Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wywiad z Wojciechem Smarzowskim: Wywalam moje filmy z trzewi

Marcin Mindykowski
Wojciech Smarzowski był gościem specjalnym Sopot Film Festivalu, który zorganizował retrospektywę jego filmów
Wojciech Smarzowski był gościem specjalnym Sopot Film Festivalu, który zorganizował retrospektywę jego filmów fot. Tomasz Bołt
Robię filmy, bo coś mnie uwiera, coś mnie w naszej rzeczywistości boli. Ale zawsze próbuję zostawić nadzieję. Na tyle, na ile potrafię - mówi reżyser Wojciech Smarzowski, autor "Wesela", "Domu złego" i "Róży" - najmocniejszych i najbardziej mrocznych polskich filmów ostatnich lat - w rozmowie z Marcinem Mindykowskim.

Nie lubi Pan wywiadów.
Prawda, wolę unikać.

To trochę paradoksalne, że reżyser, którego filmy w ostatnich latach wywołują tak gorącą dyskusję, sam od tej rozmowy ucieka.
Uważam, że moje miejsce jest po drugiej stronie kamery. Poza tym nie jestem pewien, czy mam coś do powiedzenia dziennikarzom. To, co mam, opowiadam filmami.

Reżyserzy i aktorzy zazwyczaj lubią jednak opowiadać o tym, co przepracowali na planie, szukać w losach swoich bohaterów i ich wyborach czegoś uniwersalnego...
Myślę, że mnie też praca przy filmach zmienia. Ale nie chcę się tym dzielić. To raczej jest tak, że odpryski tych zmian zostają w moich następnych filmach. Bardzo sobie też cenię prywatność i mój czas. Brakuje mi go i na pracę, i na życie rodzinne. Poza tym łatwo jest przekroczyć granicę i stać się, z przeproszeniem, celebrytą. Chcę tego uniknąć i dlatego chronię prywatność.

Chętniej spotyka się Pan za to z widzami. Mówi Pan, że nie robi filmów dla everymana. Kim jest więc statystyczny widz Smarzowskiego?
Nie chcę, żeby to zabrzmiało patetycznie, ale mam do widzów szacunek. Filmy robię jednak najlepiej, jak potrafię, a nie pod widza albo po to, żeby nie stracić publiczności. Ale mam taką teorię - choć może "Róża" nie jest jej najlepszą ilustracją - że udaje mi się opowiadać filmy na kilku warstwach. I ta pierwsza, zewnętrzna, komercyjna jest na tyle interesująca, że moje filmy się zwracają. Nie zarabiają kokosów, ale ludzie chodzą na nie do kina. Tak było z "Weselem", i mam nadzieję, że tak będzie też z moim kolejnym filmem, w którym również jest dużo rubaszności, ludyczności, koszarowych żartów... Ważniejsze są jednak te głębsze warstwy - adresowane do tych widzów, którzy mają wrażliwość podobną do mojej. Zawsze wierzę, że taki widz się znajdzie i że mój film odżyje w jego głowie czy sercu.

A nie obawia się Pan tego powierzchownego odbioru? Widza, który nie wychwyci, że kadry z "Wesela" są stylizowane na obrazy Wyspiańskiego i Gierymskiego i że - nawiązując do dramatu narodowego - chce Pan przytknąć Polakom lustro? Który odbierze ten film tylko jako komedię, z grubo ciosanymi bohaterami i wulgarnymi dowcipami?
To jest wpisane w zabawę, że część widzów odbierze film wprost, odczyta tylko tę jego zewnętrzną warstwę. Ale to też dobrze: producent i dystrybutor się ucieszą, bo dzięki temu m.in. film może się zwrócić - a to istotne. Nie mam takich ambicji, żeby wszyscy widzowie, którzy wyjdą z kina, odebrali film tak, jak ja to sobie wymyśliłem.

Ale po coś Pan te filmy jednak robi, coś chce Pan przekazać. Krzysztof Zanussi mówi, że nawet w tych najczarniejszych z nich widzi nie tylko konstatowanie upadku, ale też krzyk za lepszym porządkiem.
Tak naprawdę robię filmy, bo coś mnie tutaj uwiera, coś mnie w tej rzeczywistości boli. Nie jestem jednak na tyle naiwny, żeby sądzić, że filmy mogą zmieniać świat. Ale chciałbym to przynajmniej zaznaczyć. Zaakcentować sytuacje, które albo są nienazwane - jak to było w przypadku "Róży" - albo takie, które nam spowszedniały, na które zobojętnieliśmy - jak w przypadku "Wesela".

I to zaznaczanie się udaje?
Zdarza się. Wyjątkowa była pod tym względem "Róża", bo odbiór tej historii jest bardzo emocjonalny. Wnuczki zaczynają gadać z babkami, które - pewnie niedługo przed swoim odejściem - otwierają się, opowiadają o sytuacjach, które do tej pory wypierały z pamięci, które nie były w ogóle obecne w rodzinnych rozmowach. A po "Róży" są w stanie rozmawiać o gwałtach dokonywanych na nich w czasie wojny czy tuż po niej. Jeżeli to się wydarzyło choćby kilka razy - a mam to zasygnalizowane osobistymi listami czy opowieściami - to już jest bardzo dużo. Bo to oznacza, że ten film zrobił coś dobrego dla nazwania, wyrównania, oczyszczenia.

Na "Różę" - trudny, brutalnie realistyczny i rozgrywający się tuż po wojnie film o miłości Mazurki i żołnierza AK - poszło do kina 400 tysięcy widzów. Pan konsekwentnie powtarzał, że to jest film o miłości. Może to zapewniło mu tak masowy odbiór?
To był jeden z elementów promocji. Ale nie odbiega to też od tego, o czym ten film jest. Tyle że masowość naprawdę niespecjalnie mnie interesuje. Nie śledzę słupków oglądalności i sprzedaży biletów. Oczywiście, zależy mi na tym, żeby widzowie oglądali moje filmy i je przeżywali. Ale mnie nie chodzi o to, żeby robić filmy masowe, tylko żeby robić filmy ważne i - z mojego punktu widzenia - uczciwe. To jest moje podstawowe kryterium. Nie chcę się dopasowywać czy schlebiać gustom.

Film jest o miłości, ale na pierwszy plan wybija się jednak tło historyczne: opowieść o Mazurach - najpierw germanizowanych, potem repolonizowanych.
To oczywiste. Robiąc ten film i mówiąc, że jest on o miłości, ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że tym, co decyduje o jego wadze, jest właśnie to tło. Ale muszę uczciwie powiedzieć, że kiedy przeczytałem scenariusz, najbardziej zainteresowała mnie właśnie historia jej i jego. I to, że na starcie oboje są wrakami. Dopiero później zagłębiłem się w ten okres historyczny i akcenty trochę się poprzesuwały. Ale każdy może obejrzeć film i samemu wyrobić sobie opinię, o czym on jest.

W dyskusji o filmie podkreślano też, że to "opowieść o kobiecie jako łupie wojennym".
Myślę, że wzmacnia ją fakt, że w tym filmie zło nie ma narodowości. I dzięki temu nabiera uniwersalnego wymiaru.

Przy okazji "Róży" dokonał Pan też rozróżnienia aktorów na tych, którzy grają, i tych, którzy są postaciami. Do tych drugich zaliczył Pan Agatę Kuleszę i Marcina Dorocińskiego. Na czym polega to rozróżnienie?
Nie tylko przy okazji "Róży". To delikatna materia. Mam taką metodę, że pracując z Agatą czy Marcinem, ale wcześniej też z Marianem Dziędzielem, Bartkiem Topą czy Arkiem Jakubikiem, przed rozpoczęciem zdjęć rozmawiamy na temat motywacji - czyli dlaczego postać robi to, co robi. Pomysły wychodzą z tekstu, ode mnie, od nich. I po kilku dniach zdjęciowych mogę już zapytać Agatę: "Słuchaj, co w tym momencie zrobiłaby Róża?". I ona mi odpowie, bo przepuściła to przez siebie tak mocno, że mogę tę dużą część odpowiedzialności na nią zrzucić. Ona wtedy już wie więcej, a ja jej ufam.

Czyli aktorzy przejmują sposób myślenia bohatera, jego widzenie świata?
Nie wyobrażam sobie, że mógłbym Jackowi Braciakowi czy Marcinowi Dorocińskiemu powiedzieć, jak powinni coś zagrać. I nie chcę tego robić - to by było niepoważne, bo to są wybitni, wyjątkowi aktorzy. Umawiamy się na jakąś sytuację - i oni już muszą znaleźć rozwiązanie, jak zagrać jakiś stan albo się w niego wpędzić. Bo praca aktora to praca na emocjach, wchodzenie w odpowiedni dla roli stan. Jeżeli pracuję z aktorami mniej doświadczonymi, czasem muszę coś podpowiedzieć. Ale wolę otaczać się takimi, którzy po prostu wiedzą, jakie struny trzeba pociągnąć, żeby wywołać efekt. Otaczam się też ludźmi, którym ufam - i nie dotyczy to tylko aktorów, ale wszystkich najbliższych współpracowników.

"Róża" została niemal pominięta na festiwalu w Gdyni w 2010 roku. Wielu dziennikarzy mocno krytykowało ten werdykt, rozgorzała dyskusja o tym, czy międzynarodowe jury zrozumiało historyczny kontekst filmu. Miało to dla Pana jakieś znaczenie?
Jeszcze przed werdyktem powiedziałem, że wierzę w ten film i w to, że on swoje nagrody zbierze. I tak się stało. A konkurs to zawsze konkurs. Moje filmy jeżdżą po różnych festiwalach i jestem przyzwyczajony do tego, że jest różnie. Tak naprawdę więcej o tym słyszałem czy czytałem, niż mnie to obeszło. A jeśli czegoś mi wtedy zabrakło, to nagrody dla Agaty.

Mówił Pan, że "Różę" zakończył Pan niespotykaną wcześniej u siebie nadzieją - i trudno będzie to powtórzyć.
Ja zawsze próbuję gdzieś zostawić nadzieję. Na tyle, na ile potrafię.

O TYM SIĘ MÓWI NA POMORZU:

* Afera Amber Gold. Minister Sprawiedliwości do prokuratury:W sądzie mogło dojść do przestępstwa
* Żona prezesa Amber Gold zarejestrowała nową spółkę. Czym teraz będą się zajmować Plichtowie?
* Tato, mamy problem. Tusk, Miller, Kalemba, Gilowski - co przeskrobali synowie polityków?
* Klątwa sportowych celebrytek. Dlaczego nasze olimpijki wróciły z Londynu bez medali?
* Jak gauleiter Forster budował autostradę z Gdańska do Berlina
* O Rudim Schubercie mówią: Taki sąsiad to przekleństwo!
* Morda kibola - nie szklanka! Kim są pseudokibice, jak siebie nazywają i po organizują ustawki!
Ale Pana wcześniejszy film, "Dom zły", był chyba jeszcze ciemniejszy. I, paradoksalnie, o ile powojenni bohaterowie "Róży" ocalili w sobie ludzkie odruchy i zdolność do miłości, o tyle PRL - w którym toczy się akcja "Domu złego" - w Pańskiej wizji nie zostawił w ludziach nic dobrego.
Moja wizja zakończenia jest jednak taka, że Środoń [główny bohater, grany przez Arkadiusza Jakubika - red.] uciekł i znowu zacznie żyć. Jesteśmy ludźmi, popełniamy błędy, podejmujemy wybory i ponosimy ich konsekwencje. Wcześniej Środoniowi zmarła żona, wydarzyła się tragedia, ale się pozbierał. I myślę, że znowu spróbuje żyć. Jeśli ucieknie - a ja uważam, że uciekł. I tutaj upatruję tej iskierki nadziei.

"Dom zły" był odbierany jako film bardzo osobisty.
Późny Gierek i wczesny Jaruzelski to rzeczywiście czasy, które znam, które zapamiętałem. Pod tym względem może rzeczywiście jest to sytuacja osobista, ale mój dom rodzinny wyglądał inaczej niż ten, który pokazałem w "Domu złym".

Tytułowy "dom zły" był jednak oczywiście interpretowany jako dom zbiorowy - PRL. To film rozliczeniowy?
To jest tak, że czego się nie dotknę, wychodzi mi rozliczeniowo. Ale kiedy opowiadałem tę historię, nie zakładałem, co będzie na końcu. Robiłem to uczciwie, tak jak zapamiętałem. Pracując przy filmie, zawsze szukam znaczeń. Z moimi współpracownikami nie ustalamy, że coś ma być mroczne albo świetliste, ale mówimy o znaczeniach: po co, dlaczego ma takie być. I z takiej układanki znaczeń wyszedł film rozliczeniowy.

Wielu odczytało też "Dom zły" jako polemikę z obrazem PRL-u utrwalonym w filmach Barei, jako odtrutkę na tęsknotę za socjalizmem.
Kiedy byłem młody, filmy Barei rzeczywiście bardzo mi się nie podobały. Potem złapałem do tego czasu dystans, dostrzegłem, że to był wyjątkowy gość, że potrafił świetnie obserwować rzeczywistość. Szacunek. Kiedy jednak te filmy wchodziły na ekrany, byłem jednym z nielicznych, których takie kino nie bawiło. Bo sytuacje z Barei mieliśmy na co dzień. PRL u Barei i PRL w "Domu złym" to dwa różne światy. Ale to nie jest rywalizacja, bo te filmy powstawały w innym czasie, Bareja na co innego mógł sobie pozwolić. I myślę, że z tych dwóch biegunów wyłania się obraz tego, jak było naprawdę.

Z kolei Pana głośne "Wesele" powstało ponoć z przyczyn ekonomicznych...
Tak. Zastanawiałem się, co można zrobić najtaniej, jeżeli już mam zadebiutować za własną kasę. I najtaniej można było wtedy pomachać kamerą wideo, czyli zrobić wideo-wesele.

"Wesele" to bezlitosny portret zbiorowości. Chodziło Panu o wieś, Polaka, człowieka?
Przede wszystkim człowieka. Pewnie gdybym teraz robił "Wesele", wrzuciłbym w to towarzystwo ze trzech inteligentów, żeby uciąć to gadanie, że to tylko o wsi. Generalnie zawsze interesuje mnie jednak człowiek wobec jakichś wyborów. I wydaje mi się, że te historie, mimo swojego kontekstu - czy to PRL-owskiego, czy mazurskiego - są uniwersalne. Pewnie nie wszystkie odcienie można odebrać, ale ta zewnętrzna warstwa jest zrozumiała. Dowodem jest to, że moje filmy są zapraszane na duże festiwale, czyli ktoś za granicą widzi w nich uniwersalną wartość, odczytuje te historie.

Tamta Pańska diagnoza człowieka, Polaka - brudnego, pijanego hipokryty i cwaniaka - jest dziś równie aktualna?
Byłem niedawno w Krakowie i Sopocie. Oba miasta pamiętam z lat 90., bardzo się zmieniły. Ale np. na sopockim Monciaku nadal stoją menele, brudni, śmierdzący, wiszą przy latarniach, śpią na ławkach, wrzeszczą, zaczepiają ludzi. To nie zostało jeszcze wyplenione. Kiedyś nie zwracało się na nich uwagi, dziś się wybijają, a może za pięć lat będzie się ich po prostu wywozić taczkami, bo to już będzie obciach? Ale poprawa następuje. Dziwię się tylko, że Urząd Miasta ich nie likwiduje. Bo oni koncentrują uwagę i zakłócają obraz całości. Jak pisał Kapuściński, jeden cham jest w stanie zepsuć imprezę stu kulturalnych ludzi, a jeden kulturalny człowiek nie naprawi imprezy chamów.

Ale proces odchamiania w Polsce najczęściej odbywa się poprzez bogacenie się. A w "Weselu" ostrze krytyki wymierzył Pan też w kult pieniądza.
Zdecydowanie tak. "Wesele" robiłem w okresie, kiedy Polacy zachłysnęli się mamoną. Mieli pieniądze i mogli za nie coś wreszcie kupić. Przede wszystkim auto, bo to jest coś takiego, co można pokazać. I "Wesele" rzeczywiście było o tym zachłyśnięciu się kasą, o tym, co pieniądze potrafią z nami zrobić i jak głęboko w nas siedzą.

Oprócz autorskich filmów zajmował się Pan też - czysto zarobkowo - serialami, czyli, jak Pan mówi, "mielonką".
Filmy to dla mnie świętość. A inne rzeczy robię po to, żeby móc robić filmy. Bardzo wielu moich kolegów pracuje w serialach, część pod pseudonimami. Ja nigdy się tego nie wstydziłem, po prostu nazywam rzeczy po imieniu - mówię, że coś robię dla kasy, a coś robię, bo i tak bym to zrobił. Mam silną potrzebę ekspresji, wywalam te filmy z trzewi. Idealna sytuacja byłaby taka, żeby nie zajmować się niczym innym tylko filmami. Ale to jest niemożliwe przy takich projektach, jakie ja mam w głowie - trudnych i nieefektownych dla potencjalnych decydentów. Na szczęście od dobrych kilku lat nie muszę robić seriali. Teraz robię reklamy, kilka na rok - i to jest OK. Praca przy reklamach daje mi ten komfort, że nie muszę od razu wchodzić w nowe zdjęcia - mogę to zrobić wtedy, kiedy jestem przygotowany. A potem wyłączyć się na rok czy nawet trzy lata, żeby pracować przy filmie.

Nad czym Pan teraz pracuje?
Mam w głowie film o Wołyniu i to pewnie będzie kolejne odkrywanie białych plam w polskiej historii. Niedawno zrobiłem "Drogówkę". Teraz przygotowuję się do filmu na podstawie książki "Pod Mocnym Aniołem" Jerzego Pilcha. Każdy z tych projektów jest inny, bo żeby nie zwariować, trzeba tematy mieszać, umiejętnie dobierać. To jest moja recepta, bo każdy film odchorowuję.

W jaki sposób?
Dopóki jestem w pracy, dopóki mogę coś zmienić, wykonuję swoją robotę. Ale kiedy film jest już zmontowany, trzeba go odchorować. I to się dzieje różnie. Po "Domu złym" moja depresja była głęboka. Ale po "Róży" udało mi się z tego szybko wyjść - prawdopodobnie dlatego, że od razu wszedłem w inny projekt. Czyli może receptą jest płodozmian, kolejna praca, inny film. Kiedy jechałem na zdjęcia do "Drogówki", mijałem billboardy z "Różą", która właśnie wchodziła do kin. Pomyślałem sobie, że to się nie powtórzy. Ale może coś podobnego uda się jeszcze raz z "Pod Mocnym Aniołem". Zobaczymy.

Kiedy zobaczymy "Drogówkę"?
Premiera planowana jest na początek następnego roku. To kryminalna historia o gliniarzach. Znany schemat: policjant drogówki musi udowodnić, że jest niewinny. Akcja toczy się współcześnie w Warszawie, siedem dni, siedem grzechów głównych. Tematem filmu jest korupcja, która zaczyna się na tylnym siedzeniu radiowozu, a kończy w Brukseli. Kiedy wymyślałem tę historię, korupcyjne afery w Polsce dopiero zaczynały wychodzić na światło dzienne. Teraz akcent przesunął się na działanie w białych rękawiczkach, może zwiększyła się skala...

Tym filmem chce Pan napiętnować korupcję?
Główne założenie jest takie, że są ci, którzy biorą, ale są też ci, którzy dają - bo inaczej by to nie funkcjonowało. Niedawno rozmawiałem z jednym z moich operatorów. Zadaliśmy sobie pytanie, kiedy przestaliśmy dawać łapówki. On przestał dawać w czerwcu '89 roku, ja - kiedy urodził mi się syn. To się mniej więcej zbiegło w czasie. Tylko tyle i aż tyle. Wydaje mi się, że teraz będzie coraz lepiej.

A co będzie Pan chciał wyeksponować z książki Pilcha?
Najbardziej interesujące wydaje mi się to, że ta choroba - alkoholizm - dotyka wszystkich: różne zawody, różne stany. Że to jest bardzo uniwersalna sytuacja. Chleje się wszędzie, nie tylko w krajach byłej komuny. I na to chciałbym położyć nacisk. Mam nadzieję, że główną rolę zagra Robert Więckiewicz.

Nawet swoich najczarniejszych bohaterów Pan broni.
Nie lubię czarno-białych światów. Mimo że słyszę, że moje filmy są bardzo mroczne, staram się, żeby nie było w nich postaci krystalicznych i jednoznacznie negatywnych. Każdemu próbuję więc pomóc - na etapie scenariusza, pomysłu. Np. Eryk Lubos zagrał w "Róży" najgorszą postać, jaka może być - gwałciciela Wasyla. Ale wrzuciłem taką scenę, która sugeruje, że on tę Różę może kiedyś kochał. I to już stawia całą sytuację w innym kontekście. Oczywiście nie znaczy to, że stał się przez to aniołem. Ale wydaje mi się, że to ciekawe złamanie.

Pana filmy uchodzą za bardzo brutalne. Stawia Pan sobie jakąś granicę, za którą to przestaje być niezbędny środek, a zaczyna się już tylko epatowanie widza?
Nie, kompletnie o tym nie myślę. Wydaje mi się, że w mojej głowie mam te proporcje tak wyważone, żeby poruszać, ale żeby tej niedopuszczalnej granicy nie przekraczać. Ale to jest intuicyjne, jak cała moja praca. Generalnie film ma prowokować - emocjonalnie, intelektualnie. Musi coś poruszyć, bo inaczej nie ma po co wyciągać kamery. Dla jednych będzie to brutalne, dla innych łagodne. Po "Róży", którą niektórzy uznali za epatowanie, miałem też wiele uwag od widzów mówiących, że świat był o wiele bardziej brutalny. I słyszałem to i w Polsce, i w Niemczech - na pokazach, gdzie było dużo emigrantów z Mazur, Warmii, ze Śląska. To było duże przeżycie. Z kolei na pokazie w Tallinie z kina wyszła grupa Rosjan, bo poczuła się dotknięta. Z mojego punktu widzenia to było kapitalne wyjście.

Długo czekał Pan na swój debiut. Dziś czuje Pan, że ma stabilną pozycję w polskim kinie?
Na szczęście do tej pory moje filmy się zwracają. To - a także nagrody, które dostają, plus nie najgorsze recenzje - przekłada się na moją ciągłość pracy, na to, że mogę zrobić kolejny film, że utrzymuję się na powierzchni. I to mnie cieszy. Myślę jednak, że jest tak do czasu - do pierwszego potknięcia, załamania. Ale wydaje mi się, że na taki scenariusz też jestem przygotowany. Mam offowy pomysł na czarną godzinę.

Co chce Pan jeszcze osiągnąć w polskim kinie?
Zawsze mam w głowie, że od tego, co się dzieje tuż po premierze, od tego, co piszą dziennikarze - choć recenzji staram się naprawdę w ogóle nie czytać - i od tego, czy na film chodzą ludzie, ważniejsze jest dla mnie to, żeby umiejscowić swoje filmy w jakiejś szerszej perspektywie. Ile z tych modnych filmów, tych, które dostają dzisiaj nagrody na festiwalach, potrafi oprzeć się próbie czasu? A ile z moich filmów będzie się rozpoznawać? Zależy mi na tym, żeby moje filmy funkcjonowały przynajmniej w dekadzie, żeby były pamiętane. Nie zawsze się to pewnie uda, ale to jest dla mnie w kinie najważniejsze.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki