W ostatnich dniach o niemieckim politologu zrobiło się głośno za sprawą uwag Donalda Tuska. „Carl Schmitt byłby bardzo dumny z Viktora Orbána” - rzucił były premier w rozmowie z niemieckim tygodnikiem „Der Spiegel”. Sugestia jednoznaczna. Schmitt znajdował podbudowę teoretyczną do antydemokratycznych metod wzmacniania władzy przez Adolfa Hitlera, a teraz, jak zasugerował Tusk, w podobny sposób postępuje Orbán.
Swoja drogą Tusk - gdy był premierem - chętnie po schmittowe metody sięgał. Przecież polityczny sukces jego Platformy Obywatelskiej w dużej mierze opierał się na jasnym zdefiniowaniu wroga (Jarosław Kaczyński), a następnie prezentacji samego siebie jako jedynej tamy zdolnej zatrzymać tego wroga na drodze do władzy. Nie przeszkadza mu to teraz sięgać po Schmitta, by okładać nim politycznych oponentów.
Ale skoro odświeżamy klasyczne lektury, to warto spojrzeć przez pryzmat definicji Schmitta na obecne wybory prezydenckie. Bo choć cały czas nie wiadomo, w jakim porządku się one odbędą (wicepremier Jacek Sasin nadzoruje druk kart wyborczych potrzebnych do głosowania korespondencyjnego, choć nie ma jeszcze podstaw prawnych do organizowania wyborów w tym trybie - ustawa tego dotycząca nie została jeszcze przyjęta przez Senat), to kampania wyborcza pokazuje, że wrogości między politykami nie brakuje. Tyle że w międzyczasie pojawiły się nowe konfiguracje - a część z nich wcale nie jest oczywista jak by się mogło wydawać. Poniżej krótki przegląd najważniejszych konfliktów tej kampanii.