Wojciech Fibak i jego życie od kariery do afery z dziewczynami w tle

Anita Czupryn
Anita Czupryn
LUCYNA NENOW / POLSKAPRESSE
Najbardziej znany polski tenisista i miłośnik sztuki nieoczekiwanie znalazł się w roli, która stawia go w niekorzystnym świetle. On sam uważa, że stał się ofiarą podłej prowokacji dziennikarskiej - o Wojciechu Fibaku pisze Anita Czupryn

Jeżeli będziemy chodzić, trzymając się za ręce, a ja się w tobie zakocham, to już na całe życie - usłyszał 46-letni Wojciech Fibak od młodziutkiej, 20-letniej Olgi Sieniawskiej. Był październik 1998 r. Ona - studentka prawa - przyszła do hotelu Bristol na casting dla zagranicznej agencji modelek. W czasie przerwy usiadła przy stoliku z książką, zamówiła herbatę. Traf chciał, że obok siedział mężczyzna, jak się okazało - przyjaciel Wojciecha Fibaka - i oto zaraz znany tenisista, milioner i znawca sztuki podszedł do stolika, żeby się przywitać. Tak się poznali z Olgą, która, znów, co za traf, dwa dni wcześniej przeczytała wywiad, jakiego Fibak udzielił wówczas "Polityce" i uznała go za fascynującego mężczyznę.

On - jak mówią ci, którzy go znają - idealista, uwierzył w słowa młodziutkiej studentki o miłości na całe życie. Poczuł się zobowiązany i dwa lata później byli już małżeństwem. Miał też świetny kontakt z jej rodzicami. - Olga potrafiła korzystać z przywileju bycia jego żoną. Na zakupy latała do Nowego Jorku, na kolacje jadała wyłącznie sushi - opowiada znajoma rodziny.
Jednak ich miłość nie przetrwała, bo teraz Fibakowie się rozwodzą - 11 czerwca w jednym z warszawskich sądów odbędzie się pierwsza rozprawa. I jeśli nawet, o czym informują znajomi Fibaka, on sam miał nadzieję, że uda mu się pojednać z żoną i uratuje małżeństwo, to po głośnej publikacji "Wprost" szanse na to ma raczej niewielkie.

Ci, którzy mnie znają, wiedzą doskonale, że przez całe życie łączyłem ludzi z różnych ścieżek życia, pomagałem i wspierałem wielu z nich. Nie zamierzam pozwalać na oczerniające działania

Artykuł, który wywołał obyczajowy skandal, a przy okazji podzielił świat dziennikarski na tych, którzy z jednej strony wieszają dziś wszystkie psy na Fibaku i na tych - którzy mocno krytykują Sylwestra Latkowskiego, naczelnego "Wprost", opowiada o tym, że nasz najsłynniejszy tenisista miał poznawać ze sobą młode dziewczyny ze starszymi, bogatymi mężczyznami. Podobno takie pogłoski krążyły od dawna, więc dziennikarka publikująca wcześniej w tygodniku "Nie" postanowiła to sprawdzić. Jednak to nie tygodnik Jerzego Urbana opublikował jej rewelacje, a "Wprost". A Sylwester Latkowski dołożył do nich zapis rozmowy, jaką odbył z Fibakiem, gdy ten próbował zapobiec publikacji.

Fibak wydał oświadczenie, w którym napisał: "Stałem się ofiarą podłej, starannie zaplanowanej prowokacji dziennikarskiej, która dotyczy mojego życia prywatnego. Redakcja "Wprost" posunęła się do niechlubnych działań, które kompromitują dziennikarstwo, a jedynym powodem pojawienia się artykułu są pogoń za nakładem i zwiększanie zysku wydawcy". W oświadczeniu wyjaśniał też, że nie pełni żadnych funkcji publicznych, nie wygłasza moralizatorskich kazań i nie ma żadnego powodu, by w wyrachowany sposób przysyłać prowokujące młode kobiety w celu skompromitowania jego osoby. Zarzucił naczelnemu "Wprost", że ten nagrał rozmowę bez jego zgody i upublicznił, łamiąc dziennikarskie kanony i etykę zawodu. "Ci, którzy mnie znają, wiedzą doskonale, że przez całe życie łączyłem ludzi z różnych ścieżek życia, pomagałem i wspierałem wielu z nich. Nie zamierzam pozwalać na oczerniające działania i powtarzanie spreparowanej historii na potrzeby mediów, w przypadku naruszania mojej prywatności będę zmuszony do podejmowania działań prawnych" - napisał w oświadczeniu.

Wiele osób zarówno ze środowiska sportowców, jak i dziennikarzy zachodzi w głowę, czemu miała służyć ta prowokacja. Jakkolwiek by nie oceniając, to Fibak nie złamał prawa (wypowiedział się na ten temat również prokurator), nie nadużył władzy, nie dopuścił się przemocy seksualnej, nie namawiał dziennikarki, aby została utrzymanką jego przyjaciela. Przeciwnie, to ona wysłała mu SMS o treści: "Panie Wojtku, czy może pomaga pan miłym dziewczynom poznać i zarobić przy poznaniu miłych panów? Miła dziewczyna". A on na tego SMS-a odpowiedział.

- Wojtek generalnie dla wszystkich jest miły, więc odpowiedział, nie spodziewając się, że zrobi się z tego taki skandal. Przeżył szok. Trzy dni przed publikacją artykułu chodził jak struty i nie ukrywał tego, że taki artykuł się ukaże - mówi jeden z jego znajomych. I dodaje: - Wielu uważa, że za tą prowokacją mogła stać jego żona, która właśnie się z nim rozwodzi. Bo też afera, jaka się teraz rozpętała, stawia go dziś w mocno niekorzystnym świetle. Jeden ze sportowych komentatorów mówi podobnie: - Również w sportowym środowisku panuje przekonanie, że to może być zagranie żony Fibaka. Bo po co go teraz i w taki sposób czołgać? Nie pełnił żadnej funkcji.

Ale temat "seksafery" z Fibakiem w roli głównej od kilku dni nie schodzi z nagłówków gazet. Tabloidy zaczęły wyciągać i przypominać sprawy sprzed lat, kiedy to jego nazwisko stało się głośne przy okazji śledztwa w sprawie międzynarodowej szajki, która miała oferować seksualne usługi młodych pięknych kobiet znanym politykom, biznesmenom i gwiazdom show biznesu. Nieważne, że tamto śledztwo zostało umorzone, a Fibak tłumaczył, że tylko użyczał przyjaciołom swój francuski apartament. Przypomniano też fragmenty książki Daniela Passenta "To jest moja gra", w której publicysta opisywał m.in. związek Fibaka z Claudią Schiffer. Pisał o hucznych imprezach w paryskim domu, gdzie bywało mnóstwo młodych, pięknych dziewcząt również z Polski, które w nieskomplikowany sposób chciały zrobić karierę i zdobyć pieniądze. Doszły do tego informacje o tym, że była żona Piotra Adamczyka, Kate Rozz, też dzięki Fibakowi poznała starszego od niej o wiele lat francuskiego milionera. Nie omieszkano napisać i o tym, że TVP Sport zrezygnował ze współpracy z Fibakiem, który do tej pory komentował w telewizji turnieje tenisowe.

Podczas pracy nad książką, gdzie autoryzował każde słowo, widziałam, że czasem się wahał, czy puścić tę czy inną wypowiedź. Walczył ze sobą, w końcu machał ręką: "Nie mam się czego wstydzić"

Oficjalnie, pod nazwiskiem, nikt o Fibaku złego słowa nie powie. Wszędzie, gdzie się pojawia, witają go radośnie: "Wojtku, Wojteczku!". Nieoficjalnie - mówią z przekąsem, czasem ironicznie, czasem złośliwie, z nieskrywaną dozą zazdrości, no bo kogo on nie zna i gdzie to on nie był. Faktycznie zna wszystkich, a wszyscy znają jego - czy to gwiazdy Hollywoodu, czy światowi politycy, najlepsi sportowcy, czy artyści. Prawdą też jest, że przez wiele lat w polskim tenisie tylko jego nazwisko się liczyło. No i dorobił się oszałamiającej fortuny. Opowiadają więc anegdoty, jak to sam Nicolas Sarkozy, gdy był jeszcze merem bogatej paryskiej dzielnicy, osobiście go poprosił, aby został trenerem francuskiego tenisisty Henriego Leconte'a, który potem doszedł do finału Roland Garros. Albo, że jeszcze jako sportowiec zalazł za skórę wielu osobom. Czy o tym, jak to w końcówce komuny Fibak zaprosił tenisistów przy okazji Pucharu Davisa na kolację, a kiedy przyszło do płacenia - zniknął. Między sobą przezywają go "Cwibak".

Dziennikarka Ewa Wąsikowska-Tomczyńska, która kilka lat temu spisała na podstawie rozmów z Wojciechem Fibakiem historię jego życia, jaka ukazała się w książce "Moja prawdziwa historia", opowiadała mi wówczas, że najbardziej w tych jego niezwykle szczerych opowieściach uderzył ją jego wizerunek niepokornego sportowca z czasów PRL. Fibak był znienawidzony przez Polski Związek Tenisowy, bo sam sobie wybierał turnieje, na które jeździł. Nakładali na niego kary finansowe, ale on miał w sobie determinację: chciał się znaleźć w setce najlepszych tenisistów świata. Karierę zakończył, gdy się znalazł w pierwszej dziesiątce, a na koncie miał już kilka milionów dolarów.

To był zresztą precyzyjnie ułożony plan, wspólnie z rodzicami - wybierali te turnieje, na których można było najlepiej zarobić. Bo w tej poznańskiej rodzinie nic nie zdarzało się przypadkiem, wszystko było zaplanowane i ciężko wypracowane. Wojciech Fibak pochodzi z profesorskiej rodziny. Ojciec - znany chirurg (do tej pory z jego podręczników uczą się studenci medycyny), był dla przyszłego tenisisty niedoścignionym wzorem. Sam nauczył się francuskiego, angielskiego i niemieckiego, nauczył też syna grać w szachy, brydża, uprawiał siatkówkę, ping-pong i wiosłował. W domu trzymał dyscyplinę i wprowadził niemal wojskową musztrę. On i siostra budzeni byli codziennie rano o godzinie 7 i mieli obowiązek ćwiczyć. Rodzice gimnastykowali się razem z nimi. W wolne dni jeździli na wycieczki po muzeach, a po powrocie dzieci musiały pisać raporty na temat dzieł, jakie widziały, i obrazów, które im się spodobały.

Mały Wojtek początkowo był zafascynowany piłką nożną. I szło mu świetnie, miał do tego talent, choć każdą bramkę, w jaką trafił, okupił później bójką z zazdrosnymi przeciwnikami. Kiedy raz po kolejnym zwycięskim meczu wrócił do domu z rozkwaszonym nosem, ojciec powiedział: "Koniec. Zaczniemy grać w tenisa". Wojciech Fibak miał wtedy 12 lat. Później wielokrotnie mówił, że najlepiej zacząć się uczyć grać w tenisa w wieku 6 lat. On zaczął późno, razem z ojcem, który też postanowił się tenisa nauczyć. Jak to się więc stało, że chłopak pochodzący z kraju, który dla światowych tenisistów był białą plamą na mapie, zaszedł tak wysoko? Dostał się do elity, wygrywał z najlepszymi, triumfował na Australia Open - jednym z czterech najważniejszych turniejów na świecie.

Początki wcale nie były łatwe. Strój do gry, pierwszą rakietę - dostał w prezencie od jakiejś turystki, na wczasach w Rumunii. - Mama bez przerwy musiała naprawiać mi przecierające się tenisówki. W miejscach, gdzie robiły się dziury, wszywała łatki - wspominał Fibak. Ale to jeszcze nic. Najgorzej było z treningami zimą. W Poznaniu w tym czasie nie było krytych kortów. Żeby trenować, musiał wstawać o czwartej rano i jechać do Warszawy na Legię, gdzie była pełnowymiarowa hala. I czekać na swoją kolej.

Jego talent zauważono, gdy miał 18 lat. Dostał nawet stypendium i zaproszenie do najlepszego college'u w USA od amerykańskiego trenera Jaya Goulda ze Stanford. Ale ówczesny prezes PZT schował je w szufladzie swojego biurka. Karierę, jaka stała wtedy przed nim otworem, szlag trafił. Ale on nie ustawał w determinacji. W 1970 r. był już w czołowej ósemce juniorów na świecie, a w 1973 r. wygrał Trofeo Bonfiglio, uznawany za nieoficjalne mistrzostwa Europy graczy do 21 lat. Kiedy w 1974 r. w Barcelonie, nieznany nikomu 22-latek wygrał ze słynnym Arturem Ashem, ten zapytał niezmiernie zdziwiony: "To u was też grają w tenisa?".

Fibak pojechał do Hiszpanii na poły nielegalnie - zamiast na zgrupowanie kadry do Wałbrzycha - z prywatnym paszportem. Niczym polski turysta zarobkowy. W kieszeni miał 130 dol., które dał mu ojciec. Wynajął pokój razem z greckim tenisistą - najtańszy, bez okien. Żywił się puszkami z Polski. I miał jedno marzenie - żeby po meczu pójść do baru i móc kupić sobie szklankę coca-coli, zmrożonej, z pianką i plasterkiem cytryny. Ta szklanka w barze kosztowała pięć razy więcej niż w supermarkecie. Coca-cola z baru stała się więc dla niego w tamtym czasie wyznacznikiem luksusu: kiedyś będzie go na nią stać.

Tymczasem, gdy zakwalifikował się do turnieju w Teheranie, nie było go stać na samolot, nie mówiąc już o kosztach zakwaterowania w ekskluzywnym hotelu, bo tego zażądali organizatorzy. Pomógł mu wtedy szwedzki tenisista Björn Borg - zapłacił 1200 dol. za bilet i zaproponował mu wspólne zamieszkanie w hotelowym pokoju.

Fibak dopiął swego - został pierwszym polskim sportowcem uznanym za zawodowca. Na tenisie zarobił 6 mln dol.- 2,5 z nagród, a 3,5 z reklam. Dziś o jego majątku krążą legendy, a kolorowe czasopisma szacują, że jest wart nawet 160 mln zł. Ma apartament w Monako, dom w Alpach i apartament w Warszawie. W jednym z jego domów przez rok mieszkał Hugh Grant, gościł też Erica Claptona i Roberta de Niro, z którym jest bardzo zaprzyjaźniony. Zresztą w firmie Roberta de Niro pracowała jedna z jego córek.

Z pierwszą żoną Ewą, z którą poznał się jeszcze na studiach, ma dwie córki. Rozstali się po przyjacielsku. I do dziś są przyjaciółmi. Jedna ze znajomych rodziny opowiadała mi, że była kiedyś świadkiem jego rozmowy z byłą żoną. Byli już wtedy wiele lat po rozwodzie, a rozmawiali codziennie i była to czuła, serdeczna rozmowa. Fibak nie jest facetem, który udaje. Na to też zwróciła uwagę Ewa Wąsikowska-Tomczyńska: - Podczas pracy nad książką, gdzie autoryzował każde słowo, widziałam, że czasem wahał się, czy puścić tę czy inną wypowiedź. Walczył ze sobą, w końcu machał ręką: - A dobra, niech się ludzie dowiedzą, nie mam się czego wstydzić - opowiadała. Ciekawa też była jego reakcja podczas sesji zdjęciowej do książki, już z drugą żoną. Zobaczył zdjęcie i zawołał: "Ojej, wyglądamy jak ojciec z córką!". Ale zaraz też przyszła refleksja: - No, ale trochę jestem jak ojciec, przy tak dużej różnicy wieku. Naszych metryk nie zmienimy.

O sobie mówi, że jest największym inwestorem współczesnej sztuki w Polsce. Swoją pasją zaraził wielu znanych w świecie ludzi. W swojej galerii w Warszawie promuje głównie polskich malarzy, posiada najważniejsze obrazy z lat 50. i 60. Marzył też o udziale w powstaniu filmu o powstaniu warszawskim. Ale kiedy zainwestował w produkcję "Psy 2", nie doczekał się ani grosza. - Obrazy i sztuka to dla Wojciecha Fibaka nie tylko biznes. On to naprawdę kochał. Kiedy spotkaliśmy się w jego galerii, powiedział: " Pokażę pani mój ulubiony obraz. Kocham go i szybko go nie sprzedam". I stanęliśmy przed płótnem wiszącym na ścianie: wysokie, wąskie, całe pomalowane na biało, jakby dopiero zagruntowane pod obraz, który miał powstać. Zaczęłam się śmiać i odpowiedziałam: "To dla mnie zbyt wysoki poziom abstrakcji". Nie rzucił ironicznie, jaką to jestem ignorantką, tylko oznajmił: "Zaraz pani o nim opowiem i pani też się w nim zakocha". Pokazał, jak się na tym obrazie załamuje światło, jak zmienia się faktura i rzeczywiście, ile się na nim dzieje. Naprawdę potrafił opowiadać o tym i czuło się tę jego pasję - opowiadała mi kilka lat temu Ewa Wąsikowska-Tomczyńska.

W jej oczach był przemiłym, przeuroczym, otwartym i nieskrępowanym facetem, który ze wszystkimi się przyjaźni, od pierwszego kontaktu jest życzliwy i skraca dystans. Podobnie mówi jego znajomy: - Żył ze świadomością, że jest wolnym człowiekiem, który dzięki pieniądzom może sobie na wiele pozwolić, ale że on nikomu nie robi krzywdy, więc niemożliwe jest, aby jemu chciano ją zrobić. Być może to go zgubiło: szczerość i bezpośredniość, i to, że zawsze oddzwania. Nawet na nieznany numer, z którego ktoś wysyła mu "miłego" SMS-a.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl