Z Archiwum DZ. Rozmowa z Franciszkiem Pieczką: Nawet gdybym jeszcze 100 lat żył poza Śląskiem, umrę jako Ślązak

Marcin Zasada
Zmarł Franciszek Pieczka. Sięgnęliśmy do naszego archiwum i rozmowy jaką DZ opublikował z nim przed pięcioma laty. Jest wciąż aktualna. Franciszek Pieczka mówił w Dzienniku Zachodnim o tym, czym jest śląskość oraz życie i umieranie jako Ślązak. O laniu na goły tyłek za „Znachora”, o błaznowaniu przy Stalinie i spóźnieniu na własny ślub. O byciu niczym gwiazda rocka, o Kutzu, który rzucał mięsem, o sikaniu u Wajdy i Kieślowskim, który nie pisał dialogów.

Cierpliwości proszę, będzie długi cytat: „U krytyczka czasem zdarza się półeczka. I usadza on aktorka sobie na niej. A tu nagle się pojawia Franek Pieczka. Gdzie nie siądzie, to półeczkę zaraz łamie. W każdej rólce umie znaleźć to z człowieczka, co w nim ważne i ciekawe… I krytyczek jest bezradny. Gdy się kładzie do łóżeczka, gasi świeczkę, to mu nadal świeci… Pieczka”.
No, ładne. Nie znałem tego.

Znalazłem w internecie. Autor wierszyka niestety nieznany.
Szkoda, widać, że ma poczucie humoru.

I chyba rację. Podobno pan złej recenzji od krytyka w życiu nie dostał. Nawet za komuny. Nawet od Sławomira Mrożka.
Nigdy nie przywiązywałem do tego większej wagi. Kiedyś byłem za młody, by się przejmować, a później po prostu mnie nie obchodziło, co kto o mnie napisze.

To pewnie nie powie mi pan, jaki jest najlepszy komplement dla aktora?
Powiem panu, co to znaczy być dobrym aktorem. Trzeba najpierw być człowiekiem, żeby również jako aktor móc zawsze spojrzeć w lustro i nie wstydzić się za siebie. Z tym dziś bywa różnie.

Najlepszy komplement, pan pozwoli. Jan Nowicki powiedział o panu, że jest pan prawdą. Przy całej górnolotności, to brzmi dobrze.
Tak, dla aktora to wielki komplement.

Wracam do domu, a ojciec już czeka z pasem. Lał mnie po gołym tyłku i krzyczał: „Jo ci dom Znachora!”

Dla odmiany, Al Pacino mawiał, że przez całe życie przeżywa cudze emocje i gra kogoś, kim nie jest. To też prawda?
Na pewno nigdy nie traktowałem swojego zawodu jako posłannictwa. Ale czuję pełną odpowiedzialność za to, jak wielki wpływ ma aktorstwo na widza i jego emocje. Zawsze byłem zwolennikiem aktorstwa emocjonalnego. Takiego, które poprzez emocje skłania widza do refleksji intelektualnej, a nie odwrotnie.

Którym Franciszkiem Pieczką z kina jest Franciszek Pieczka?
Żadnym! Siebie nigdy nie grałem (śmiech). Ale oczywiście są role, które z perspektywy czasu bardzo sobie cenię. To przede wszystkim Matis z „Żywotu Mateusza”, Haratyk ze „Słońce wschodzi raz na dzień” i chyba Jańcio Wodnik Kolskiego.

A to wszystko dzięki temu, że jako 10-latek wymykał się pan z domu do kina?
Ojciec nie chciał, żebym do kina chodził. Mówił, że to świństwo, deprawacja i bezbożność. Gdy w 1938 roku Polacy wkroczyli na Zaolzie, pomaszerowałem z Godowa do czeskich Petrovic, żeby zobaczyć „Znachora”. Kazimierz Junosza-Stępowski był w tej roli nieprawdopodobny! Ze starszymi kolegami zasuwaliśmy do kina z kilkanaście kilometrów na piechotę.

Franciszek Pieczka mieszka w domu w Falenicy razem ze swoim synem, jego żoną i trojgiem wnucząt. Często towarzyszą mu podczas imprez i publicznych wystąpień.
Franciszek Pieczka mieszka w domu w Falenicy razem ze swoim synem, jego żoną i trojgiem wnucząt. Często towarzyszą mu podczas imprez i publicznych wystąpień. Na zdjęciu z wnuczką Alicją podczas tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Aktor na imprezie odebrał Nagrodę Stowarzyszenia Filmowców Polskich, a także złotą odznakę i świętował swoje 90. urodziny Karolina Misztal

Co było większym wyczynem dla 10-latka: wyślizgnąć się z domu czy wślizgnąć się do kina?
Ha! Wróciłem do domu, a ojciec już czekał na mnie z pasem. Lał mnie pasem po gołym tyłku i krzyczał: „Jo ci dom Znachora! Jo ci dom Znachora!”. Gdy już zostałem aktorem, żartowałem z ojcem: „Widzisz, jak to bicie pasem mi było potrzebne”. Później chodziłem też oglądać filmy w Wodzisławiu. I tata dalej był nieprzejednany: „Pierona, żeby tam bomba jaka rypła, żeby to bezbożnictwo rozwaliła!” - mówił.

Rypła w końcu?
Jak przyszły naloty na Wodzisław, to kamienice rozwaliły, nawet na kościół spadła bomba, a kino zostało nieruszone. Odpowiadałem ojcu: „Patrz, jaka to niesprawiedliwość ze strony kogoś, kto tym wszystkim kieruje”.

Jeśli ojciec nie chciał w domu aktora, to na kogo chciał wychować syna?
Na górnika! Bo sam pracował pod ziemią, tak jak jego ojciec. Nawet polecał mi tę robotę: „Patrz synek, na gowa ci nie kapie, dyszcz nie lyje, pod dachem żeś jest głęboko”.

Ojciec górnik, syn górnik? Normalne.
Mówiłem na to: „Wiesz tata, ja to bym nie chciał, żeby było z nami jak w tym powiedzeniu: ojciec muzyk, a syn trąba”. Ale ojciec próbował. Jego kolega załatwił mi pracę na kopalni Barbara-Wyzwolenie w Chorzowie. Zjeżdżałem na dół, ale nie kopałem węgla, tylko przekopy w kamieniu się biło. Wierciliśmy, strzelaliśmy, a jak gruz spadł, to sercówami ładowaliśmy na wózki. Ciężka, fizyczna harówa. O tym, że nie nadaję się do górnictwa, ostatecznie przekonałem się w dniu, w którym rębacz w ostatniej chwili wyciągnął mnie spod walącej się ściany. Płacono nam od metra przekopu, więc nie było czasu na rozmyślanie. W pewnym momencie poślizgnąłem się i upadłem na stalową płytę, na którą leciał odstrzelony kamień. Gdyby przodowy mnie nie zauważył, zginąłbym na miejscu.

Aktor miał dużo mniejsze szanse, by zginąć na posterunku. Ale co to za zawód?
Żaden. Ojciec miał wyobrażenie, że aktorzy są jak jacyś cyrkowcy z wędrownej trupy. Ale sam dużo przeszedł. Był najmłodszy z rodzeństwa. Nasz rodzinny Godów przed pierwszą wojną był pruski, a za Olzą były już Austro-Węgry. Ojca wcielono do wojska pruskiego. Po tym, jak czterech jego braci zginęło na froncie, dowódcy zlitowali się nad jego matką i nie puścili go do okopów. Po to, żeby któryś z Pieczków mógł wrócić do domu prowadzić gospodarstwo. Tata był później powstańcem śląskim, z kolei jego młodszy brat w tych samych powstaniach brał udział po niemieckiej stronie… Ciężko to wszystko zrozumieć…

Poza Śląskiem mało kto próbuje.
Ludzie myślący, na jakimś poziomie intelektualnym, są w stanie sobie specyfikę charakteru Ślązaków wytłumaczyć. Dla płytko myślących to raczej zadanie ponad siły. Pamiętam, jak w szkole teatralnej toczyłem niejedną dyskusję na ten temat. Ja, realista wychowany nie na Sienkiewiczu i polskim romantyzmie, a bardziej na literaturze europejskiej i amerykańskiej, mówiłem do kolegów: „Jaka twoja zasługa w tym, że ty jesteś Polakiem? Żadna, po prostu urodziłeś się jako syn Polaka. U nas na Śląsku, żeby być Polakiem, potrzebna była odwaga, bo na Polskę musieliśmy się zdecydować”. I to czasem wbrew wszystkiemu.

To kto wybrał dobrze - pański ojciec czy jego brat?
Przede wszystkim, na szczęście, w powstaniu nie spotkali się po przeciwnych stronach frontu, ale i takie historie były na Śląsku na porządku dziennym. Ale już w Polsce ojciec przez 6 lat był bezrobotny, utrzymywał nas z pracy na roli, a jego brat wyjechał do Niemiec i tam nieźle mu się wiodło.

Ironia losu to chyba śląskie wyrażenie.
Ironia losu! Przez lata stryj słał z tych Niemiec paczki, żeby powstaniec śląski, w Polsce, o którą walczył, mógł wyżywić rodzinę. To się po prostu w głowie nie mieści! Dla mnie to do dziś jedna z najlepszych lekcji śląskości.

Że rodzina jest najważniejsza?
Rodzina, przywiązanie do wiary swoich ojców pomagało Ślązakom przetrwać w różnych okresach zawirowań. To jest podstawa i sam sobie ją cenię. Pamiętajmy też, że to nie Polska zdobyła Śląsk, tylko Ślązacy jej ten Śląsk przynieśli. Niektórzy o tym zapomnieli. Ale dość o polityce. Bo dla mnie artysta, który musi się nią podpierać, przestaje być artystą.

Kiedy pan właściwie zdecydował się, że chce nim zostać?
Pamiętam, jak uczęszczając na uniwersyteckie studium przygotowawcze, byłem w zespole rapsodycznym działającym przy Wojewódzkim Domu Kultury. Tam po raz pierwszy zetknąłem się z aktorstwem. Swojemu poloniście oświadczyłem, że będę zdawać na politechnikę, a on na to: „Głupstwo robisz, powinieneś iść do szkoły teatralnej”. Ale ojciec nawet nie chciał o tym słyszeć. Więc zdałem na Politechnikę Śląską, postudiowałem miesiąc elektronikę i stwierdziłem, że polonista miał rację.

I co?
I szajba mi odbiła. Zostawiłem kolegom indeks, powiedziałem: „Mocie pamiątka ode mnie, jadę zdawać do teatralnej”. Wszyscy się w czoło pukali.

Zdawał pan u samego Aleksandra Zelwerowicza?
Tak i to w jego domu! Prywatnie.

Jak to w domu?
Powiedział, że nie zbierze komisji egzaminacyjnej, bo trwają zajęcia. Poza tym, jako dziekan wydziału miał prawo, by przyjąć jednego delikwenta na własnych warunkach. No więc, siedzę, mówię jakąś prozę, recytuję wiersz i kątem oka cały czas spoglądam na Zelwerowicza. Minę miał zadowoloną, więc i sam poczułem się pewniej. Aż w pewnym momencie prosi mnie: „Niech pan wypowie słowo ‘miasto’. Raz miasto hutnicze, raz zabytkowe, a potem takie pokroju Las Vegas”. Zrobiłem wielkie oczy, bo nie miałem pojęcia, co to jest to Las Vegas (śmiech).

Sława stolicy uciech nie dotarła do Godowa?
Nie dotarła. Zelwer od razu to zauważył i wytłumaczył: „No wie pan, Las Vegas, takie miasto pełne zabaw”.

Jarmarki, karuzele...
A skąd ja miałem wiedzieć? W każdym razie, jakoś z tego wybrnąłem. On, tym swoim niskim głosem podsumował: „No, niewątpliwie, ma pan wyczucie”. Byłem już cały w amorkach, aż Zelwerowicz każe mi zmieniać kolejność. W całej tej ekscytacji całkiem zapomniałem, co i jak powiedziałem, więc na chybił-trafił powtórzyłem. Na szczęście się udało.

Ojciec pewnie też się ucieszył.
Przyjechałem z walizeczką do domu. Ojciec już w drzwiach mnie strofował: „No co, pieruna, już cię wyciepli?”. „Nie wyciepli, jo zdoł do teatralnej”. Ojciec zaczął rzucać pieronami i wróżył mi, że będę „Hungerkünstler” - głodującym artystą. A najlepsze w tym wszystkim, że on za młodu sam udzielał się w teatrze amatorskim.

Dobre.
Raz nawet mnie jako dziecko wziął do jakiejś sztuki. Gdy już zacząłem odnosić sukcesy jako aktor, gdy prasa o mnie pisała, ojciec komentował wśród znajomych: „Pierona, on to po mnie wzion”. Bywa i tak.

Pan swoje dzieci zachęcał do aktorstwa, czy odwodził od niego?
Ani jedno, ani drugie. Moje dzieci wiedziały, że tak, jak ja sam pokierowałem swoim losem, tak i one będą w stanie. Najgorzej, gdy praca, którą wykonujemy, nie sprawia nam żadnej radości. Jeszcze gorzej, gdy ktoś - na przykład rodzice - ten zawód narzucili. Wtedy całe życie zniweczone.

Mieczysław Czechowicz, Wiesław Gołas, Zdzisław Leśniak… W takim towarzystwie w szkole teatralnej można było wręcz polubić aktorstwo.
Niedawno z Wieśkiem Gołasem wspominaliśmy nasz rocznik. Jak na tamte czasy, socrealizmu w sztuce, byliśmy mocno odchyleni od normy. Przygotowywaliśmy nieprawomyślne programy na imieniny Zelwerowicza. Kazio Rudzki, który to oglądał, wzdychał tylko: „Boże święty, żeby jeszcze można było to gdzieś pokazać...”. Ale w tej formie to było tylko dla Dziadka Zelwera, jak go nazywaliśmy. Proszę wyobrazić sobie, co się działo, jak w roku 1953 wykitował Stalin. Na korytarzu szkoły ustawiono jego popiersie, jakimiś oleandrami i hortensjami je ozdobiono, a nam kazano trzymać wartę.

Wam kazano? Studentom?
No a komu? Stoję z Wieśkiem Gołasem, robimy poważne miny, a Zdzisio Leśniak idzie z daleka, patrzy na nas, dochodzi do popiersia, klęka, bije się w pierś i krzyczy: „Boh pomiłuj, boh pomiłuj!”. Skórkojad zrobił takie przedstawienie, że my o mało w spodnie nie narobiliśmy. I zaraz uciekł. Sekundę później przeszli koło nas profesorowie. Gdybyśmy się zaśmiali, to chyba byśmy ze studiów wylecieli.

Ze szkoły artystycznej?
Krzysztofa Chamca wyrzucono za zatajenie pochodzenia! Na egzaminie pytali go: „Robotnicze, rolnicze czy inteligencja?”. Powiedział: „Rolnicze”, a rodzice mieli potężny majątek. Kułak, a nie rolnik! Broniłem Krzyśka wśród kolegów, mówiłem: „Jaka to jego wina, w jakiej rodzinie się urodził?”. No i zebranie zwołano zetempowskie, mamy wszyscy głosować przeciw wydaleniu go. To głosujemy. Kto jest przeciw? Podnoszę rękę, patrzę w lewo, patrzę w prawo, a tu cisza. Nikt! Pomyślałem sobie: „Choćby miała mi ta ręka uschnąć, będę trzymał w górze!”.

Buntownika Pieczki nie chcieli wyrzucić za taką szarżę?
Dobierali się do mnie, ale dobrać się nie mogli. Pochodzenie społeczne miałem kryształowe - ojciec górnik, ja też pracowałem na kopalni. Usłyszałem tylko: „Kolego, wy zdradzacie swoją klasę społeczną!”. Pierdoły zupełne.

Wiesław Gołas, o którym pan wspomina, był świadkiem na pańskim ślubie?
Tak, na ślubie, na który się spóźniłem! Byliśmy pierwszy rok po szkole, graliśmy w Teatrze Dolnośląskim w Jeleniej Górze, ale oprócz tego mieliśmy teatr objazdowy, z którym odwiedzaliśmy miasta i wsie w całym regionie. Wracamy z jednego z takich przedstawień, zimno jak cholera, zaspy na drogach, a my w jakimś starym gruchocie z demobilu. Utknęliśmy w śniegu, pług musiał przyjechać, żeby nas odkopać. Tak w 1954 roku zaczęło się moje małżeństwo, które przetrwało pięćdziesiąt lat. Miałem wielkie szczęście, że dostałem taką żonę. To, że coś osiągnąłem w życiu, to była jej wielka zasługa. Zawsze mi pomagała. Niestety, 13 lat temu Henryka nagle odeszła z tego świata.

Jak wam się mieszkało w Nowej Hucie? Dlaczego w ogóle wybrał pan Teatr Ludowy?
Ten czas na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wspominam jako jeden z piękniejszych w swoim życiu. Ludowy był szansą dla młodych artystów - nowy teatr, nowe pomysły, nowi aktorzy szybko zdobyli uznanie w konserwatywnym pod tym względem Krakowie. Czułem się tam jak w domu i to pomimo całego tego socjalizmu, cenzury i siermiężnej Nowej Huty. Zresztą, miał tam być nowy ład, a gdy władza w 1960 roku zablokowała budowę kościoła, tuż obok teatru, zaczęła się taka zadyma z milicją, że pan sobie nie wyobraża. Najpierw zaczęły burzyć się kobiety. Jak zebrały się razem, to ich mężowie wrócili z pracy, a tu obiadu w domu nie ma. Więc też przyszli na protest. Zrobiła się rozpierducha na całego, z rzucaniem cegłówkami i kamieniami. Milicja musiała zablokować wyjazd do Krakowa.

Czy po latach pracy daleko od rodzinnych stron jakąś namiastką Śląska była dla pana współpraca z Kazimierzem Kutzem?
Połączyła nas miłość do Śląska. Znaliśmy się i rozumieliśmy na planie wspaniale, bez słów. Miał też do mnie wielkie zaufanie. Gdy występowałem w Teatrze Powszechnym w Warszawie, pod koniec lat siedemdziesiątych Kazik zaangażował mnie do roli Doktora Stockmanna we „Wrogu ludu” Ibsena. Zrobił to, choć protestował dyrektor Zygmunt Hübner, który miał inną koncepcję głównej roli. Ale Kutz się uparł, a potem, po świetnych recenzjach, Hübner przyznał mu rację. Ja pamiętliwy nie jestem, nigdy tego Hübnerowi nie wypomniałem.

Wtedy miał pan już na swoim koncie ważną rolę filmową u Kutza - w „Perle w koronie”.
Bardzo mnie ucieszył tą propozycją. Wyjątkową, również z punktu widzenia moich rodzinnych doświadczeń, bo miałem zagrać Huberta Sierszę. Górnika. Kazik nas nie oszczędzał: w końcowych scenach strajku na kopalni byliśmy czarni, pył węglowy był dosłownie wszędzie. Kutz miał znakomite pomysły i potrafił je zrealizować, czasem przeforsować. Na przykład „Paciorki jednego różańca” nie były na rękę ówczesnej władzy, bo przecież film upominał się o starą, zabytkową zabudowę Giszowca w momencie, w którym budowano tam wielkie osiedle mieszkaniowe.

Wymowa „Paciorków” nie pasowała do propagandy sukcesu?
Nie pasowała i Kutz miał problemy. Pomógł wojewoda Ziętek i chyba tylko dzięki niemu ten film udało się uratować. „Paciorki jednego różańca” były niezwykłe: główne role grali amatorzy, zresztą grali bardzo dobrze. A sceneria? Wszystko autentyczne: wyburzenia, plac budowy, starzy ludzie wyciągani z tych swoich małych domków, przeprowadzani do bloków. Kutz wiedział, że starych drzew się nie przesadza. Piękno tego filmu polega również na tym, że nawet w czasach cenzury wielki artysta potrafił skoncentrować się na sednie sprawy i dzięki temu przemycić treści, na których mu zależało, które były najistotniejsze. Również tak powstawały arcydzieła.

Ile jest prawdy z legendarnych opowieści o Kutzu i jego siarczystym języku na planie?
Pewnie sporo. Kazik lubił rzucać mięsem, był z tego znany i taki był jego urok. Szermował tymi mocnymi słowami, ale nie był despotą. Potrafił wsłuchać się w aktora i dobrze go poprowadzić.

Sam przyznał kiedyś, jak ośmielił Annę Dymnę, gdy ta po ciąży straciła dawną figurę i nie umiała sobie z tym poradzić. Powiedział jej: „Anka, ty masz dupę, ty masz cyce!”. I ponoć pomogło.
Oj, proszę pana, w dzisiejszych czasach takie sformułowania podpadałyby pod paragraf (śmiech). Wie pan, za co uznano by dziś taką wypowiedź do aktorki…

Za molestowanie zapewne. W pańskich czasach zdarzały się w kinie historie, którymi dziś żyje Hollywood?
Czasy się zmieniają, poglądy też. Weźmy Polańskiego na przykład. Albo inną historię panu opowiem. Byliśmy dawno temu na festiwalu w Karlovych Varach i polską aktorkę, nie będę mówił, którą, czescy dziennikarze pytają: „Jak to się stało, że została pani obsadzona w tej roli?”. Ona odpowiada: „Reżyser szukał aktorki, mnie w końcu wyszukał i jestem”.

Wyszukał?! Wyobrażam sobie miny Czechów.
O mało nie pękli ze śmiechu. Bo „szukać” po czesku to znaczy… no, wiadomo co. W tym kontekście: że ona najpierw w łóżku u reżysera, a dopiero potem na planie, to była dla nich bomba.

Skoro jesteśmy przy takich kulisach show-biznesu: jak podobał się panu żywot na miarę gwiazdy rocka?
Gwiazdy rocka? Chodzi panu o „Czterech pancernych”?

Nie wiem, czy Rolling Stonesów przyjmowano w Polsce z takim szaleńczym uwielbieniem jak załogę T-34.
To prawda. Pamiętam nasze pierwsze wielkie spotkanie z fanami Pancernych w Łodzi. Mieliśmy przejechać czołgiem ulicą Piotrkowską, ale jak władze zobaczyły te potworne tłumy… Pan sobie wyobrazi pół miliona ludzi przy naszej trasie przejazdu.

Pół miliona?!
Tyle się ponoć zebrało! No dobrze, rezygnujemy z czołgu. Więc, co robimy? Wymyślono, że przejedziemy do hali sportowej i tam spotkamy się z naszymi wielbicielami. Ale nie jednym samochodem, bo panowało takie szaleństwo, że gdyby ludzie rzucili się na nas, to pewnie zmiażdżyliby razem z autem.

Sława!
Dziś to anegdota, ale wtedy nie było nam do śmiechu. „Każdy pojedzie w innym samochodzie” - wykombinowali organizatorzy.

Czemu nie w jednym?
Bo jak tłum rzuci się na jednego, to może reszta dojedzie na miejsce albo przynajmniej wszyscy nie zginą od razu (śmiech). Po prostu niewiarygodne.

Z Pancernymi zawsze to tak wyglądało?
Praktycznie zawsze. Tłum, piski, euforia, kordony milicji… W końcu to stało się uciążliwe dla nas wszystkich. Najbardziej osobliwa była nasza popularność w NRD - tam swego czasu to był najpopularniejszy serial telewizyjny wszech czasów. Proszę się zastanowić nad tym fenomenem - pokazujemy Niemców jako przygłupów, lejemy ich w każdym odcinku, a oni to jeszcze puszczają u siebie. Masochizm! (śmiech).

Dobrze, że w serialu zagrał pan po właściwej stronie frontu (śmiech).
Ale Niemca też grałem, a właściwie statystowałem. W „Pokoleniu”, pierwszym filmie Andrzeja Wajdy. Byłem wtedy jeszcze na ostatnim roku szkoły teatralnej. Z Wieśkiem Gołasem dostaliśmy bardzo ambitne zadanie.

Maszerować?
A skąd! Mieliśmy się wysikać pod latarnią!

A propos Wajdy. Zgadza się pan, że „Ziemia obiecana” to najwybitniejsze dzieło polskiej kinematografii?
Nie wiem, ciężko byłoby to jednoznacznie stwierdzić, nawet mimo faktu, że grałem w tym filmie. „Pamiętnik znaleziony w Saragossie” też chodzi po świecie, jest doceniany przez wielkie osobistości kina. W ogóle w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych robiliśmy mnóstwo dobrych rzeczy. Ostatnio obejrzałem w telewizji „Żywot Mateusza”, pierwszy film Witka Leszczyńskiego, w wersji wyczyszczonej cyfrowo. Aż głupio tak mówić o swoich rolach, ale to tak przepiękny film… Witek wymyślił sobie, że podczas kręcenia ograniczy ruch kamery - nie ma więc transfokacji, nie ma szwenkowania, panoramowania. Kamera chodzi tylko w prawo lub w lewo. Ta prostota cudownie pasuje do całości, a w połączeniu z muzyką Corellego wzrusza mnie do dziś.

Mimo wszystko, to jednak niedoceniany film.
Być może, ale dla mnie to była jedna z najważniejszych ról w karierze. Tak się poświęcałem podczas zdjęć, że przy kręceniu finałowej sceny omal nie utonąłem. Witek wymyślił sobie, że mój bohater odchodzi z tego świata i tonie. Wchodzi do wody i kamera pokazuje, jak ciało idzie na dno. Ale nie dało się tego nakręcić, więc miałem zagrać utonięcie z przywiązanym ciężarkiem na lince, którą wystarczyło przeciąć. Zszedłem na dół i zaplątałem się w wodorosty. W ostatniej chwili jakoś zerwałem tę linkę. Potem okazało się, że tę samą scenę możemy nakręcić bez wchodzenia do wody!

Miał pan szczęście uczestniczyć w debiutach wielkich reżyserów. Kolejny przykład to Krzysztof Kieślowski.
„Blizna” była jego pierwszym filmem fabularnym. Kieślowski przyszedł z dokumentu i był mocno przyzwyczajony do jego formy. Grałem dyrektora, który w jednej ze scen wzywany jest przez egzekutywę partyjną. Co ciekawe, jedną ze swoich pierwszych ról dostał młody Jerzy Stuhr, ale poza nami Kieślowski zaangażował autentycznych politruków z komitetu centralnego. Za stołem politruki, z drugiej strony ja i… Kieślowski każe mi improwizować. Mówię do niego: „Ja nigdy nie byłem dyrektorem. Tamci będą lecieć jakimś żargonem, a ja co?”. Kieślowski: „Improwizuj!”. Odpowiadam więc: „Ty mi to napisz, a ja to powiem tak, jakby to była prawda”.

Kieślowski napisał?
Jakoś to poszło. Mniej więcej wiedziałem, o co chodzi, próbowałem się bronić jak umiałem. Ale najlepsze było po zdjęciach. Ci partyjniacy zagadują mnie: „Wie pan, panie Franciszku, jak myśmy kogoś wzywali na egzekutywę, a po skończeniu on trafił do właściwych drzwi wyjściowych, to znaczy, że to była zła egzekutywa”.

A pan trafił?
Trafiłem. Czyli zła egzekutywa (śmiech).

A miał pan w życiu taką rolę, że gdy gasła kamera, ciężko było te drzwi znaleźć?
Do rzeczywistości? Emocjonalnie bardzo przeżywałem „Quo vadis”. Aktorsko to nie było aż tak trudne zadanie. Ale, gdy stojąc na wzgórzach Rzymu czułem, że tam pod kopułą Bazyliki Świętego Piotra przebywa mój rodak, przy sercu coś piknęło. Musiałem się mocno zebrać w sobie, żeby to wzruszenie nie poczyniło destrukcji w moich poczynaniach aktorskich. Pamiętam scenę w katakumbach, kręciliśmy ją w starej sztolni, z której kiedyś pozyskiwano piaskowiec do budowy Kartaginy. Statystami byli rodowici Tunezyjczycy. Ciemne oczy, ciemne karnacje...

I ni w ząb po polsku?
Gdy przemawiałem do nich jako święty Piotr, nie rozumieli ani słowa! Ale emocje podeszły mi do gardła, oni byli tak zasłuchani, jakby każde słowo rozumieli. Magiczny moment, który pokazuje, jak same emocje właśnie potrafią oddziaływać na odbiorcę.

Pan, aktor-instytucja, z takim dorobkiem, nie miał oporów, by przyjąć propozycję z telewizyjnego tasiemca?
„Ranczo” od początku wydawało mi się jednym z niewielu seriali z ciekawą refleksją o naszym świecie. Poza tym, lubię role komediowe, choć rzadko mi je oferowano. Powiedziałem, że zgodzę się tylko pod warunkiem, że moje towarzystwo zaakceptuje Leon Niemczyk, bo inaczej wyglądałoby to tak, jakbym tylko czekał, żeby go zastąpić. Z radością zgodził się na tę propozycję. Miałem być jego serialowym bratem. Leon już wtedy bardzo chorował - na planie czuwał nad nim lekarz. Był mi wdzięczny, że wyręczam go w wielu zadaniach.

Proszę wybaczyć śmiałość, ale mam nadzieję, że pan jeszcze nie porzuca aktorstwa.
Zobaczymy. W moim wieku to już lepiej nie snuć planów.

Plany... W przyszłym roku, być może na przełomie zimy i wiosny, planowana jest repremiera odnowionej cyfrowo wersji „Perły w koronie”. Na Śląsku. Przyjmie pan zaproszenie?
Z chęcią, bo to świetna idea. Ale u mnie już od dawna nie jest tak, że po prostu wsiadam w samochód i przyjeżdżam. Plany u 90-latka to jest ryzykowna rzecz.

Ile w sercu Franciszka Pieczki jest jeszcze tęsknoty za rodzinnym Śląskiem?
Ja panu powiem - dużo i to niezależnie od tego, jak długo trwa moja rozłąka. A to w sumie z pół wieku już. Jestem Ślązakiem, zawsze będę. Nawet gdybym jeszcze i sto lat żył poza Śląskiem, to umrę jako Ślązak. I jestem z tego powodu dumny. Zawsze będę.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Z Archiwum DZ. Rozmowa z Franciszkiem Pieczką: Nawet gdybym jeszcze 100 lat żył poza Śląskiem, umrę jako Ślązak - Plus Dziennik Zachodni

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl