Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z Madagaskaru do Lourdes

Dariusz Piekarczyk
Ojciec Zbigniew Musielak.
Ojciec Zbigniew Musielak. Archiwum ojca Zbigniewa Musielaka
Urodzony w Zduńskiej Woli ojciec Zbigniew Musielak z zakonu kamilianów 28 lat pracował jako misjonarz na Madagaskarze. Teraz jest w sanktuarium w Lourdes. Obsługuje też 19 kościołów we Francji.

- Misje... - ojciec Zbigniew Musielak zawiesza głos i zastanawia się. - Prawdziwe misje to ja prowadzę teraz, we Francji, a nie na Madagaskarze, gdzie byłem 28 lat. Tu, w Europie, obsługuję aż 19 kościołów. Na dodatek jestem także kapelanem w Sanktuarium Matki Bożej w Lourdes. A i to nie wszystko. Pełnię też funkcję kapelana szpitalnego w Lourdes.

Europa Zachodnia, w tym i Francja, przechodzi ogromny kryzys powołań.

- Jest źle! Jak sobie radzę? Za kancelarię parafialną służy mi telefon komórkowy. Pomagają mi osoby świeckie i jakoś to wszystko jeszcze się kręci. Być księdzem we Francji to dziś, proszę mi wierzyć, nie jest zaszczyt. Moja pensja wynosi mniej niż zasiłek bezrobotnego... - nie ukrywa zakonnik.

Powołanie na peronie
Prawie 60-letni dziś, urodzony w Zduńskiej Woli, Zbigniew Musielak duchownym nie zamierzał być. W zduńskowolskim II Liceum Ogólnokształcącym - imienia wówczas Małgorzaty Fornalskiej, a obecnie Jana Pawła II - gonił za dziewczętami. Ba, miał u płci pięknej powodzenie.

Po zdaniu matury w 1971 roku tak naprawdę nie wiedział, co chce w życiu robić. W końcu wpadł na pomysł, że będzie budowlańcem. I z takim też postanowieniem udał się na dworzec kolejowy w rodzinnym mieście.

Oddajmy głos duchownemu.

- Miałem jechać do Tomaszowa Mazowieckiego, ale okazało się, że nie ma bezpośredniego połączenia. Nadjechał pociąg do Włocławka, a ja - niewiele myśląc - wskoczyłem do niego. Tak w zasadzie bez celu, byle jechać przed siebie. We Włocławku nogi zaniosły mnie na ulicę, przy której było seminarium diecezjalne. Pomyślałem: czemu nie? Wszedłem i już zostałem, ale tylko na rok, bo zaczęła mnie fascynować praca wśród chorych, ale chorych także duchowo. A takową pracę oferowali kamilianie. Przeniósł się więc do nich.

Czerwony krzyż na piersi
Kamilianie to zakon, założony przez św. Kamila de Lellis, zatwierdzony przez Watykan w 1591 roku. W Polsce od 1904 roku. Rok później w Miechowicach koło Bytomia otworzyli dom zakonny. W Polsce zakonnicy opiekują się chorymi na AIDS, zarażonymi wirusem HIV i narkomanami, prowadzą szpitale i domy pomocy społecznej.

Polscy kamilianie pracują także poza granicami kraju: w Niemczech, Austrii, Włoszech, Francji, na Madagaskarze oraz w Gruzji i Armenii.

Kierunek wyspa
Podczas studiów zgłosił chęć wyjazdu na misje, wspólnie z ojcem Stefanem Szymoniakiem.

- Wybrałem Madagaskar. Ale żeby tam pojechać, konieczne było przygotowanie. Był to koniec lat 70. Madagaskar był wtedy krajem socjalistycznym, z silnymi rosyjskimi wpływami. Nie było łatwo tam pojechać. Wyjechaliśmy we dwóch w roku 1980, początkowo jako pielęgniarze-położnicy. Inaczej się nie dało - wspomina.

Pojechali na zaproszenie tamtejszego biskupa. To on załatwił na początek pracę w jednym z 40-tysięcznych miast. Przez pół roku mieszkali w siedzibie biskupa, przechodząc przygotowanie językowe - uczyli się malgaskiego.

Szpital obok chałupki
Po pewnym czasie dwaj zakonnicy wybudowali sobie, jak mówi ojciec Zbigniew Musielak, niewielką chałupkę obok szpitala.

- I tak zeszło nam sześć lat - opowiada zakonnik. - Potem miałem pierwszy urlop.

Praca misyjna to nie tylko duchowe poletko. Trzeba wiedzieć, że na Madagaskarze ludzie są otwarci na religię, a mieszkają tam katolicy oraz protestanci. Zaczął myśleć o własnym szpitalu, żeby do pracy misyjnej dołączyć także opiekę medyczną. Państwowa opieka medyczna na Madagaskarze kuleje.

Na początek powstało coś w rodzaju ośrodka zdrowia dla pracowników misji. Było tam trzech lekarzy. Potem przyszła pora na aptekę.

- Leki sprowadzaliśmy kontenerami z Francji. Tak było wygodniej, bo nie trzeba było tłumaczyć co i jak. Najpierw próbowaliśmy transportu z Polski, ale było to żmudne. Tłumaczenie po co to, dla kogo, czemu aż tyle, zajmowało mi dużo czasu - wspomina zakonnik.

Na tym nie poprzestali. Wykupili duży, zrujnowany budynek i wyremontowali go. Powstała klinika na 50 łóżek z dwoma salami operacyjnymi. Lekarze specjaliści jako wolontariusze przylatywali na Madagaskar z Włoch.

Za usługi medyczne zakonnicy pobierali od pacjentów drobne opłaty. Jak twierdzi zakonnik - tego co za darmo na Madagaskarze nie potrafią uszanować.

Czterogodzinna msza
O religijności mieszkańców Madagaskaru ojciec Zbigniew może opowiadać godzinami i mówiąc o tej sferze swojej działalności na wyspie wyraźnie się ożywia.

- To żywiołowa religia. Podczas nabożeństwa dużo jest pięknych śpiewów, są procesje, po prostu celebracja. Jeśli chodzi o śpiew, to tam trzy osoby potrafią na cztery głosy śpiewać. A msza trwa od czterech nawet i do pięciu godzin. Dlaczego tak długo? Wielu z nich idzie do świątyni pieszo po 30 - 40 kilometrów. Czuliby się zawiedzeni, gdyby zbyt szybko musieli wyjść ze świątyni - tłumaczy.

W mniejszych ośrodkach są świeccy katecheci, którzy sami organizują spotkania modlitewne.

Polacy na Madagaskarze? Mało ich - małżeństwa mieszane oraz osoby, pracujące na kontraktach. Czasem wpadali do zakonników.

Przewijanie zmarłych
Jest jednak i inna strona wiary, dla nas niepojęta. Oddajmy głos ojcu Zbigniewowi.

- Chowają swoich zmarłych w pięknych monumentalnych - niczym domy - grobowcach. Nie chowają w trumnach. Zwłoki zawijają w coś w rodzaju całunu. Przy każdym następnym pochówku zmarli są wyjmowani na zewnątrz i... przewijani. Towarzyszą temu śpiewy, tańce, picie wina. To radosne święto.

Wolny na Madagaskarze
Ojciec Zbigniew nie mieszka już na wyspie. Jest teraz jedynym polskim zakonnikiem w Sanktuarium Matki Bożej w Lourdes. Tęskni jednak, i to bardzo, za Madagaskarem.

- Tam czułem się wolny. Mogłem się realizować. Czułem szacunek mieszkańców, władz lokalnych. Wszyscy nas znali. Nawet jak pojechałem do innego miasta, wiedzieli, że jestem zakonnikiem, choć w habicie chodziłem niezwykle rzadko. To szczerzy, ufni i otwarci ludzie. Drzwi miałem wszędzie otwarte. Brakuje mi teraz ludzi stamtąd.

Wypożyczony do Lourdes
Zakonnik nie decyduje o swoim losie. Musi podporządkować się woli przełożonych, choć w duchu nie zawsze się z nią zgadza.
Zbigniew Musielak został - jak to się ładnie mówi - wypożyczony na rok do Lourdes. Miał jechać ratować tam sytuację, bo z powołaniami kiepsko. Początkowo na rok, ale jest już kilka lat. Nie da się porównać pracy na Madagaskarze z Lourdes.

- Tu jest orka. Na okrągło nabożeństwa, bo pielgrzymów multum. Sezon pielgrzymkowy trwa od lutego do końca listopada. Masa spowiedzi - dziennie po trzy, cztery godziny. Musiałem nauczyć się biegle języka francuskiego w niezwykle krótkim czasie. Ze względu na pielgrzymów, mamy tu zakonników, rozmawiających w siedmiu językach. Pielgrzymki z Polski rzadko tu trafiają - opowiada o swoich nowych obowiązkach.

I do tego ma 19 kościołów. Trudno mu to wszystko objąć.
- Żartuję nawet, żeby moi wierni planowali umieranie tak, bym mógł na każdym pogrzebie być. Śpię po trzy godziny, bo nawet po zakończeniu zajęć pracy moc. Ale wie pan, ja wrócę na Madagaskar, tam moje miejsce - marzy.

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki