Wyznania górala - lekarza prezydenta Kaczyńskiego i jego mamy

Maria Mazurek
Narcyz Sadłoń: Pani prezydentowa powiedziała: „Panie doktorze, wie pan, my czasem chorujemy. Bardzo przepraszamy, ale chcieliśmy, żeby był pan naszym lekarzem”
Narcyz Sadłoń: Pani prezydentowa powiedziała: „Panie doktorze, wie pan, my czasem chorujemy. Bardzo przepraszamy, ale chcieliśmy, żeby był pan naszym lekarzem” fot. Michał Gąciarz
Narcyz Sadłoń był lekarzem prezydenta Kaczyńskiego. O służbie, Jadwidze Kaczyńskiej i powrocie na Podhale opowiada Marii Mazurek.

Jak to się stało, Panie Majorze, że został Pan osobistym lekarzem prezydenta Lecha Kaczyńskiego?
Czy wierzy pani w Opatrzność?

Sama nie wiem.
Otóż ja zdecydowanie wierzę. W najbardziej śmiałych marzeniach nie wymyśliłem sobie scenariusza, który przygotowała dla mnie Opatrzność Boża. 2009 rok. Od pięciu lat pracowałem w Warszawie, w Wojskowym Instytucie Medycznym, ale też byłem człowiekiem, który żył różnymi marzeniami, planami, lubiłem przygody i wyzwania. W tamtym roku pojechałem z kuzynem na wyprawę w Himalaje. Było to w 70. rocznicę polskiej wyprawy, gdzie mój przodek, a dziadek mojego kuzyna, został pierwszym zdobywcą Nanda Devi East. Duża historia, tylko ukryta dość mocno: najpierw w czasach wojennych, a potem komunistycznych, w których osiągnięcia Polaków nie były eksponowane, a wręcz podawane w wątpliwość. W historię przypominania tej ekspedycji była mocno wpisana pani Ania Pietraszek, wówczas pracownica Instytutu Pamięci Narodowej. Dzięki jej pomocy wyprawa została zorganizowana pod patronatem Janusza Kurtyki, prezesa IPN, i prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej. Ale nie sądziłem wówczas, jak ta historia potoczy się dalej.

A jak dalej się potoczyła?
Po powrocie z Himalajów mój kolega, jeden z trzech osobistych lekarzy prezydenta, poprosił mnie o pomoc w leczeniu kapelana prezydenckiego, ks. Romana Indrzejczyka, zresztą - niezwykłego kapłana. Trafił do nas do szpitala, gdy byłem na dyżurze. Później, gdy zdawałem koledze relację z tego, jak przeprowadziłem proces leczenia, przyznał się: „Słuchaj, ja jestem klinicystą i ta praca na walizkach, w ciągłych rozjazdach, jest dla mnie uciążliwa, a ty lubisz podróże, wróciłeś z Himalajów, może chciałbyś zamiast mnie pracować w zespole?”.

I tyle wystarczyło?
Oczywiście, że nie. Ale kiedy wyraziłem chęć podjęcia tego wyzwania - nie bez obaw, że taki „prosty doktór” jak ja tego nie udźwignie - kolega przekazał tę propozycję dyrektorowi Wojskowego Instytutu Medycznego, ten natomiast dalej, do kancelarii prezydenta. Szczegółów procedury akceptacyjnej nie znam, ale mogę się domyślać, że byłem poddany weryfikacji przez służby, co jest naturalne w przypadku dopuszczenia do tajemnicy państwowej. Praca przy zwierzchniku Sił Zbrojnych wymaga - oprócz zwykłej ludzkiej dyskrecji - przestrzegania twardych zasad bezpieczeństwa informacyjnego i jasnych relacji prawnych. Każda informacja o zdrowiu prezydenta, która do nas dociera, jest informacją na wagę bezpieczeństwa państwa.

Kto ostatecznie zdecydował, że dołączył Pan do zespołu?
Pierwszy decyzję podejmował dyrektor Wojskowego Instytutu Medycznego, generał Grzegorz Gielerak, który przez lata swojej pracy zdobył zaufanie prezydenta. On więc wskazywał osobę, która według niego miała kompetencje: w zakresie umiejętności merytorycznych, kwestii bezpieczeństwa, ale myślę, że brał pod uwagę również aspekt ludzkich relacji. Kolejny etap to było spotkanie z panią prezydentową.

Jak spotkanie z Marią Kaczyńską wyglądało?
Miało przebieg, który mnie zaskoczył. To było niedługo po moim powrocie z Himalajów, byłem więc, mówiąc kolokwialnie, dość kudłaty. Zarośnięty. Poszliśmy na to spotkanie wraz z generałem Gielerakiem i Jurkiem Smoszną, który najdłużej był w zespole lekarzy pracujących dla kancelarii; opiekował się jeszcze prezydentem Kwaśniewskim (do 2010 roku nie było takiej sytuacji, aby wraz z wyborem nowego prezydenta następowała wymiana zespołu. Lekarze, a zarazem żołnierze, byli kompetentni i pozostawali apolityczni. Bez względu na prywatne poglądy tak samo służyli każdemu zwierzchnikowi Sił Zbrojnych). Weszliśmy do środka. Byłem bardzo służbowo nastawiony, w mundurze, stałem niemal na baczność. A pani prezydentowa od razu powiedziała: „Panie doktorze, ja wiem, że pan jest z gór”. Była wyraźnie przygotowana i zorientowana, kim jestem. Od razu zapytała o moje dzieci. Atmosfera się rozluźniła, choć cały czas pozostawałem w gotowości, czekając, aż padnie komenda, żeby zająć służbowe miejsce i wykonywać polecenia. Zamiast tego pani prezydentowa powiedziała: „Panie doktorze, wie pan, my czasem chorujemy. Bardzo przepraszamy, ale chcieliśmy pana prosić, żeby był pan naszym lekarzem i w takich sytuacjach nami się opiekował”. I tak wszedłem do zespołu.

To dla lekarza duże wyzwanie?
Z punktu widzenia medycznego opieka nad zdrowymi ludźmi nie jest specjalnym wyzwaniem. Ale jestem też żołnierzem. Opieka nad zwierzchnikiem Sił Zbrojnych była więc wyróżnieniem, które graniczyło z realizacją marzeń. Z wojskowego punktu widzenia prawdopodobnie więcej nie osiągnę, ale kto wie, co jeszcze jest w planach Opatrzności?

Co było dalej, po tej rozmowie z panią prezydentową?
Uzyskałem jej akceptację i rozpocząłem pracę.

A trzeci etap rekrutacji?
To przedstawienie prezydentowi. Ale w moim przypadku, ze względów organizacyjnych, odbyło się, kiedy już wszedłem do zespołu. Poleciałem z prezydentem do Nowego Jorku. Odbywała się sesja ONZ, na której pan prezydent miał wystąpienie. Spotkaliśmy się na hotelowym korytarzu, późną nocą. Pani prezydentowa (miała naprawdę niezwykłe zdolności, doskonałą pamięć do twarzy i osób) podeszła i powiedziała: „Leszku, to nasz nowy lekarz, przedstawiam ci pana doktora”. Prezydent był po intensywnym dniu spotkań i wykładów, niezwykle zmęczony, ale przywitał się ze mną serdecznie. I potem zawsze mnie pamiętał. Pamięć do poznanych osób, to była niezwykła cecha i pana prezydenta, i pani prezydentowej, ale chyba też cecha rodzinna. Podobne umiejętności posiada Jarosław Kaczyński, posiadała je pani Jadwiga Kaczyńska. Niezwykła pamięć do twarzy, do ludzi, niezwykła klasa relacji międzyludzkich. Kultura, którą znałem z książek i w życiu spotkałem jedynie kilkakrotnie. Przepiękne doświadczenie wymierającego zjawiska. Zrozumiałem, skąd wzięła się klasa pana prezydenta dopiero opiekując się po Smoleńsku panią Jadwigą Kaczyńską, przez prawie dwa lata, aż do jej śmierci. W jej prostym, skromnym domu na Żoliborzu autentycznie doświadczałem atmosfery dwudziestolecia międzywojennego. Przepiękny język, bogata biblioteka, rozmowy. Każda wizyta to było spotkanie z historią, przeszłością, kulturą Warszawy, której trudno już dziś doświadczyć. Prezydent wyniósł to z domu. Pani prezydentowa miała tę samą klasę. Wyszli z podobnych, patriotycznych domów.

Wszyscy, którzy mieli choć krótki kontakt z Marią Kaczyńską, mówią: „Czułem, jakbyśmy znali się od lat”.
Pani prezydentowa kochała ludzi i pokazywała to w naturalny sposób. Wiele osób czuło, że ma z nią osobistą relację. Pan prezydent wykazywał bardzo podobne cechy. Choć był bardzo zajęty i niezwykle poważnie podchodził do swojej roli (stąd znane z mediów cechy roztargnienia; on po prostu nie zwracał uwagi na takie prozaiczne rzeczy, żeby coś zjeść czy poprawić marynarkę. Skupiał się na istocie pracy), to nigdy nie pozwolił sobie na lekkie traktowanie ludzi. Słyszałem o tym w opiniach funkcjonariuszy BOR-u, a także sam doświadczyłem. Prezydent Kaczyński znał imiona ochroniarzy, wiedział o ich rodzinach, dopytywał o dzieci. Jak tylko dowiadywał się, że któreś jest chore, informował szefa BOR-u: „Proszę zorganizować służbę, żeby kolega mógł zająć się dzieckiem”. Taka pamięć do ludzi i życzliwość jest cechą niezwykłą, darem. Przychodzą mi na myśl jeszcze dwie osoby, które ten dar posiadały: papież Jan Paweł II (każdy kto wszedł z nim w kontakt, miał wrażenie i odczucie, że to była jedyna, niepowtarzalna relacja) i ksiądz Mirosław Drozdek z Podhala, który był przyjacielem papieża.

Pan po Smoleńsku został lekarzem pani Jadwigi Kaczyńskiej w ramach współpracy z kancelarią, czy to było poza Pana pracą?
O ile jest mi wiadomo, na prośbę premiera Kaczyńskiego wezwał mnie dyrektor Instytutu. Zapytał, czy mógłbym dalej opiekować się panią Jadwigą. Było oczywiste, że ze względu na stan zdrowia będzie często potrzebowała pomocy, a mnie już zna, akceptuje, dobrze się ze mną komunikuje. Więc odpowiadając na pani pytanie: opieka nad Jadwigą Kaczyńską (brzmi to górnolotnie, ale to chyba najlepsze określenie) nie miała charakteru oficjalnego, choć była dla mnie naturalną kontynuacją opieki nad prezydentem.

Wahał się Pan, czy się zgodzić?
Ani przez chwilę. Czułem, że to mój moralny obowiązek. Że inaczej nie mogę. Byłem dla pani Jadwigi lekarzem pierwszego kontaktu czy też lekarzem rodzinnym. Niezależnie od określenia, starałem się nadzorować i planować proces leczenia wspierając się pomocą kolegów - specjalistów z Wojskowego Instytutu Medycznego.

Para prezydencka, rozumiem, z „normalnej” służby zdrowia nie korzysta?
Z oczywistych przyczyn - nie. Każdy zespół kancelarii prezydenta buduje więc system odpowiedzialności za zabezpieczenie medyczne prezydenta. Za moich czasów ten system opierał się na relacjach z Wojskowym Instytutem Medycznym. My, lekarze osobiści, byliśmy odpowiedzialni za zabezpieczenie medyczne podczas wyjazdów i mieliśmy być do bezpośredniej dyspozycji. Natomiast pełną opiekę nad zdrowiem pary prezydenckiej zapewniał Wojskowy Instytut Medyczny - oczywiście w zakresie swoich kompetencji, wiedzy i możliwości, a w razie potrzeby konsultacji z innymi lekarzami i ośrodkami.

Jak dzieliliście się obowiązkami z dwoma pozostałymi lekarzami prezydenckimi?
Każdy z nas był klinicystą, pracownikiem Wojskowego Instytutu Medycznego, gdzie pełniliśmy swoje obowiązki. Żeby je pogodzić z czasochłonną pracą dla kancelarii, wypracowaliśmy system tygodniowych dyżurów. Czyli w danym tygodniu jeden z nas był odpowiedzialny za zabezpieczenie prezydenta, głównie jego wyjazdów, a pozostali mieli wolne (czyli mogli zająć się swoimi pacjentami w szpitalu). Co nie znaczy, że nie pozostawali gotowi na wypadek, jakby wystąpiły jakieś „turbulencje” organizacyjne. Schodząc z dyżuru nie wyłączaliśmy się z odpowiedzialności.

Po co zabezpieczać każdy wyjazd prezydenta?
Z prostego względu: to najważniejsza osoba w państwie, więc jej zdrowie „ma wagę” państwową. Obecność lekarza, który posiada środki i zna pacjenta, eliminuje możliwość niepożądanych sytuacji, a w momencie wystąpienia zdarzenia zdrowotnego, możemy bezpiecznie i dyskretnie rozwiązać problem. Lekarz stanowi element zabezpieczenia głowy państwa, również w zakresie potencjalnych ataków terrorystycznych.

Pan zna pacjenta i wie, jakie tabletki skutkują przy bólu głowy, na jakie może być uczulony?
To oczywistość wynikająca z relacji lekarz - pacjent. Lekarz pierwszego kontaktu winien znać swojego pacjenta. Ale dotykamy też materii wrażliwszej, choćby z punktu widzenia mediów: możliwości manipulowania informacjami o stanie zdrowia prezydenta. Mieliśmy tego świadomość, szczególnie podczas prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Mam na myśli sposób działania różnych polityków, domagających się zbadania prezydenta i ogłoszenia, jakoby był schorowany. Mieliśmy świadomość, że to gra, ale nie mogliśmy uczestniczyć w niej inaczej niż jako niemi świadkowie.

Po śmierci Jadwigi Kaczyńskiej przeprowadził się Pan na Podhale. Dlaczego Pan wrócił z wielkiego świata w góry?
Słusznie pani powiedziała: wróciłem. Czuję się obywatelem Podhala, cenię tradycje tego miejsca. Józef Pitoń mówił: „To naski świat”. Właściwie przez cały okres studiów w Łodzi i później, kiedy pracowałem w Libanie i Warszawie, miałem nadzieję, że wrócę na Podhale. Szczególnie od 2005 roku, kiedy się ożeniłem. Podhale to najlepsze miejsce na rodzinne życie.

No tak, Pan ma dużo dzieci.
Widać, że jest pani z Krakowa: czworo to nie jest specjalnie dużo. Na pewno nie na Podhalu. Warszawa jest piękna, daje możliwości, ale daje też ograniczenia, szczególnie jeżeli ma się czworo dzieci. Poza tym byliśmy tam trochę nie u siebie. Próbowaliśmy nawiązywać relacje międzysąsiedzkie, ale tam nie ma na takie czasu. Stąd gdy nadarzyła się okazja zawodowej zmiany i przeprowadzenia się na Podhale, skorzystaliśmy. Dziś wiemy bez wątpienia, że to jest ten „naski świat” i że tu chcemy żyć.

Katastrofa w Smoleńsku. Zginął lekarz z Pana zespołu, Wojtek Lubiński. To mógł być Pan?
Byliśmy we trzech w zespole i każdy z nas mógł lecieć. Według grafiku dyżur miał Jurek Smoszna. Ale on, jako jedyny, był wcześniej w Katyniu. A że wszyscy chcieliśmy lecieć, uważając, że Katyń jest miejscem, które każdy polski oficer powinien choć raz odwiedzić, Jurek zaproponował, że „odda” swoje miejsce któremuś z nas. Paliłem się do tego wyjazdu. Powiedziałem, że jestem spakowany, ale Wojtek Lubiński stwierdził: „Ty jesteś młody, będziesz jeszcze miał wiele okazji, tym razem lecę ja”. A ponieważ Wojtek, ze względu na stopień wojskowy i kompetencje medyczne, był niekoronowanym szefem zespołu, miał decydujący głos. Przyjąłem jego decyzję z poczuciem żalu, bo takiego drugiego wydarzenia nie będzie. Ale dlatego to on był w samolocie 10 kwietnia, a nie ja.

Jak się Pan dowiedział o tragedii?
Nie mam telewizora w domu. Zaczęli dzwonić znajomi sprawdzając, czy byłem na pokładzie samolotu. Zadzwoniłem więc do Jurka Smoszny z pytaniem, czy wie, co się dzieje „bo dzwonią znajomi i mówią, że coś się tam wydarzyło”. Jurek uspokajał, że to musi być wiadomość nieprawdziwa: „Rozmawiałem z prezydentem tuż przed lądowaniem i wszystko było w porządku, to jakaś dziennikarska pomyłka”. Jurek długo był o tym przekonany - z tego powodu, że rozmawiał z panem prezydentem, jak się okazało, dosłownie chwilę przed katastrofą. Więc ja też z dużym spokojem podszedłem do sprawy, bo wiem, jakie są możliwości „pomyłek” przekazów medialnych. A później już było tylko gorzej.

Co Pan robił tego dnia?
Pojechałem do kancelarii. Było dużo emocji, co chwilę ktoś potrzebował pomocy. Pomagałem po lekarsku. W takiej sytuacji po prostu wykonuje się swoją pracę. A w warstwie emocjonalnej nie pozostawało mi nic innego jak przyglądać się i słuchać. Pamiętam mocne wrażenie, gdy pozwolono nam wejść do prywatnego gabinetu prezydenta i do jego biblioteki, żeby zapamiętać ten moment i to miejsce. Czułem prawdziwie rodzinną atmosferę zatroskania i wrażenie, że dla tych ludzi, którzy są w kancelarii, zginął nie prezydent, ale przyjaciel. Później okazało się, że takie samo wrażenie mieli inni, którzy się tam znaleźli.

Co Pan pamięta najbardziej z tych miesięcy, kiedy pracował Pan dla prezydenta?
Szczególnie zapadło mi w pamięci, jak byliśmy w Juracie, na spotkaniu międzynarodowym. Pan prezydent miał drobne problemy infekcyjne, a pomieszczenia mieszkalne były intensywnie ogrzewane. Zaproponowałem więc świeże powietrze i spacer. Przeszliśmy się z prezydentem po parku rozmawiając, również o sprawach życiowych. Po przyjacielsku. Nie dawało się odczuć, że rozmawiam z człowiekiem, który w jakiś sposób jest odległy. Ale każde spotkanie z prezydentem to była dla mnie potężna lekcja patriotyzmu i pięknej polskości. Dzięki temu zrozumiałem, jak należy postrzegać ojczyznę. Gdy wracałam z jakichś wypraw, ludzie zawsze pytali mnie: „To była przygoda życia, prawda”? Zawsze trochę się z tego śmiałem. A teraz wiem, że praca w Kancelarii Prezydenta RP była przygodą mojego życia.

***

Lek. mjr Narcyz Sadłoń
Pochodzi z Podhala. Ukończył Wojskową Akademię Medyczną w Łodzi. Później przeprowadził się do Warszawy, gdzie pracował dla Wojskowego Instytutu Medycznego. W latach 2009-2010 lekarz osobisty prezydenta Kaczyńskiego. W 2013 r. wrócił na Podhale, gdzie pracuje jako lekarz rodzinny. Ma specjalizację z rehabilitacji medycznej i jest w trakcie specjalizacji z rehabilitacji ratunkowej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Wyznania górala - lekarza prezydenta Kaczyńskiego i jego mamy - Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl