Wojna jak narkotyk. Żołnierze o tym wiedzą i... wracają

Norbert Kowalski, współpraca: Łukasz Cieśla
Krzysztof Kołcz (drugiz lewej) w 2004 roku był na misji w Iraku. Spędził tam kilka miesięcy,a do Polski wrócił w lutym 2005 roku. W tym czasie kilkukrotnie znalazł się pod ostrzałem
Krzysztof Kołcz (drugiz lewej) w 2004 roku był na misji w Iraku. Spędził tam kilka miesięcy,a do Polski wrócił w lutym 2005 roku. W tym czasie kilkukrotnie znalazł się pod ostrzałem Archiwum prywatne
Wielkopolscy żołnierze w ostatnich latach brali udział w kilku misjach zagranicznych w Iraku i Afganistanie. W tym czasie bronili się przed ostrzałem w ratuszu, jechali autem, które wyleciało w powietrze i po prostu walczyli o przeżycie.

Misje działają jak narkotyk. Jeśli ktoś pojedzie raz, to będzie chciał ponownie, bez względu na niebezpieczeństwo. To kwestia adrenaliny, możliwości sprawdzenia siebie oraz innego sposobu funkcjonowania. Wszystko, co dzieje się na misji, jest rzeczywistością. W Polsce jeśli nie trafi się w tarczę, można dostać ocenę niedostateczną. A na misji można zginąć - nie ma wątpliwości podpułkownik Grzegorz Kaliciak, który najpierw wyjechał do Iraku, a następnie do Afganistanu.

Z kolei pułkownik Krzysztof Kołcz dodaje: - Jeżeli ktoś pojedzie na misje i złapie tego bakcyla, to już go ciągnie cały czas. Gdybym teraz służył w wojsku, to bez chwili zastanowienia pojechałbym na misję.

W trakcie swojej wojskowej kariery pułkownik Kołcz dwukrotnie uczestniczył w misjach wojskowych. Najpierw w latach 90. pojechał do ogarniętej wojną Jugosławii. Następnie wyruszył do Iraku. Żadnego z tych wyjazdów nie żałuje, podobnie jak Grzegorz Kaliciak, mimo że obaj niejednokrotnie byli pod ostrzałem i walczyli o swoje życie. Nie wszyscy mieli jednak tyle szczęścia, by wrócić z powrotem do Polski.

Cienie wyjazdów
Podczas misji w Iraku i Afganistanie z życiem pożegnało się 66 polskich żołnierzy. Najczęściej ginęli w efekcie wymiany ognia, wybuchu miny-pułapki czy wskutek odniesionych ran. Ale były też bardziej prozaiczne przyczyny, jak atak serca czy wypadek samochodowy. Nasi żołnierze nie pojawiliby się w Azji, gdyby nie ataki z 11 września 2001 roku.

Po zamachach terrorystycznych w Stanach Zjednoczonych, pojawił się termin „oś zła”, do której Amerykanie zaliczali „państwa bandyckie”, dysponujące lub starające się o broń masowego rażenia, jawnie wspierające terroryzm. Na osi znalazł się m.in. Irak i Afganistan. W drugim z tych państw przebywał Osama bin Laden, „mózg” ataków z 11 września 2001 roku. Już miesiąc później Amerykanie oraz inne państwa NATO zaczęły naloty na Afganistan i poszukiwania bin Ladena. Z czasem okazało się, że mimo szybkiego obaleniu reżimu talibów, wojska koalicji na lata ugrzęzną w Afganistanie i będą walczyć z partyzantką oraz talibami. W efekcie do dziś nie udało się ustabilizować sytuacji w tym kraju.

Polscy żołnierze szybko pojawili się na polu walki. Według danych Ministerstwa Obrony Narodowej, do Afganistanu łącznie pojechało prawie 30 tys. polskich żołnierzy i pracowników wojska. Przebywali tam aż do końca 2014 roku. Pytania o sens tej misji oraz bezpieczeństwo uczestników pojawiały się po śmierci kolejnych żołnierzy. Pierwszą polską ofiarą misji w Afganistanie był pochodzący spod Gniezna por. Łukasz Kurowski, służący w jednostce w Świętoszowie. W kolejnych latach śmierć poniosło jeszcze 43 polskich żołnierzy, a szerokim echem odbił się przypadek kpt. Daniela Ambrozińskiego, pochowanego w Jarocinie. Żołnierz poległ podczas walk z talibami w sierpniu 2009 roku. Ówczesny dowódca wojsk lądowych gen. Waldemar Skrzypczak, nad trumną Ambrozińskiego, zarzucił decydentom z MON, że nie zadbali o odpowiednie wyposażenie żołnierzy walczących w Afganistanie. Temat złego wyposażenia naszych żołnierzy co pewien czas powracał w dyskusjach dotyczących tej oraz irackiej misji.

Głosy na temat naszego zaangażowania były podzielone. Część opinii publicznej podkreślała, że polscy żołnierze stali się okupantami, jadą do Afganistanu dla pieniędzy, a w polskim interesie nie jest angażowanie w „daleką” wojnę. Głosy przeciwne mówiły o koniecznej i solidarnej walce z terroryzmem, ale także o możliwościach, jakie otworzyły się przed polską armią. Bez wątpienia wojna w Afganistanie pozwoliła naszym żołnierzom na zdobycie doświadczeń i wiedzy, której nie uzyskaliby na żadnym poligonie.

Cieniem na afgańskiej misji położył się ostrzał wioski Nangar-Khel przez 7 polskich żołnierzy z Bielska-Białej. Po powrocie do kraju, na polecenie poznańskiej prokuratury wojskowej, zostali zatrzymani pod zarzutem zbrodni wojennej. Zarzucono im celowe zabicie bezbronnych afgańskich cywili. Proces trwał kilka lat. Część oskarżonych została uniewinniona, inni skazani, ale zmieniono kwalifikację prawną ich czynów na znacznie łagodniejszą.

Interwencja w Iraku rozpoczęła się nieco później niż wojna w Afganistanie. Do ataku na reżim dyktatora Saddama Husajna doszło w 2003 roku. Koalicji przewodziły USA wsparte przez sojuszników,w tym między innymi przez Polskę po cichu liczącej na przyszłe kontrakty dotyczące odbudowy Iraku i dostęp do surowców. Po szybkim obaleniu Husajna, udział polskich żołnierzy miał polegać na ustabilizowaniu sytuacji w Iraku. Jednak do spokoju było daleko. Zwolennicy obalonego dyktatora, ale także inne grupy atakowały zażarcie żołnierzy koalicji. W efekcie misja, która miała być szybka i właściwie bezbolesna, przedłużyła się o kilka lat. Łącznie w Iraku śmierć poniosło 22 polskich żołnierzy. Formalnie misja trwała do 2011 roku. W Iraku, podobnie jak w przypadku Afganistanu, trudno mówić o stabilizacji. Dlatego sens i sposób prowadzenia obu misji do dziś jest kwestionowany.

Największa polska bitwa po 1945 roku?
- Ochrona City Hall była jednym ze standardowych i rutynowych zadań. Początkowo nic nie wskazywało, że coś może się wydarzyć - Grzegorz Kaliciak wspomina bitwę o Karbalę, którą polscy i bułgarscy żołnierze stoczyli w dniach 3-6 kwietnia 2004 r.

I dodaje: - Ten budynek miał tzw. ochronę pierścieniową. Na pierwszym pierścieniu były służy irackie. Drugi pierścień to były bułgarskie i polskie wozy. A trzeci pierścień to stanowisko obrony na dachu budynku. Miejscowi uciekli, a kiedy ataki stały się systematyczne i zmasowane, wiedzieliśmy, że chodzi już o coś więcej. Wtedy walczyliśmy o życie, bo nikt nie chciał dostać się do niewoli.

Wspomniany City Hall był miejscowym ratuszem. Ponadto znajdowało się tam jednak również więzienie. Z tego powodu sam Grzegorz Kaliciak zastanawia się czy irackim napastnikom zależało na zdobyciu miejsca władzy, czy wydobyciu więźniów. Niezależnie od przyczyn ataku, przez kilka dni polscy żołnierze, którymi dowodził właśnie podpułkownik Kaliciak, musieli stawiać opór rebeliantom. Żywności i amunicji starczyłoby im na około tydzień walk.

- Napastnicy atakowali zwłaszcza z meczetów, a zgodnie z konwencją genewską i prawem międzynarodowym nie powinni tego robić. My szanowaliśmy ich kulturę i nie interweniowaliśmy w miejscach religijnych. Żołnierze zachowywali się bardzo odpowiedzialnie i atakowali tylko wtedy, gdy wymagała tego sytuacja. A zdarzały się takie sytuacje, że kobiety stały w pierwszym szeregu i Irakijczycy próbowali wymuszać na nas ogień - opowiada Grzegorz Kaliciak.

Dyscyplina i opanowanie polskich oraz bułgarskich żołnierzy szybko zaczęły przynosić efekty. Już pierwszego dnia zginęło kilkudziesięciu rebeliantów. Początkowo byli to tylko zwykli szeregowi żołnierze, którzy dołączyli do bojowników na zasadzie pospolitego ruszenia. W kolejnych dniach z życiem pożegnali się jednak również dowódcy napastników. - Rebelianci powoli tracili też potencjał militarny i w końcu zdali sobie sprawę, że nie są w stanie zdobyć tego budynku - mówi podpułkownik Kaliciak.

Ostatecznie obrona ratusza w Karbali zakończyła się sukcesem, o którym głośno zrobiło się po 11 latach, gdy na ekrany kinowe trafił film, który opowiada o tamtych wydarzeniach. Czasami można też zetknąć się ze stwierdzeniem, że była to najważniejsza bitwa polskich żołnierzy po 1945 roku.

Sam Grzegorz Kaliciak przyznaje, że walki o ratusz w Karbali były najbardziej zaciętymi, które musiał stoczyć na jakiejkolwiek ze swoich misji. To nie oznacza jednak, że na kolejnych wyjazdach jego życie nie było zagrożone. W latach 2010-2011 dwukrotnie wyjechał na misję do Afganistanu. Tam samochód, w którym przebywał, wyleciał w powietrze po tym jak najechał na minę.

- Czuliśmy się już dość bezpiecznie, bo do bazy były tylko cztery kilometry, a wracaliśmy z operacji w górach. Najechaliśmy jednak na minę, która eksplodowała. Spędziłem trochę czasu w szpitalu, ale wróciłem do służby. Miałem obrażenia kręgosłupa i klatki piersiowej - wspomina Grzegorz Kaliciak.

Mimo takich doświadczeń nie żałuje, że wyjechał na misje zagraniczne. Jednocześnie podkreśla, że żołnierzem chciał być już od dawna, a zanim wyjechał do Iraku, pisał wnioski o udział w misjach w Syrii czy Libanie. - Jeśli żołnierz nauczy się wszystkiego w czasie pokoju, to powinien się sprawdzić też w warunkach bojowych. Wyjeżdżałem na misje, bo chciałem zweryfikować swoje umiejętności. Dzięki wyjazdom na msje zobaczyłem jak wygląda wojna i co ona oznacza - wyjaśnia Grzegorz Kaliciak.

Życie innym rytmem
- My funkcjonujemy w trochę zmienionej rzeczywistości. Jesteśmy odciążeni od wszystkich codziennych rzeczy takich jak pranie, sprzątanie czy przygotowanie jedzenia. Mamy na głowie tylko to, by wykonać swoje zadanie. To jest życie innym rytmem, do którego człowiek się przyzwyczaja. Co prawda w każdej chwili coś może się wydarzyć, ale mimo wszystko ten codzienny rytm jest w miarę przewidywalny. Pomijając ewentualne ostrzały, wiemy mniej więcej, co będzie się działo z dnia na dzień. To jest odciążające. Trudno to opisać, trzeba to przeżyć - opowiada Adam, który żołnierzem jest już od kilku lat. W 2010 roku był na misji w Afganistanie.

Do wojska wstąpił kilka lat wcześniej z powodu tradycji wojskowych w rodzinie. Szybko zaczął starać się o wyjazd na misję. Jak podkreśla, chciał przede wszystkim zdobyć nowe doświadczenie. Do wyjazdu skłaniał go również fakt, że miał uczestniczyć w misji bojowej, a nie tylko zabezpieczać konkretne regiony. Po pół roku przygotowań trafił w końcu do Afganistanu.

- Moje pierwsze wrażenia były takie, że to piękny i górzysty kraj, który robi ogromne wrażenie, kiedy się nad nim przelatuje. A potem pojawiła się obawa przy okazji pierwszego zadania. Z biegiem czasu człowiek się jednak przyzwyczaja do nowej sytuacji - wyjaśnia Adam.

A jednocześnie, tak jak wielu innych żołnierzy, przyznaje, że wyjazd na misję był dobrą decyzją, której nie żałuje. - Udział w takiej misji jest zastrzeżony dla garstki ludzi i ma się poczucie, że robi się coś wyjątkowego. Można sprawdzić swoją psychikę i siłę fizyczną, bo latem temperatury osiągają nawet 50 stopni Celsjusza. A dodając do tego wysokość 2000 metrów nad poziomem morza i oporządzenie, to nie jest to lekkie zadanie. Ja mam satysfakcję, że się sprawdziłem - mówi Adam.

On sam również podczas wyjazdu miał sytuacje, kiedy był pod ostrzałem i musiał się bronić. Zapewnia jednak, że żadne z tych wydarzeń nie wpłynęło na niego negatywnie, a w Afganistanie nie doświadczył żadnych traumatycznych przeżyć. - Nie zna się dnia ani godziny kiedy może być ostrzał. Poza tym zespół stresu bojowego nie wynika znikąd. To bierze się z tego, że ludzie są poddani stresowi przez dłuższy czas. Stres był oczywiście odczuwalny, ale od wyjazdu minęło już tyle czasu, że swobodnie mogę stwierdzić, że nie miał na mnie negatywnego wpływu. Małżeństwo mi się nie rozpadło i z rodziną radzę sobie bardzo dobrze - zapewnia.

I dodaje: - Nie miałbym problemu, by zgodzić się na kolejną misję, ale pozostaje kwestia rodziny. Gdyby to wszystko było takie proste, że dostajemy rozkaz i musimy jechać, to bym go wykonał. A w sytuacji, gdy jest rodzina i możliwość wyboru, to jest już trudniejsze. Tak naprawdę misje bardziej chyba obciążają rodzinę niż tego, który wyjeżdża. Widać to po liczbie rozwodów wśród osób, które wyjeżdżają.

Każdy mordował każdego
- W Iraku były próby zamachów na mnie i moich żołnierzy. W przeddzień powrotu do Polski jechaliśmy na pożegnanie do gubernatora prowincji. Nagle niedaleko nas, przy drodze, wybuchł ładunek wybuchowy. Został zdetonowany jak już do niego dojeżdżaliśmy. Na szczęście nic nam się nie stało - opowiada pułkownik Krzysztof Kołcz. On w Iraku spędził kilka miesięcy w 2004 i 2005 roku. Chciał zostać nawet dłużej, ale zgody na to nie wyrazili jego przełożeni. Uważali, że powinien wrócić do Polski i odpocząć.

Wyprawa do Iraku była jego drugą zagraniczną misją. Wcześniej w latach 1993-1994 służył w Jugosławii, która w tamtym okresie była ogarnięta wojną domową i chyliła się ku upadkowi. Pułkownik Kołcz przebywał w regionie nazywanym Republiką Serbskiej Krajiny. Pierwotnie był to teren zamieszkany w większości przez Serbów na regionach należących do Chorwacji. Oprócz tego znajdowała się na nim również ludność chorwacka i bośniacka. W 1991 roku mieszkający tam Serbowie ogłosiły niepodległość Krajiny i utworzyli samozwańczą Republikę Serbskiej Krajiny. To był już ostateczny sygnał do rozpoczęcia działań zbrojnych między Chorwatami a Serbami. Na terenie Republiki Serbskiej Krajiny szybko pojawiły się siły ONZ, które miały zabezpieczać ten region. Dla Krzysztofa Kołcza, który w armii służył od 1986 roku, była to szansa na pierwszy wyjazd.

- Początkowo stacjonowałem przy granicy z Bośnią w rejonie Wielka Kladusza w miejscowości Maljevac. Następnie przeniesiono mnie na granicę Republiki z Chorwacją - wspomina pułkownik Kołcz.

Dodaje również: - Tam każdy walczył z każdym. Serbowie, Bośniacy i Chorwaci przeciwko sobie. Wszyscy mordowali się na potęgę. I do tego brutalnie, by przestraszyć inne strony. Najgorzej było w obszarach przygranicznych, gdzie mieszkały rodziny mieszane. Nawet w nich dochodziło do zabójstw. Niedaleko jednego z posterunków mieszkała Serbka z mężem Bośniakiem. Kiedy zaczął się konflikt, zabiła swojego męża siekierą, a sama wyjechała do Belgradu. Takie sytuacje były normalne.

Konflikt na Bałkanach podsycany był przede wszystkim z powodów narodowościowych i historycznych zaszłości. Kiedy Republika Serbskiej Krajiny ogłosiła niepodległość, Serbowie wyganiali albo mordowali mieszkających tam Chorwatów i Bośniaków. Dochodziło jednak do sytuacji, w których nawet sami Bośniacy mordowali obywateli Bośni, którzy nie wrócili do swojego macierzystego kraju.

- Po rozpoczęciu wojny obywatelom Bośni z serbskiej Krajiny nakazano powrót do ich kraju. Ci którzy mieli dużo dzieci lub rodziny mieszane decydowali się nie wracać. W związku z tym wysyłano oddziały partyzanckie, które mordowały Bośniaków osiadłych w Republice Serbskiej Krajiny - opowiada Krzysztof Kołcz.

Ataki zdarzały się również na posterunki sił ONZ. Pułkownik Kołcz przyznaje, że żołnierze stale musieli mieć się na baczności i nigdy nie mogli być pewni, co się wydarzy. - Najgorzej było od piątku do poniedziałku. Kiedy zaczynał się weekend, a Serbowie się pobawili to dochodziło do najróżniejszych zdarzeń jak np. strzelanie na oślep - wspomina Krzysztof Kołcz.

Innym razem Serbowie przez miesiąc otoczyli posterunki ONZ w Republice Serbskiej Krajiny, po tym jak NATO zagroziło nalotami na wojska serbskie. Do wymiany ognia ostatecznie nie doszło. Żadna ze stron nie chciała sprowokować drugiej i wyczekiwała na dalszy rozwój wydarzeń. - Przez miesiąc żyliśmy jednak na konserwach. Mieliśmy duże zapasy żywności i wody, ale nerwy były, bo nikt nie wiedział jak zareagują Serbowie. Stale byliśmy w gotowości bojowej - mówi pułkownik Kołcz.

Czasami zdarzały się jednak jeszcze bardziej nietypowe sytuacje, takie jak... propozycje matrymonialne. Taką Krzysztof Kołcz otrzymał od jednej z Bośniaczek, która chciała, by żołnierz ożenił się z jej córką. Dzięki temu kobieta mogłaby opuścić kraj i wyjechać do rodziny we Francji. - Proponowała mi nawet za to olbrzymie pieniądze. Muszę też przyznać, że jej córka była piękną kobietą. Obie jednak zginęły po tym, jak 4. korpus muzułmański wymordował większość Bośniaków na tym terenie - opowiada K. Kołcz.

Mimo udziału w dwóch misjach w regionach ogarniętych wojną, Krzysztof Kołcz nie ma wątpliwości, że nie wpłynęły one na niego negatywnie. - Jestem tym samym człowiekiem, jak przed wyjazdem na misje. Nie zauważyłem żadnej zmiany i myślę, że żona też nie - opowiada.

W 2005 roku ostatecznie odszedł z wojska. Od tego czasu przez 11 lat pracował w Urzędzie Wojewódzkim w Poznaniu w Wydziale Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego. Był szefem Centrum Zarządzania Kryzysowego wojewody wielkopolskiego. Teraz jest dyrektorem wydziału bezpieczeństwa i zarządzania kryzysowego w Urzędzie Wojewódzkim w Gorzowie Wielkopolskim.

- Jednak gdyby ktoś mi zaproponował powrót do wojska, to myślę, że bym się zgodził. Żołnierzem jest się praktycznie do końca życia - kończy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Wojna jak narkotyk. Żołnierze o tym wiedzą i... wracają - Głos Wielkopolski

Komentarze 5

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

j
janek
no to uważaj bo nie długo możemy przyjść po Ciebie hahahahahahah
Ż
Ż
Oni(my) są żołnierzami - wykonują rozkazy swoich przełożonych tzn rządu,prezydenta. To ich należy rozliczać z decyzji jakie podejmują. Żołnierz ma je wykonać a nie dyskutować.
Ż
Ż
ktoś kiedyś powiedział "misje są jak bagno - wciągają" i ja się z tym zgadzam,
44
Wołać będzie: mordować! I spuści psy wojny. (,,Juliusz Cezar",akt III, sc.1).
t
trolololo
dla mnie oni nie są żołnierzami w dokładnym tym słowa znaczeniu. Są zwykłymi najemnikami, pracującemu dla rządu, który sprzedała się terrorystom z nato i usraela
Wróć na i.pl Portal i.pl