Wszystkich Świętych 2018. O. Paweł Krupa: Śmierć jest dla człowieka czymś nienaturalnym. Jesteśmy stworzeni do życia

Dorota Kowalska
O. Paweł Krupa: Jeśli Bóg coś powołuje do życia, to tego nie unicestwia
O. Paweł Krupa: Jeśli Bóg coś powołuje do życia, to tego nie unicestwia fot. Bartek Syta
Dla mnie śmierć jest wydarzeniem definitywnym. W momencie, kiedy ta śmierć następuje, dla mnie zamyka się jakaś brama, choć wierzę, że za tą bramą jest życie - mówi ojciec Paweł Krupa.

Proszę ojca, ciężko jest sobie poradzić po stracie bliskiej osoby, prawda?
Trafiła pani z tym pytaniem trochę pod niewłaściwy adres. Dlatego, że ja należę do tych osób, które ze śmiercią się godzą bardzo szybko i bardzo łatwo.

To właśnie dobrze trafiłam!
Nie wiem właśnie, bo jest taki stereotyp kulturowy, że śmierć bardzo długo z nas uchodzi. Stąd żałoba - im bliższa nam osoba odchodzi, tym ta żałoba trwa dłużej. W niektórych kulturach, na przykład na Sycylii, jak umrze mąż, to żona w czerni zostaje na całe życie, niezależnie od wieku, w którym to się jej przytrafiło. Nigdy nie zapomnę lektury Notatnika Anny Kamieńskiej, wydanego w latach 80. w wydawnictwie „W drodze”, w którym ona przez kilka lat żegna się ze swoim ukochanym mężem, Janem Śpiewakiem. To trwa i trwa, i trwa. Cały ten dziennik to zapis stopniowego rozstawania się z nim. Natomiast ja bym siebie porównał do biblijnego króla Dawida. Król Dawid za swój grzech został przez pana Boga ukarany zapowiedzią śmierci swego nowo narodzonego syna. Dawid szalał, nie jadł, płakał, błagał Boga, żeby oszczędził to dziecko, ale syn umarł. Słudzy bali się pójść do króla, bo skoro tak szalał, to pierwszy, który przyjdzie mu o tej śmierci powiedzieć, na pewno zostanie stracony. Poszli jednak do niego i mówią: „Twój syn umarł”. Król Dawid w tym momencie podniósł się z prostracji, przemył twarz i mówi: „Dajcie mi coś do jedzenia”. Wszyscy się bardzo zdziwili.

Już się stało, już nic nie możemy zmienić, tak?
Tak. Dla mnie śmierć jest wydarzeniem definitywnym. A najbliższe mi osoby odchodziły: moja matka dosyć wcześnie. I w momencie, kiedy ta śmierć następuje, dla mnie zamyka się jakaś brama, choć wierzę, że za tą bramą jest życie. Ja stoję po ciemnej stronie bramy, za nią jest strona jasna, ale póki co, ja jednak stoję tu, gdzie stoję. Nie mam mocy, żeby się przez tę bramę przebić i nawet tego nie próbuję. Wydaje mi się, że to nie jest nawet konieczne, żebym się przebijał. Trwam przed nią z wiarą, z nadzieją. Tylko tyle.

Jeżeli umieraniu towarzyszy rytuał miłości i nadziei, to ta śmierć jest wtedy przyjęta, jest częścią życia tak naprawdę

Ojciec się ze śmiercią tak po prostu godzi?
To nie jest nawet kwestia pogodzenia. Śmierć jest faktem. Nie dyskutuje się z faktami. Tej osoby nie ma, ta osoba umarła, leży przede mną jej ciało. Wierzę, że jej dusza nieśmiertelna kontynuuje życie, wierzę, że kiedyś się spotkamy, wierzę, że przyjdzie zmartwychwstanie - ja w to wszystko wierzę. Natomiast z samym faktem śmierci nie mam nic do zrobienia. Ja mogę go tylko przyjąć i ja go przyjmuję. To jest jak rodzaj skamienienia, ale nie dramatycznego, nie jak Niobe - po prostu wiem, że nic się już z tym nie da zrobić. Natomiast, co jest ciekawe - to się dokonuje w głowie, we wnętrzu, natomiast jest jeszcze coś takiego jak pamięć ciała. I z tym nie jest tak prosto. Przy mojej matce mi się to zdarzyło. Moja matka zmarła dość wcześnie - miała 52 lata, ja miałem 24. Zmarła nagle: wylew, rodzinny dramat. Pogrzeb, mnie po policzku nie spływa jedna łza, mój smutek jest kamienny. Mija siedem lat, zdążyłem zostać wyświęcony na księdza, wyjechać do Paryża, przenieść się do Włoch. Moja matka nigdy mi się nie śniła, modliłem się za nią, ale nie starałem się nawiązać z nią żadnego kontaktu.

Nie próbował jej ojciec szukać? Choćby właśnie we śnie?
Nie. I nagle śni mi się: moja matka przyjechała do mnie do Rzymu ze swoją siostrą. I to jest pierwsza podróż zagraniczna mojej matki. Nigdy za granicę nie wyjeżdżała. Chodzimy po Rzymie, moja matka jest absolutnie szczęśliwa: śmiejemy się, rozmawiamy, i absurdalna zupełnie sytuacja: jesteśmy w jakimś sklepie i moja matka ze swoją siostrą przeglądają sukienki, nigdy nie widziałem swojej matki kupującej sukienkę. Nagle, zdaję sobie sprawę, że to jest nieprawda, wszyscy tak mamy - śnimy i w pewnym momencie uświadamiamy sobie, że to jest tylko sen. Mówię więc do niej: „Mamo, ale ty nie żyjesz!”. A ona się do mnie odwraca, uśmiechnięta od ucha do ucha i mówi: „Tak, umarłam”. Obudziłem się nieprawdopodobnie rozluźniony, szczęśliwy, wypoczęty. I nagle sobie pomyślałem, że chociaż w głowie, intelektualnie, duchowo ze śmiercią się nie mierzę, bo wiem, że nie mam z nią szans, to w pewnym sensie mierzy się z nią moje ciało. Opiera się, walczy, napina. Trzeba było tyle lat czekać, żeby się dobrała do mnie ta świadomość, z jednej strony - braku matki, a z drugiej - potrzeby jakiegoś zapewnienia, że jest szczęśliwa, że żyje. Dzięki temu mogłem odpocząć - dopiero wtedy poczułem, że cały ten czas walczyłem. Myślę, że te święta: wszystkich świętych najpierw, potem wspomnienie zmarłych, one są po to też, żebyśmy się upewnili, mówię o ludziach wierzących, że życie trwa. Ale ta granica śmierci jest nieprzepuszczalna, wiarą jakoś sięgamy poza nią, ale nasze ciało wiarą się nie przebije.

Ale ojciec na pewno zauważył, ludzie się ze śmiercią nie godzą.
Bo trudno się pogodzić ze śmiercią i bardzo dobrze, że się z nią nie godzą.
Nie potrafią sobie poradzić, kiedy ktoś odchodzi.
No tak. Może powiem teraz rzecz dziwną, na pierwszy rzut oka, ale śmierć jest dla człowieka czymś nienaturalnym, bo jesteśmy stworzeni do życia.

To czemu w takim razie umieramy?
Ja mogę podać tę odpowiedź, którą mi podpowiada wiara: ten grzech, który się wydarzył gdzieś na początku naszego istnienia, spowodował, że umieramy w taki właśnie sposób. Chrześcijańska teologia zachowuje przekonanie - taka jest logika objawienia i naszej później jego percepcji - że skoro człowiek został stworzony przez Boga do pełnej z Bogiem jedności, a Adam i Ewa, choć żyli w pełni łaski, to jednak nie byli w doskonałej jedności z Bogiem, to można założyć, że w którymś momencie ich egzystencji było przewidziane jakieś zbliżenie się do Boga, jakieś przejście, coś w rodzaju śmierci, przemiany sposobu istnienia. Ale nie śmierci rozumianej, jako rozłączenie, dramat, tylko jako przejście, spokojne połączenie się z kochającym Bogiem. Grzech powoduje, że tak się nie dzieje, tylko dzieje się to w sposób dramatyczny z lękiem, bólem, chorobą, rozdarciem. I to jest konsekwencja grzechu, Księga Mądrości mówi, że „śmierć przyszła na świat przez zawiść diabła” (Mdr 2, 24). I coś w tym jest. Ona jest nienaturalna. Nienaturalna! I wydaje mi się, że w pewnym sensie nie można się godzić na śmierć. Byłoby nienaturalne, gdybyśmy się godzili na śmierć. Możemy w sobie, wiarą religijną czy filozoficzną medytacją, jakoś próbować osładzać ten moment czy go jakoś oswajać, ale śmierć jest i będzie nienaturalna. Jesteśmy przecież stworzeni do życia i to wiecznego.

Może dlatego, że, jak ojciec mówi, śmierć jest nienaturalna, przychodzą do ojca ludzie i pytają, jak przejść przez śmierć bliskiej sobie osoby? Co im ojciec wtedy mówi?
Niewiele wtedy mówię. Pawłowa zachęta jest taka, żeby się „śmiać ze śmiejącymi i płakać z płaczącymi” (Rz 12,15) i tyle.

Psychologowie twierdzą, że żałobę trzeba przeżyć, trzeba się wykrzyczeć, wypłakać, wyzłościć, ale u ojca tego nie ma?
Nie ma. Może nie jestem normalny, ale z jakichś powodów tego u mnie nie ma. Staję przed śmiercią i jest spuszczona kurtyna. Moją żałobą jest coś w rodzaju zamilknięcia. Nie mam w obliczu śmierci nic do powiedzenia. Inni płaczą, chudną, włosy z głowy wyrywają, a ja milknę - może te same emocje, tylko inaczej wyrażone. Ale nie mówię wtedy ludziom zbyt wiele, wydaje mi się, że trzeba z takimi ludźmi być, to jest najważniejsze.

Przerażające zdjęcia duchów: objawienie zmarłych czy fotomon...

Katolicy bardzo różnie reagują na śmierć: jednych zbliża ona do Boga, innych od niego oddala, bo oskarżają Boga o odejście bliskiej osoby. Ojciec to zauważył?
No tak. To w ogóle wydaje mi się szersze zjawisko, pojawia się przy okazji śmierci, przy okazji choroby. Nie dalej jak wczoraj rozmawiałem z matką trójki dzieci, jedna z dziewczynek jest bardzo poważnie upośledzona, trudno jest być matką tak chorego dziecka. Wracaliśmy samochodem z jakiegoś spotkania, rozmawialiśmy. Ta kobieta należy do grupy osób będących w podobnej sytuacji, prowadzonej przez panią psycholog. I opowiadała mi, że przedstawiając się w grupie musieli napisać, jakie są dla nich najważniejsze wartości - ona na samej górze napisała: Bóg. Zobaczyła zdziwienie na twarzach tych ludzi. Podeszła do niej potem matka innego upośledzonego dziecka i opowiedziała: „Wiesz co, w pewien sposób ci zazdroszczę, bo ja akurat z Bogiem zupełnie nie mogę sobie poradzić. Ty mówisz, że Bóg jest dla ciebie największą wartością, a twoje dziecko?”. Myślę sobie, że ciężko nam czasami przestawić Boga z takiej pozycji aktora marionetek, gdzie On jest poruszającym, a my lalkami, na pozycję kogoś, kto - co prawda wszystko podtrzymuje w istnieniu - ale to, co istnieje, ma wobec niego pewną wolność, a On jest z nami, jako ten, który pomaga w przejściu trudu istnienia. I to jest trudne, bo z jednej strony mówimy: „Od Boga wszystko zależy, Bóg jest wszechmocny”, więc mamy ochotę posadzić go na ławie oskarżonych, a z drugiej strony - przecież sami mamy takie poczucie, że jesteśmy wolni i ten świat jest wolny. I stało się, u dziecka wystąpił błąd genetyczny, ale przecież to nie tak, że Bóg przy tym dziecku majstrował i stwierdził: „A ten chromosom to mu zabiorę”, zdarzyło się tak, bo w tym swobodnym wobec Boga świecie, w dodatku skażonym przez grzech, takie rzeczy się zdarzają. A Bóg jest z nami po to, żebyśmy przez to przeszli. Jestem przekonany, że Bóg, który musiał zaakceptować to, co narozrabialiśmy, na początku postanowił, bo tak chciał, że będziemy wolni. I to, co niesamowite: Bóg akceptując tę naszą wolność, w której jest także nasze nieszczęście, nie porzucił nas. Jest w każdej chwili z nami, by nas w tym trudzie podtrzymywać. Za drzwiami śmierci, które są dla nas tak nieprzeniknione, stoi Bóg. Zbliżamy się do tej śmierci, zbliżamy, nie jest nam miło, w którymś momencie przekraczamy jej próg i Bóg nas łapie w swoje ramiona: „Już dobrze, już cicho, oddychaj głęboko, przeszedłeś”. Tak sobie to wyobrażam. Musimy tam przejść, nie ma rady. Natomiast Bóg jest również z nami w czasie samego przechodzenia, tylko często tego nie widzimy z lęku, z przerażenia. Choć są także ludzie, którzy przechodzą na tę drugą stronę bardzo spokojnie.

Tak sobie myślę, że ze śmiercią osoby starszej, schorowanej jednak łatwiej nam się pogodzić, niż ze śmiercią dziecka czy człowieka w pełni sił, a takie śmierci też się zdarzają. Bo wtedy pytamy Boga: „Dlaczego?”
Mówiłem, śmierć jest nienaturalna. Każda śmierć: 100-letniej staruszki i 5-letniego dziecka budzi w nas słuszny sprzeciw. Tak nie powinno być.
No tak, ale ludzie pytają wtedy: „Czym to dziecko zawiniło? Czemu Bóg je zabiera, przecież jest na początku drogi?”
Jeśli oskarżasz Boga, to pozbawiasz się tego momentu, w którym On będzie mógł ciebie nie tylko ukoić, ale dać ci nadzieję. Jeśli Go oskarżysz, to ją odrzucisz. A to On jest tym, który ma rozwiązanie. Ma prawdziwe słowa pocieszenia. Więc ja mogę tylko bardzo nieśmiało proponować: „Spróbuj Boga zaprosić do tej swojej żałoby, a nie walczyć z nim, bo wtedy odcinasz się od tego, co On chce ci dać”. Często coś, co nam się wydaje głęboko nieakceptowalne, niezrozumiałe, jak okazuje się później, ma głęboki sens. Może ktoś za młodu potem by narozrabiał? Niestety krótkie nóżki ma takie tłumaczenie, bo paru drani nie umarło w dzieciństwie, małego Adolfa Hitlera też ktoś uratował, kiedy się topił. Nie wiem, co będzie, ja mogę tylko powiedzieć: „Jeżeli Boga do tej żałoby zaprosisz, to otrzymasz taką pomoc i takie pocieszenie, że będzie ci lżej”. Jeszcze raz powtarzam, śmierć jest nie do zaakceptowania, ale z Nim będzie nam lżej. Ale teraz: w jaki sposób? - tego nie mogę powiedzieć, bo nie wiem. Każdy z nas przyjmuje Boga na swój sposób.

Ale chyba się ojciec nie dziwi, że się ludzie przeciwko takiej młodej śmierci buntują?
Nie, nie dziwie się. Ale ponieważ wraz z wiekiem przesuwa mi się perspektywa, to czuję się trochę zaniedbany, bo co? Bo młoda śmierć to wszystkich gorszy, a stara śmierć to już nikogo nie gorszy? (śmiech) Przepraszam bardzo, ale ja bym chciał, żeby stara śmierć też kogoś gorszyła. Żeby się ktoś ujął za staruszkiem, który będzie umierał. Z drugiej strony, jako człowiekowi wierzącemu, nie podoba mi się, że nam ta śmierć w jakiś idiotyczny sposób wyznacza kres. Nawet nam, chrześcijanom, zdarza się mówić: „Nie nażył się człowiek, nie postudiował, nie pokochał, nie doczekał się dzieci i wnucząt”, a przecież, jeśli wierzymy w życie wieczne, to co z tego, że on tych kilkudziesięciu lat nie przeżył na ziemi? Przecież żyje, przecież jego życie trwa! Odkąd zamieszkałem w Radoniach, często spotykam wielodzietne rodziny - śmieję się, że tu trójka dzieci, to dopiero początek - to takie zagłębie dzieci, nie wiem, może dobry mikroklimat. Wśród nich są rodziny, które dziecko straciły, czasem niejedno. Kiedy pytam: „Ile macie dzieci?”, oni odpowiadają: „Czworo i jedno w niebie”. Oni mają to dziec-ko, nie mieli, ale mają ciągle. To mnie ogromnie wzrusza. Jeśli Bóg coś powołuje do życia, to tego nie unicestwia. Jeśli Bóg powołuje do istnienia człowieka z nieśmiertelną duszą, to go powołuje na wieczność. Nie powiem tak nikomu, ale można by przecież zapytać: „Żałujesz, że twoje dziecko nie doświadczyło wojny i głodu? Żałujesz, że nie było na bezrobociu? Żałujesz, że nie cierpiało w powodu śmierci żony, dziecka, kogoś bliskiego?”. My cały czas mamy taką perspektywę, że gdyby to dziecko żyło, byłoby szczęśliwe. A skąd niby wiemy, czy rzeczywiście tak by było? Dla ludzi wierzących życie na ziemi jest tylko etapem. Dla tych, którzy nie mają takiej perspektywy, dla ludzi niewierzących, śmierć to rzeczywiście koniec. Z drugiej strony, jeśli nie ma perspektywy trwania dalej, to jaką wartość mają te nasze ziemskie przeżycia? Właściwie przeżył czy nie przeżył - to też jest nieważne, bo z tego na koniec i tak nic nie wynika. Ale jeśli mamy świadomość, że to życie ma jakieś znaczenie dla czegoś więcej, to wtedy zmienia się perspektywa. Oczywiście, kiedy przychodzą do mnie rodzice, którzy stracili dziecko, nie rozmawiam z nimi w ten sposób.

Wszystkich Świętych to uroczystość, w którą tradycyjnie odwiedzamy groby naszych bliskich. Mimo tego, że w Kościele jest to dzień, w którym wspomina się wszystkich świętych, czyli chrześcijan, którzy osiągnęli zbawienie, to większość z nas wykorzystuje 1 listopada na wizytę na cmentarzach.Wszystkich Świętych i Zaduszki to święta mające wielowiekową tradycję, podobnie jak zwyczaj przystrajania grobów i zapalania zniczy. A jak obchodzono Wszystkich Świętych przed laty? Zobaczcie na archiwalnych zdjęciach!Sprzedaż wiązanek przy cmentarzu na warszawskich Powązkach, 1932 rok.

Wszystkich Świętych: jak obchodzono tę uroczystość przed lat...

A w jaki?
Siedzę z nimi i płaczę. Siedzę z nimi i ich przytulam. I tyle. I mówię im: „Ono żyje”. To jedyne, co mogę powiedzieć.

Ojciec uważa, że za wszelką cenę powinniśmy walczyć o utrzymanie człowieka przy życiu? Bo wiele dyskusji wzbudza kwestia chociażby uporczywej terapii.
Najpierw żart: kiedyś mieszkałem we Francji, przez długi czas byłem jednym z młodszych braci klasztoru.

Ile ojciec miał lat, kiedy wyjechał do Francji?
Dwadzieścia sześć. I oczywiście w klasztorze zdarzało się, że od czasu do czasu ktoś umierał. Pamiętam, jak kiedyś przeor przychodzi i mówi, że jeden z ojców jest w szpitalu, że jego stan jest bardzo ciężki, a on powiedział lekarzowi, żeby nie prowadził uporczywej terapii. I wtedy powiedziałem żartem: „O, nie! Ja sobie życzę uporczywej terapii, nie będziecie mnie tutaj skazywać na jakieś dobijanie!”. Moi znajomi lekarze mówią, że współczesna medycyna niesie ze sobą nie tylko dobrodziejstwa. Miałem kolegę, już nie żyje, wiele lat temu uległ wypadkowi, obrzęk pnia mózgu - był w takim stanie, że normalnie pozwolono by mu umrzeć. Jednak na skutek interwencji jego rodziców zastosowano terapię, dzięki której on się utrzymał przy życiu. Leżał szesnaście czy osiemnaście lat. Nieprzytomny, z czasem trzeba było zastosować respirator. Miał żonę i dziecko.
I co?
Rodzice spodziewali się, że poświęci mu ona całe życie, ale chyba nie była na to gotowa. Pojawiły się trudne, życiowe sytuacje. Był podtrzymywany przy życiu przez kilkanaście lat. To cud, że tyle przeżył, ale ci rodzice i bracia wydali na to gigantyczne pieniądze, nie mówiąc o wysiłku fizycznym i emocjonalnym. Wszystko kręciło się wokół niego. I jeden z naszych wspólnych kolegów, który jest lekarzem, powiedział: „Widzisz, Paweł, i to jest cały problem. Gdyby on umarł, byłaby żałoba i życie potoczyłoby się dalej, a oni w pewnym sensie na te osiemnaście lat przedłużyli nie tyle jego życie, ile umieranie”. Oczywiście, nie mamy prawa ich osądzać. Pewnie się cieszyli, że mogą go dotykać, przytulić, nakarmić, ale w pewnym sensie przedłużano jego agonię. Agonię możemy przedłużać w nieskończoność. Jestem za tym, żeby robić wszystko, aby ratować człowieka, jeśli da się go ratować. Jestem za tym, żeby zapewnić człowiekowi jak najgodniejszą śmierć. I jestem absolutnie przeciwny eutanazji. Nie ma we mnie na to zgody. Natomiast godna śmierć jest czymś niesłychanie ważnym, podstawowym. Ruch hospicyjny, który już od lat funkcjonuje w Polsce, jest na tę kwestię odpowiedzią. Bo śmierć to nie jest tylko choroba, ból i cierpienie, to są też relacje, to, co dzieje się wokół człowieka. Hospicja dobrze prowadzone starają się wziąć pod uwagę wszystkie te elementy umierania.

Ojciec uważa, że w pewnym momencie powinniśmy pozwolić komuś odejść?
Tak. Również z tego powodu, że ziemskie życie jest pewnym etapem, przynajmniej dla ludzi wierzących. To nie jest tak, że zatrzymując człowieka tutaj, na tym świecie, czynimy go szczęśliwym, czy przedłużamy mu życie - jego życie i tak będzie trwało. Mam cudowny przykład umierania w postaci mojego wuja, który umierał w domu. Miał glejaka. Był operowany, zaproponowano mu potem chemio- czy radioterapię, uprzedzając go, jak to się wyraziła pani doktor, że „może ona zmniejszyć komfort jego życia”. Więc on po sekundzie zastanowienia powiedział: „To ja dziękuję”. Kiedy podpisał dokument, że rezygnuje z dalszej terapii, lekarz mu pogratulował i powiedział: „Dokonał pan, tak naprawdę, dobrego wyboru”. Umierał, wiadomo było, że umiera. Wiadomo było, że to koniec. Leżał w salonie, w największym pokoju, to było dość niesamowite, bo był w centrum codziennego życia. Na górze w jego domu mieszkała córka z rodziną, na dole on z żoną. Druga córka mieszkała niedaleko, odwiedzała go także bardzo często. Dość długo był przytomny. Pamiętam, przychodzę tam kiedyś i jego wnuk, chłopiec, który miał lat może siedem, bierze mnie na bok i mówi: „Wujek ty wiesz, że dziadek jest chory?”. Mówię: „Wiem”. „I nie wyzdrowieje”. „Wiem”. „I umrze”. „Wiem”. „Szkoda”. „A czemu tak żałujesz?”. „Bo mi obiecał, że mnie nauczy jeździć na rowerze”. Siedziałem, łzy mi się w oczach pojawiły, ale jednocześnie pomyślałem sobie: „Jakie to cudowne, bo tych dwoje dzieci ma absolutną, niewiarygodną szansę przeżycia naturalnej śmierci w domu”.

Staję przed śmiercią i jest spuszczona kurtyna. Moją żałobą jest coś w rodzaju zamilknięcia

Takiej śmierci pogodzonej, spokojnej, wśród najbliższych, tak?
Tak, pogodzonej. Były napięcia w tym domu, jak w każdym, były momenty, że mój wuj był trudny, jak wiele osób w chorobie. Ale wszystko się w tym domu w końcu godziło, układało. Zresztą, zrobił nam niespodziankę, w której uczestniczyłem. Otóż któregoś razu dzwoni do mnie ciotka: „Słuchaj, wujek umiera, czy możesz przyjechać, bo to jest już koniec”. Stracił przytomność poprzedniego dnia, nie było z nim kontaktu, był bardzo słaby. Więc biorę wszystko, co potrzeba do wiatyku, i jadę do umierającego wuja. Wchodzę: stoją zapłakani, wujek jeszcze oddycha, ale rzeczywiście widać, że to końcówka. Zaczynamy się modlić, udzielam mu rozgrzeszenia, o czym mu szepczę na ucho, i kiedy to robię, widzę, że próbuje unieść rękę do góry, jakby się chciał przeżegnać. Myślę sobie, że widocznie słyszy. Potem mówię do tego ciała, które przede mną leży, czy chce przyjąć sakrament komunii. „Oczywiście!” - wuj odpowiedział tak gromko, że omal nie padliśmy wszyscy na ziemię, bo byliśmy pewni, że go już właściwie z nami nie ma. A tu on oczy otwiera i oznajmia: „Zmęczony jestem”. Córka zapłakana mówi do niego: „Zmęczony jesteś, a może głodny?”, a wuj: „Ciasta bym zjadł”. Szybko ciasto przed nim postawiono, a wuj szuka czegoś oczami i nagle mówi: „Papieros”. Dostał papierosa, kupili mu elektronicznego. I tak siedzi: pije kawę, je ciasto i pali papierosa. I w tym momencie wpada jego brat rodzony, który też został zaalarmowany. „Co wy sobie żarty ze mnie robicie!” - krzyczy od progu. I jeszcze miesiąc wuj pożył.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na i.pl Portal i.pl