Odczuwam duży sentyment do „Zamku” Franza Kafki (o ile słowo „sentyment” najbardziej tu pasuje). We wrześniu 2019 byłem zachwycony spektaklem impresaryjnego lubelskiego Teatru Klepisko. Wystawił on bardzo sugestywnie adaptację tej powieści na zamku (lub raczej w ruinach zamku) w Kazimierzu Dolnym. Reżyserował Jan Wawrzyniec Tuźnik.
Miałem wtedy wrażenie, że wszedłem w świat nie jednej, a wielu tajemnic. Pożyczyłem od znajomego książkę i przypomniałem ją sobie prawie jednym tchem. Chociaż nie jest to lektura łatwa.
O czym to jest?
Na małej scenie Teatru Narodowego podjął się przeróbki teatralnej „Zamku” Paweł Miśkiewicz. Jako adaptator i reżyser. Nie będę taił, że byłem średnim entuzjastą tego, co Miśkiewicz robił ostatnio, przynajmniej w Narodowym.
I „Idiota” według Dostojewskiego, i „Burza” Szekspira (należałoby raczej napisać na kanwie Szekspira) miały tak zwane „piękne teatralnie momenty”. Odebrałem je jednak jako mało spójne myślowo, a w przypadku „Burzy” nadmiernie dopisujące sławnemu dramaturgowi nowe sensy. Służyło temu sztukowanie dramatu innymi tekstami. Choć trzeba zarazem dodać, że ekipa z Narodowego odnalazła się w rozmaitych scenicznych smaczkach tych inscenizacji perfekcyjnie.
A „Zamek”? No więc właśnie, przyjąłem wersję Miśkiewicza tym razem niemal bez zarzutu. Więcej, jestem pod jej dużym wrażeniem. Może z pewnym oporem wobec kostiumów Barbary Hanickiej (choć zarazem z pełną akceptacją dla jej dekoracji). Może z wątpliwościami wobec kilku zbyt głośno wykrzyczanych momentów. Ale tak, to jest twór wyobraźni Kafki. Aż się boję tak pisać, bo wierność literaturze nie jest dziś uważane za reżyserską cnotę.
O czym to jest? Zaczyna się wystrzałowo, niemal jak rasowa literatura grozy. Geometra K. (ponownie K., biorąc pod uwagę „Proces”) przybywa do nieznanej sobie miejscowości objąć posadę i rozpocząć pomiary. Okazuje się, że nic nie dzieje się tam tak, jakby się spodziewał. Miejscowi traktują go jak intruza, oglądając się wolę zamku (a właściwie Zamku). Który, choć to nie czasy pańszczyzny, decyduje o wszystkim. Przy czym nawet nie hrabia, czyli właściciel, bo on w ogóle nie zaistnieje, a niebywale skomplikowany aparat urzędniczy.
Łukasz Musiał słusznie zauważa w teatralnym programie, że potem akcja zwalnia, grzęźnie, niczym sam K. , który odkrywa, że nie jest w stanie zająć swojej posady, ani uzyskać informacji o swoim statusie, ani tak naprawdę wpływać na własny los. A zarazem ta coraz bardziej powolna fabuła jest naszpikowana tyloma paradoksami, więcej sytuacjami prawdziwie komicznymi. To humor smoliście czarny, niemniej on jest tam obecny.
Powtórzę pytanie: o czym to jest. W pierwszej warstwie o komplikacjach biurokratycznego polipa, który Kafka widział w rodzinnych Austro-Węgrzech. Naturalnie widział, podkręcając te komplikacje i demonizując na potęgę. Ale to także bardziej ogólna opowieść o władzy człowieka nad człowiekiem. Przemożnej, nawet jeśli biorącej się z urojeń. Bo nie wiemy, czy Zamek dysponuje skutecznymi jej narzędziami. Także o alienacji, obcości, którą K. odczuwa na każdym kroku w nowym dla siebie mikrokosmosie.