jego doświadczenie, podejście, zrównoważenie. Dużo się nauczyłem i dużo od niego wziąłem - opowiada. Nadal realizuje - pro publico bono - reportaże dla Fundacji Sprzymierzeni z GROM. Ale jego mistrzem od lat i do dzisiaj pozostał Zdzisław Beksiński. Adriana inspiruje też surrealizm Salvadora Dali. Trudno dziś orzec, czy zdjęcia w klimacie gotyku, horroru, surrealizmu, jakie robi Adrian Bachórz, to jeszcze fotografia, czy już grafika.

- Mam bufor w postaci emerytury wojskowej, więc mogę sobie pozwolić na to, żeby nie walczyć o klienta, a współpracować z tymi, którzy odpowiadają mi pod względem wizji artystycznej i produktu końcowego - stwierdza. Nie ocenia fotografów po tym, jakim sprzętem fotografują. - Nie wiem, czy profesjonalistą jest ten, kto posiada aparat z najwyższej półki - mówi. Dla niego istotne jest to, co powiedział kiedyś jeden z najważniejszych fotografów XX wieku, Robert Capa: „Jeśli twoje zdjęcie nie jest dostatecznie dobre, to znaczy, że nie jesteś dostatecznie blisko”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Zawód fotoreporter. Aparat nie jest najważniejszy - Plus Polska Times

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl