Włodzimierz Nahorny: Cały czas chciałem być kimś innym

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Włodzimierz Nahorny: Bez porażek trudno posuwać się naprzód, a jednak każde zwycięstwo daje piękną satysfakcję, spełnienie. Człowiekowi łatwiej się żyje
Włodzimierz Nahorny: Bez porażek trudno posuwać się naprzód, a jednak każde zwycięstwo daje piękną satysfakcję, spełnienie. Człowiekowi łatwiej się żyje Krzysztof Kapica
Sam nic bym nie zdziałał, wszystkim kieruje siła wyższa. Mam anioła stróża, który nie pozwala mi zginąć. Jego opiekę czuję często. Czasami ładuję się w takie sytuacje, że, jak to się mówi, tylko cud boski może mnie uratować. I rzeczywiście ratuje – mówi Włodzimierz Nahorny, muzyk jazzowy, kompozytor.

Gdyby miał Pan zrobić dziś bilans życia, to co uznałby za najważniejsze?

W zasadzie najważniejsze było to, że miałem rodziców, którzy mnie odpowiednio poprowadzili, ukształtowali. Nauczyli, że można popełniać błędy, że za błędy się odpowiada; że trzeba być uczciwym i nie wolno krzywdzić ludzi. W ogóle, że trzeba być dobrym człowiekiem. To był mój wzór, przykład i życiowe motto od dzieciństwa. A dzieciństwo miałem naprawdę wspaniałe, chociaż wojenne. Urodziłem się przecież w połowie wojny.

5 listopada 1941 roku w Radzyniu Podlaskim.

Tak jest. W Radzyniu, którego nie znałem chyba do 50 roku życia, bo wyjechaliśmy, jak byłem jeszcze małym dzieckiem. Ale później jeździłem tam z koncertami; dostałem nawet tytuł honorowego obywatela Radzynia.

Spróbował Pan pochodzącego z Radzynia Podlaskiego słynnego sera Radamer?

Oczywiście! Sery były nawet sponsorem mojej płyty z Chopinem. Koncert promocyjny graliśmy w Teatrze Polskim w Warszawie i było tylko wino z etykietą, na której wielkimi literami było napisane „Chopin”, a na zakąskę tylko radzyńskie sery. Broń Boże, to nie ja załatwiałem. Nie wiem, jakim cudem to się stało, ale zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Później wielokrotnie kupowałem i „Bursztyn” i inne, naprawdę świetne sery. Choć nie jestem przesadnym ich wielbicielem. Mięsko zawsze przedkładałem ponad.

Rodzice pochodzili z Podlasia?

Rodzice mieszkali na Wołyniu. Za Bugiem, na Ukrainie. Tam urodziła się moja starsza siostra i mój starszy brat. Mówiąc o tym, że rodzice uczyli mnie, że trzeba być dobrym, sami również tak postępowali. Mieli ukraińską służbę, dla której byli dobrzy. Służba ich uprzedziła: „Jeżeli tej nocy nie uciekniecie, to „Ukraińcy będą riezać Lachów”. Uciekli piechotą, jak stali. Tatuś zdążył zwinąć kawałek słoniny. Stąd może moje ciągoty do mięska. Słonina była podstawowym produktem żywnościowym. Nawiasem mówiąc, jak się osiedliliśmy w Kwidzynie na Pomorzu, a tam też było dużo ludności napływowej, trochę z Wilna, trochę ze Lwowa, to nauczyłem się, jaka słonina jest najlepsza.

Jaka?

Smalona. Do teraz, po zabiciu świni parzy się skórę. Na Ukrainie zaś była smalona. Świnię opalano i rezultat był taki, że skórkę ze świniaka smalonego można było jeść na surowo. Była przepyszna; po posoleniu słona i krucha. Gryzło się ją jak wspaniałe łakocie. Słoninę lubię do dziś. Jeżdżę na bazary, żeby sobie kupić kawałek uczciwej słoniny. Nie takiej na pół centymetra, tylko takiej na cztery palce.

Wracając do Radzynia – jak długo tam mieszkaliście?

Chyba ze dwa lata. Siostra była starsza ode mnie o 14 czy 15 lat, brat był od niej rok młodszy. Psułem jej wszystkie randki, bo musiała się mną opiekować. Wszędzie za nią łaziłem i nie miała swobody. Pierwszym przystankiem, po ucieczce rodziców i rodzeństwa z Wołynia było Równe. Tata pracował w majątkach Edmunda Radziwiłła; zajmował się drzewami. Pełnił funkcję brakarza: oceniał, które drzewa w lasach trzeba wyciąć, które pozostawić, które są przeznaczone do tego czy tamtego. Stąd też zawsze mieszkaliśmy albo w lesie, albo blisko lasu. Mój starszy brat Edmund nie otrzymał imienia po ojcu, ale po Radziwille. Dopiero ja jako drugi i dużo młodszy dostałem imię po ojcu. Widocznie rodzice uznali, że pan Radziwiłł był bardzo dobrym panem, skoro pierwszego syna nazwano jego imieniem. No, a później mieszkaliśmy w wielu miejscach: w Warszawie, w Łodzi, w Lublinie, w Kwidzynie. Tata zazwyczaj zatrzymywał się tam, gdzie mógł znaleźć pracę.

W Kwidzynie znalazł pracę w fabryce celulozy i papieru?

Zaczepił się gdzieś i znowu jeździł po lasach. W domu był gościem. Po każdej podróży musiał mi ją opowiadać od początku do końca. Kiedy zaczynał relacjonować: „… no więc kiedy przyjechałem tam”, to poprawiałem: „Nie kiedy przyjechałem, tylko jak wyszedłem z domu”. Musiał w szczegółach powiedzieć, jak doszedł na dworzec, jakie miał przesiadki. To były wspaniałe opowieści o tym, co robił i gdzie był, bo wyjeżdżał w każdym tygodniu na kilka dni do lasów. Chyba po nim odziedziczyłem miłość do lasu. Kocham przyrodę, zwierzaki wszystkie, od krokodyla po małpkę. A szczególnie koty.

Zwłaszcza kota Cynamona, któremu poświęcił Pan nawet jeden ze swoich utworów.

Miłość do zwierząt, do przyrody to wspaniała rzecz. Człowiek zawsze ma oparcie w kimś, kto jest wierny w sposób bezinteresowny. Zwierzę człowieka kocha nie za to, że dostaje jeść. Wie pani, chciałem zostać weterynarzem.

Co dziś uważa Pan za swoje największe życiowe dokonanie – i nie pytam tu o muzykę, choć o niej też będziemy jeszcze rozmawiać.

Według własnej oceny to ja całe życie zmagam się z życiem. To, że w ogóle doszedłem gdziekolwiek, do czegoś, coś osiągnąłem, to wynik…

… tych zmagań?

(Śmiech). Tych zmagań, tak. Czasami z sukcesem, czasami bez. Przecież porażek było niemal tyle samo, co sukcesów i zwycięstw. Trudno nawet uznać, czego było więcej. Ale podsumowując, nie żałuję ani jednego ani drugiego. Bez porażek trudno posuwać się naprzód, a jednak każde zwycięstwo daje piękną satysfakcję, poczucie spełnienia. Człowiekowi łatwiej się żyje. Przynajmniej przez jakiś czas. Do następnej porażki, która znowu czegoś uczy i znowu trzeba się zmagać, wydobywać z tych sytuacji, które człowiek sobie sam nabroił, nawarzył, nagrabił. Cały czas pod górkę. Nie było łatwo. Przecież ja cały czas chciałem być kimś innym. Ale jestem człowiekiem wierzącym i to Pan Bóg powodował, że poszedłem w tę, a nie w inną stronę. Chciałem być weterynarzem, chciałem być bibliotekarzem; to były moje pasje.

A muzyka?

To był przypadek, że poszedłem, do szkoły muzycznej. A poszedłem dlatego, że w domu mieliśmy niemieckie pianino. Był może 1946 albo 1947 rok; chodzili po domach, sprawdzali. Jeżeli było pianino, na którym nikt nie umiał grać, to je zabierali. Były egzaminy; w Kwidzynie zorganizowano je w Teatrze Miejskim, gdzie trzeba było coś zagrać i w zależności od oceny pianino albo w domu zostawało, albo nie. Siostra umiała zagrać „Modlitwę dziewicy”. Zagrała, ale jury uznało, że to trochę za mało, żeby usprawiedliwić obecność instrumentu tylko w takim celu, żeby siostra mogła sobie zagrać utworek, właściwie nie wiadomo po co i dla kogo. Nie było już wtedy panienek z dobrego domu, które musiały uczyć się francuskiego i grać na pianinie. Powiedziano więc, że pianino zabierają. A ponieważ ja od dziecka, jak siostra grała, coś brzdąkałem, a później miałem nawet prywatną nauczycielkę, która czegoś mnie nauczyła, to mnie wypchnęli na tę scenę. Siadłem, zagrałem, co umiałem. Szacowna komisja oznajmiła więc, że jeżeli rodzice poślą mnie do szkoły muzycznej, to pianino może zostać. A jeżeli będę się uczył tylko prywatnie, to je zabierają. I tak następnego dnia zapisano mnie do szkoły muzycznej. I musiałem się uczyć na pianinie.

Piękna historia!

Żeby było śmieszniej, cała moja banda, czyli koledzy, którzy mieszkali w okolicy, bo sąsiedzi mieli dzieci mniej więcej w tym samym wieku, z którymi grałem w piłkę, robiliśmy ślizgawki, strzelaliśmy z łuku, kiedy dowiedzieli się, że zapisano mnie do szkoły muzycznej, w geście solidarności też się do niej zapisali. Wszyscy. To było piękne. Chodziliśmy do tej szkoły całą bandą. Tylko że oni wytrzymali pół roku, a mnie to zostało do dzisiaj. Cudownie wtedy było. Nie było kłopotów z instrumentami. Porozdzielano je w szkole. Jeden dostał wiolonczelę, drugi skrzypce. Moją największą wówczas klęską było zorganizowanie jam session u mnie w domu. Koledzy byli po miesiącu nauki, ja trochę dłużej. Mama zrobiła kanapeczki, ciastka, herbatę. Zebraliśmy się, żeby pograć razem, a żaden nie umiał nawet gamy zagrać. Wizję miałem piękną; oto słyszałem, że znajomi muzycy się zbierają w domach i muzykują. Też chciałem muzykować. Tyle, że nic nie mogliśmy razem zagrać. W związku z tym zjedliśmy ciasteczka, wypiliśmy herbatę i poszliśmy grać w piłkę. Dużo lepiej nam to wyszło.

(Śmiech). Dziś, kiedy jest Pan profesorem nauk muzycznych, to jakich studentów spotyka? Też trafili do Akademii Muzycznej przez przypadek?

Dużo osób muzykę uprawia przez przypadek. Nie wiadomo, dlaczego. Oczywiście są utalentowani, ale są też i oporni, którzy wiedzy za chętnie nie przyjmują. Akurat muzyka jazzowa jest dość specyficznym gatunkiem; trzeba mieć jakieś predyspozycje. Na siłę można nauczyć się każdego klasycznego utworu na pamięć, ale zagranie najprostszego standardu jazzowego to już wymaga czegoś więcej niżeli wiedzy i sprawności technicznej. Dużo miałem studentów, absolwentów z wydziału klasycznego, którzy przychodzili do mnie i część uczciwie mówiła: „Panie profesorze, mnie jazz w ogóle nie interesuje. Ale bardzo chciałbym nauczyć się improwizować”. Jestem łagodnego usposobienia, studenci uważają, że jestem cierpliwy. To dla nauczyciela rzecz bardzo istotna. Na swoich studentów nie krzyczałem, wybaczałem im wszystko; wolałem ich nauczyć, nawet wbrew ich woli. Dużo osób potem przy jazzie zostawało. Teraz sporo mam takich studentów, którzy próbują równolegle studiować i klasykę, i jazz. To jest czasami bardzo trudne, ale też jest to bardzo dobre połączenie – warsztat pianistyczny mają dużo lepszy ode mnie. Na początku krępowałem się cokolwiek im pokazywać, żeby nie wyjść na amatora; bo oni grali wszystko, tylko nie umieli zagrać bez nut. Mieli wszelkie przybory, z których nie potrafili skorzystać.

Też z woli Pana Boga spotkał Pan jazz?

Oczywiście! Sam nic bym nie zdziałał, wszystkim kieruje siła wyższa. Mam anioła stróża, który nie pozwala mi zginąć. Jego opiekę czuję często. Czasami ładuję się w takie sytuacje, że, jak to się mówi, tylko cud boski może mnie uratować. I rzeczywiście ratuje.

Jak było z jazzem?

Było tak, że jak miałem ze 4 lata, to moja siostra, według niej, była już dorosła i miała chłopaków. Pierwszy chłopak, z Radzynia Podlaskiego, studiował na politechnice, potem na niej wykładał, a oprócz tego był wielkim fanem muzyki jazzowej. Siostra w końcu wyszła za niego za mąż, a ja u nich mieszkałem. On umiał grać na fortepianie, a ponieważ słuchał tylko jazzu, to umiał grać to, co słuchał. Bardzo mi to imponowało, również to, że chciało mu się mną zajmować, kiedy byłem jeszcze dzieckiem podstolnym, czyli nie wystawałem poza krawędź stołu. Znajomość się zerwała, jak przenieśliśmy się do Kwidzyna. W Kwidzynie siostra miała drugiego amanta. Przyjeżdżał do niej na rowerze, co bardzo mi odpowiadało, bo mogłem zawsze pożyczyć od niego rower. Dziś jest on poważnym lekarzem medycyny, ale wtedy miał dwie pasje – jedną był język angielski. Dlatego, kiedy szedłem prosić go o rower, musiałem to zrobić po angielsku. Uczę się więc angielskiego od 4 czy 5 roku życia, a ostatnią lekcję miałem po 60-ce, kiedy przygotowywałem się do egzaminu z angielskiego przed doktoratem. Przez 60 lat nauki i bywania w różnych krajach na całym świecie nie opanowałem tego języka. Żeby było śmieszniej, moja siostra z zawodu była anglistką i pracowała jako tłumacz. Chciałem, żeby uczyła mnie angielskiego, ale to zawsze kończyło się awanturą i przerwaniem lekcji. Angielskiego nie nauczyłem się do dziś.

A druga pasja drugiego chłopaka Pana siostry?

Jego drugą pasją był Chopin. Miał wielką płytotekę Chopina; słuchałem więc u niego dzieł wszystkich. Wtedy Chopin i rower to były dla mnie dwie najważniejsze rzeczy. Spotkałem go wiele lat później, jak miałem koncert w Katowicach; zgłosił się do mnie; przypomniał: „Przychodziłem do twojej siostry, pożyczałem ci rower”. Później siostra zeszła się ponownie z pierwszym chłopakiem. Jak byli już małżeństwem, skończyłem szkołę podstawową. A że równolegle skończyłem szkołę muzyczną, złożyłem papiery do ogólniaka. Znajomi doradzili rodzicom, że skoro już 7 lat uczę się na fortepianie, to powinienem zdawać do liceum muzycznego w Sopocie. Pojechałem do Sopotu. Szanse miałem niewielkie. Rzeczywiście było tylu kandydatów, że na fortepian się nie dostałem. Poziom między prowincją a Gdańskiem – wtedy Gdańsk brzmiał prawie jak stolica – był zbyt duży. Na fortepian były tylko 3 miejsca, ale przyjęto 10 osób. Wszystkich pozostałych przeznaczono na tak zwany wydział instruktorski. To był wydział, który miał przygotować przyszłych pracowników domów kultury. Uczyliśmy się grać na instrumentach, ale to był dodatkowy przedmiot. W drugiej klasie każdy musiał wybrać jakiś instrument dęty, bo dęciaków zawsze było za mało. Dyrektor w gabinecie rozdzielał instrumenty, mówiąc: „To jest klarnet, to jest fagot, to jest obój; bierzcie co chcecie. Od następnego poniedziałku zaczynacie się uczyć”.

Pan wziął klarnet.

Nie wziąłem. Byłem zbyt nieśmiały. Zabrakło dla mnie instrumentu (śmiech). Stałem cichutko pod ścianą i się nie dopchałem. Koledzy wszystko rozebrali. Dyrektor powiedział: „Nie starczyło? To ja ci jutro przyniosę instrument”. I przyniósł mi następnego dnia klarnet, i tak zacząłem się na nim uczyć.

Znów palec boży.

Tak! Na szczęście nie zarzuciłem fortepianu. Już w trakcie liceum i potem studiów okazało się, że mam autentyczny talent do akompaniowania. Akompaniowałem wszystkim koleżankom i kolegom na uczelni, bo zawodowych akompaniatorów było mało. Bardzo mi się to w życiu przydało. No i również przez przypadek – ponieważ założyliśmy zespół, w których było dwóch pianistów, a któryś musiał się grać na instrumencie dętym – kazano mi się nauczyć grać na saksofonie. Graliśmy do tańca i zarabialiśmy pieniądze.

Co się stało z niemieckim pianinem w domu rodzinnym?

Było to pianino marki Hoffmann. Jak się później okazało, miało pękniętą płytę. Nie można go było nastroić, bo to groziło niebezpieczeństwem, nawet fizycznym, gdyż struna po zerwaniu się mogła okaleczyć człowieka. Pamiętam, że siostra z Gdańska przysłała znajomego organistę, który stroił instrumenty. Specjalnie przyjechał do rodziców, żeby nastroić to pianino. Akurat słuch miałem dobry, ale nie absolutny, więc niestrój tego fortepianu mi nie przeszkadzał. Ale niestrój sam w sobie przeszkadzał bardzo. Przyjechał więc organista, zobaczył pianino i łobuz, nie przyznał się, że jest pęknięta płyta. Nastroił gdzie mógł, a gdzie było niebezpiecznie, zaproponował: „Słuchaj, masz taki dobry słuch. Ja ci pokażę jak, ty nastroisz, a ja poprawię”.

Słowem, Pan nie wiedział, że to niebezpieczne i nastroił?

Było jak w żydowskim dowcipie o diamencie. Nikt z jubilerów nie chciał się podjąć przecięcia drogocennego kamienia; wszyscy mówili, że do za duże ryzyko. Właściciel poszedł w końcu do Żyda, a Żyd mówi: „Oczywiście, że przetnę”. Zawołał pomocnika Icka. Icek przeciął na pół. Właściciel rzekł: „Panie! Wszyscy się bali!” Na co Żyd powiedział: „Ja się też bałem, dlatego poprosiłem pomocnika. On nie zdawał sobie sprawy z tego, jaka jest wartość tego kamienia, więc wziął i przeciął”. I tak samo ja – nastroiłem pianino, bo nie wiedziałem, czym to grozi. Ale stroić instrumentów się nie nauczyłem. Wyjechałem do liceum, rodzice zostali sami w poniemieckiej willi, z ogródkiem, z wybiegiem dla zwierząt. Byłem tam kilka lat temu. Ogródka nie ma, wybiegu dla kur nie ma, zamiast tego są parkingi dla samochodów. Ale sama chałupa się nie zmieniła. Rodzice, jak się zestarzeli, zamienili tę willę na nowoczesne mieszkanie, bo willa miała piece. Trzeba było przytachać z piwnicy węgiel, koks albo drzewo, a rodzice nie dawali już rady. Pianino widocznie zostawili w willi, a może sprzedali. Zresztą, sytuacja się potem powtórzyła.

Jak to?

Mieszkałem już w Warszawie, na Starówce. Kupiłem pianino, żeby móc ćwiczyć. Wcześniej, jak się wynajmowało pokoje, to o taszczeniu pianina ze sobą nie było mowy. Ale dostałem mieszkanie, na Piekarskiej i uważałem je prawie za swoje, choć czynsz musiałem płacić dziennikarce i pisarce Basi Wachowicz. Chodziła ubrana wyłącznie na fioletowo. Piękna postać. Myślałem, że to już będzie moje mieszkanie na zawsze; odziedziczone zresztą po Danielu Olbrychskim. On mieszkał tam przede mną ze swoją pierwszą żoną. Wanda Warska, u której grałem w Piwnicy na rynku Starego Miasta przedstawiła mnie Basi Wachowicz. Piwnica Wandy Warskiej to było kultowe miejsce, wszyscy tam przychodzili. Wanda była też zaprzyjaźniona z Olbrychskimi, stąd raz mówi do mnie: „Słuchaj, Olbrychscy się wyprowadzają. Porozmawiam z Basią, żebyś przejął to mieszkanie”. Uznałem, że tam będę mieszkał już zawsze. Kupiłem więc fortepian, ale że nie znałem się na sprawach techniczno-biznesowych, to on również miał pękniętą płytę. A później, jak okazało się, że jednak muszę się wyprowadzić, bo Basia się rozwiodła, a mieszkanie było na jej męża, to nie mogłem tego pianina sprzedać. Wszyscy wiedzieli, że instrument jest nie do nastrojenia. Zlitował się mój przyjaciel kontrabasista Janusz Kozłowski, który powiedział, że weźmie to ode mnie za darmo. Oddałem pianino, szczęśliwy, że w ogóle mogę. Cały czas wpadałem w jakieś tarapaty i cały czas się z nich wygrzebywałem.

Jakie jeszcze?

Mój pierwszy sukces w Jazzie nad Odrą wyniknął z tego, że pierwszego roku w ogóle na ten festiwal nie pojechałem. Już mówiłem, mieliśmy zespół na dwa fortepiany, a że nauczyłem się grać na saksofonie, to się zmienialiśmy – i był albo saksofon z fortepianem, albo wibrafon z fortepianem. Kiedy odbywał się pierwszy Jazz nad Odrą, akurat dostałem propozycję nie do odrzucenia. Byłem wtedy na 3 albo 4 roku studiów. Na wybrzeżu był zespół „Albatros” z piosenkarką Reginą Bielską. Zespół prowadził jej mąż i miał ambicje, żeby grać nowocześnie. Zaangażował więc samych jazzmanów. Graliśmy jakieś „Podwieczorki przy mikrofonie”, różne takie rzeczy, ale dobrze się zarabiało. Nikt wtedy nie udawał, że jak się gra jazz, to już nic innego nie można grać. Każdy był szczęśliwy, że grał.

Co było propozycją nie do odrzucenia?

A, właśnie. Kolega z „Albatrosa” załatwił kontrakt na 2 miesiące na statku, starym MS Batory. Kontrakt obejmował wycieczki na Wyspy Kanaryjskie i Morze Karaibskie. To brzmiało tak, jakbym teraz dostał propozycję wypadu w kosmos. W tamtym czasie Bułgaria była najdalszym krajem, do którego można było wyjechać. Nawet do Związku Radzieckiego się nie jeździło. A tu taka propozycja. Pierwszy port to Southampton, potem Las Palmas, potem przez Atlantyk. Jamajka, Barbados, nazwy takie, że bez atlasu nie można było nawet sobie wyobrazić, gdzie to jest. Oczywiście, nie można było odmówić. Cudem załatwiłem sobie zwolnienie ze szkoły na dwa miesiące; poszli mi na rękę. Ale w tym czasie odbywał się właśnie pierwszy Jazz nad Odrą. Zespół, z którym grałem przed wyjazdem – a graliśmy w Żaku, najwspanialszym klubie studenckim na Wybrzeżu, dziś z niego została tylko nazwa. Grał tam jeszcze Bim Bom, który potem zamienił się w Teatrzyk To-Tu…

… z Bim Bom też Pan grał.

Wszędzie grałem, oczywiście. Zatem „Żak” jako klub studencki z Wybrzeża postanowił wysłać na pierwszy Jazz nad Odrą reprezentację złożoną z zespołu tradycyjnego i nowoczesnego. Tym nowoczesnym mieliśmy być my. Ale ja wyjechałem na Barbadosy. Zespół zgłosił się więc beze mnie i zdobył pierwsze miejsce. Jak wróciłem, to się okazało, że w następnym roku „Żak” znów musi kogoś wysłać, na drugi Jazz nad Odrą. Uznano, że najprostszą sprawą będzie, jeśli ja pojadę. Zwycięzca nie mógł już jechać. A że mnie rok wcześniej nie było, więc jechać mogłem. Do końca się wahałem, czy grać na fortepianie, czy na saksofonie, czy stworzyć zespół tak nowoczesny, że byłby bez fortepianu, czy zagrać ładne standardy na fortepianie. Postawiłem na saksofon. Pojechaliśmy z trio saksofonowym do Wrocławia. Wygraliśmy, a ja jeszcze zdobyłem nagrodę indywidualną. Nie wiem, dlaczego, bo grałem przecież na saksofonie i fortepianie, ale nagrodą była trąbka. Jeździła ze mną po wszystkich mieszkaniach. Traktowałem ją jak talizman. W końcu, podczas którejś przeprowadzki ją zgubiłem. W każdym razie zdobyliśmy nagrodę i zespołową, i ja jako kompozytor. Wszystko to był zbieg okoliczności. Gdybym pojechał rok wcześniej, jako pianista, to nikt by mnie nie zapamiętał, nie zwrócił uwagi. I na pewno Andrzej Trzaskowski nie zaproponowałby mi pracy w swoim zespole, bo sam był pianistą. Ale posłuchał, jak gram na saksofonie, no to mnie wziął.

Andrzej Trzaskowski był tą osobą, która sprawiła, że zajął się Pan jazzem w sposób profesjonalny?

Andrzej Trzaskowski w tamtym czasie skończył muzykologię i na jazzie się znał. Oprócz tego grał. Czytam teraz książkę Michała Urbaniaka, który wspomina w niej swój pierwszy wyjazd z zespołem Trzaskowskiego do Stanów. Był wtedy 16-letnim chłopakiem, a to był pierwszy polski zespół, ba! Pierwszy zespół z bloku wschodniego, który zagrał na poważnych amerykańskich festiwalach. Trzaskowski miał kontakty. Jako jedyny umiał mówić po angielsku. Bez niego to wszystko byłoby niemożliwe. Wkrótce potem i ja zacząłem grać w jego zespole. Był moim mentorem. Nie tylko uczył mnie grania – wtedy akurat modny był free jazz, o którym nikt nie wiedział, ani jak, ani z czym to się je. A Trzaskowski miał przygotowanie teoretyczne i umiał wytłumaczyć. To był też moment, kiedy zaczęliśmy wyjeżdżać za granicę. Oprócz tego, że Trzaskowski uczył nas grać, to i uczył, jak się zachować w hotelu, i w różnych innych miejscach. Pierwszy raz dostaliśmy od niego lekcję, jak jeździliśmy na workshopy do Hamburga; to były wtedy bardzo modne spotkania. Ze wschodu jechało pięciu muzyków, sami Polacy, a pozostali to byli głównie Amerykanie, koncertujący w Europie. Andrzej nas przestrzegł, że jeśli siedzimy przy stoliku i dosiada się do nas Amerykanin, to kończą się rozmowy po polsku. Mówiliśmy: „Andrzeju, ale my nie znamy angielskiego, to co mamy zrobić?” Odpowiedział; „Wstydźcie się i uczcie się”. Choć byliśmy z nim zaprzyjaźnieni, to bardzośmy się go bali. Pod każdym względem byliśmy kolegami, potem wręcz przyjaciółmi. Wypiłem z nim tyle whisky! Ale respekt pozostał. Jak Andrzej coś powiedział, to było święte. Tym bardziej, że nie mówił na wyrost, nie mówił głupot. Jeżeli czegoś zabraniał, albo zwracał na coś uwagę, to na 99 procent miał rację.

Na co zwracał uwagę?

Na przykład, że nie wypada jeść w pokoju hotelowym. Zarabiamy pieniądze, to trzeba się reprezentować. Uczył, jak dawać napiwki. Dowiedziałem się, że nie wypada taksówkarzowi dać tyle, ile jest na liczniku, tylko trzeba dać napiwek. Takich to podstawowych rzeczy uczyliśmy się od naszego szefa (śmiech).

Światowy człowiek.

Tak. Zawsze elegancki. Imponował nam przede wszystkim tym, że świetnie znał angielski.

To wtedy, gdy Andrzej Trzaskowski zaproponował Panu pracę w zespole, przyjechał Pan do Warszawy na dwa tygodnie, a został na całe życie?

Jeśli chce pani wiedzieć dokładnie, to oczywiście znowu…

…wtrącił się palec boży?

Raczej diabełek. Kiedy Andrzej Trzaskowski zaproponował mi pracę w swoim zespole, to ja mu natychmiast odmówiłem.

Dlaczego?!

Z zespołem, który dwa razy wystąpił w różnych składach, planowaliśmy w swoim zadufaniu, że pojedziemy na pół roku do Czechosłowacji. Wieczorami będziemy grali w knajpie, rano będziemy robili próby. Będziemy razem mieszkać i jeść. Zadziwiamy świat; powalimy go na kolana. Dlatego musiałem odmówić Trzaskowskiemu. Nie ucieszył się. To był jeden z moich pierwszych wyjazdów zagranicznych, a tej zagranicy użyłem tyle, co kot napłakał. Najpierw trzy miesiące graliśmy w górniczym miasteczku, w Ostrawie. Nie wiem, czy jest sto kilometrów od granicy, może nawet mniej. A drugie trzy miesiące graliśmy w Tatrzańskiej Łomnicy, jeszcze bliżej granicy. Tyle że w górach, na Słowacji. Mieliśmy więc powalać świat na kolana, codziennie robić próby. Pojechaliśmy w kwintecie, w pięć osób. Już po tygodniu poformowały się grupki, już jedna z drugą nie rozmawiała. Skończyły się próby, skończyło się wszystko. A to się godziliśmy, a to rozstawaliśmy, ale kontrakt dograliśmy. Cudem dotrwaliśmy. Z tym, że dalej o wspólnym graniu już nie było mowy.

Wtedy wrócił Pan do Trzaskowskiego.

Bardzo nieśmiało, ale okazało się, że on podtrzymał propozycję. Byłem wtedy chyba na ostatnim roku studiów; dojeżdżałem na próby. Jak w 1965 roku zrobiłem dyplom, to Tadziu Górny z Warszawy, też miał studia muzyczne, ale był studenckim działaczem, powiedział: „Przyjedź latem, jest Dziekanka, zespół nie ma pianisty, pograsz sobie z Muniakiem. Fajne granie będzie”. Wtedy przyjechałem na dwa tygodnie i zostałem. 1966 rok był znaczący, ponieważ odbył się światowy konkurs, który zorganizował w Wiedniu muzyk klasyczny Friedrich Gulda, wielki pianista, specjalista od Mozarta. Był zaprzyjaźniony ze wszystkimi jazzmanami, nagrywał płyty jazzowe. Był to pierwszy festiwal jazzowy dla muzyków jazzu nowoczesnego, którzy nie ukończyli 25 lat. Polska Federacja Jazzowa zgłosiła 4 muzyków, najlepszych, jakich uznali. Był Stańko, byłem ja – trochę za namową Zbyszka Namysłowskiego, który był dwa lata starszy i nie mieścił się w limicie wieku – oraz Czesiek Bartkowski i Jacek Ostaszewski. Pojechaliśmy do Wiednia; konkurs każdy zdawał indywidualnie na własnym instrumencie. Jury było takie, że można było się przewrócić: Cannonball Adderley, Ron Carter, największe gwiazdy światowego jazzu. Zdobyłem tam drugą nagrodę, na saksofonie i zaistniałem w muzyce jazzowej.

Rok później w Wiedniu sam Duke Ellington wręczył Panu medal na festiwalu jazzowym.

Zaproszono mnie na festiwal, pojechałem już ze swoim zespołem. Graliśmy oczywiście free jazz, muzykę super nowoczesną, która większości ludziom się nie podobała. Jak się później dowiedziałem, jeden z jurorów, jak tylko usłyszał, że gramy free jazz, postawił nam zero punktów i wyszedł. Nie mogliśmy więc wygrać, bo jedno zero przekreślało szanse. Ale dostałem indywidualną, najwyższą nagrodę. Tym razem wtrącił się aniołek, bo akurat w tym czasie, w Wiedniu koncertował Duke Ellington ze swoim Big Bandem. Organizatorzy załatwili, że wręczy on mi nagrodę przed koncertem. Raz, że mogłem być na jego koncercie, dwa, że redaktor naczelny „Jazzu”, którego znałem jeszcze z Gdańska, a on znał Ellingtona, wprowadził mnie do jego garderoby. Mogłem go poznać. Ale że byłem niemowa, to trudno było go poznać i z nim porozmawiać. Przynajmniej miałem taką szansę. No i zostały mi dwa zdjęcia, kiedy Ellington mi na scenie wręcza nagrodę. To były moje najlepsze zdjęcia na najbliższe 20 lat. W każdym piśmie, w telewizji, wszędzie były publikowane, reprodukowane. Na jednym Duke Ellington mnie obejmuje. Bardzo je lubiłem, bo obaj jesteśmy uśmiechnięci. Na drugim – ponieważ on był kawał chłopa, a ja nie, to kiedy podał mi rękę, lekko się schyliłem. Na zdjęciu wyglądam, jakbym go całował w rękę. Nieprzesadnie lubiłem to zdjęcie. No, ale że z Ellingtonem, to i tak się liczyło.

Noszę w sercu i pewnie nie tylko ja, chyba każdy Polak, ten jeden szczególny Pana utwór. Taki utwór, który zdarza się raz na sto lat. O, już Pan wie, o czym mówię. Jak było z piosenką „Jej portret”?

Też były kręte drogi. U mnie chyba nic się nie odbywało normalnie. Nie było tak, że dostaję tekst, piszę muzykę, albo odwrotnie i jest sukces. Byłem chłopakiem dość kochliwym i momenty wzruszeń dopadały mnie łatwo. Utwór napisałem dla dziewczyny, z którą się akurat rozstałem. Dość dużo pisałem muzyki filmowej. Ponieważ filmów było, ile było, to pisało się też określone melodyjki, fragmenty, do późniejszego wykorzystania. Wiedziałem więc, że utwór pisałem z myślą o konkretnej dziewczynie. Wiedziałem, że będzie się nazywał „Jej portret” i że będzie wspaniałym upamiętnieniem naszych wielkich uczuć. Potem dostałem propozycję nagrania płyty, która miała się składać z przebojów młodzieżowych, a ponieważ ją firmowałem, to mogłem zamieścić na niej jeden swój utwór. Kiedy w końcu płytę nagrałem, jedna z redaktorek Polskiego Radia oceniła: „To jest świetny utwór do śpiewania. Niech ci ktoś napisze tekst. Znasz wszystkich. I umieścimy to na najbliższym Opolu. Będzie piękna piosenka, bo to jest takie polskie, takie melodyjne”. Zgodziłem się. Najbliżej byłem wtedy z Koftą.

Jonasz Kofta napisał słowa. Bogusław Mec zaśpiewał „Jej portret” w Opolu, zdobył nagrodę, a publiczność oszalała.

Poprosiłem Koftę, żeby napisał tekst. Naopowiadałem mu, jakie wzniosłe uczucia przechodziłem. Chciałem, żeby napisał coś takiego, co można by na całe życie zapamiętać. Żeby cały świat zapamiętał. Kofta obiecał, ale długo nic nie pisał. Dopiero po jego śmierci, kiedy w związku z wydaniem jego tomików wierszy, mieliśmy spotkanie, na Foksal przyszła wdowa po nim, czyli Jaga Koftowa. I opowiedziała anegdotę. Zwróciła się do mnie: „Nie wiem, czy wiesz, jak powstał tekst do twojego utworu”. Odparłem, że wiem, że długo pisał, ale przecież napisał przepiękny tekst. Wszyscy się nim zachwycają. Odpowiedziała: „Ten tekst masz dzięki mnie”. Podobno Kofta struty przychodził do domu i się żalił: „Obiecałem Włodkowi, że napiszę tekst, ale nie znam kobiety. Nie wiem, co napisać. Nie idzie mi”. I wtedy jego żona podobno powiedziała: „Jonaszku. Tak naprawdę, to ty nawet nie wiesz, jaka ja jestem, a co dopiero jakaś obca dziewczyna. Napisz o mnie i będzie piękna piosenka”. No więc on podobno pisał o żonie, ale słowa: „Naprawdę jaka jesteś” to ona wymyśliła (śmiech). Zawsze więc było u mnie pod górkę, a potem obracało się na moją korzyść.

W ubiegłą niedzielę byłam na Pana koncercie. Zobaczyłam zasłuchanego Marka Napiórkowskiego, gitarzystę jazzowego. Jak jazzmani słuchają siebie?

Kiedyś w dobrych latach był zwyczaj przychodzenia na koncerty kolegów. To było prawie obowiązkowe. Ja chodziłem na koncerty Namysłowskiego, Trzaskowski chodził na Kurylewicza czy Komedę. Stańko grał jednocześnie i u Trzaskowskiego, i u Komedy. Myśmy chodzili na swoje koncerty, posłuchać, zorientować się, kto co gra. Spotykaliśmy się również prywatnie na jamach, albo w piwnicy Warskiej, ale tam już tylko po to, aby napić się wina. Ale teraz wiem, że już tak się nie chodzi. Kilku innych kolegów po ostatnim koncercie podeszło do mnie; podszedł Marcin Wasilewski, wspaniały pianista, żeby pogadać. A zatem słucha się, może nie tak, jak kiedyś, tylko teraz się bywa na koncertach. Ale pamiętam ostatnie moje spotkanie z Wojtkiem Karolakiem. Spokojnie sobie rozmawiamy w garderobie i on nagle mówi: „Przepraszam cię, później pogadamy, bo teraz gra młody pianista z Krakowa, muszę go posłuchać”. Przerywał rozmowę po to, żeby posłuchać kolegę, bo bardzo ciekawie grał. Ta chęć posłuchania kolegi, zwykła ciekawość powoduje, że chodzimy na własne koncerty, jak tylko nadarzy się okazja.

Grał Pan chyba ze wszystkimi. Kto był Panu najbliższy, kogo Pan cenił, lubił?

O moim mentorze Andrzeju Trzaskowskim już wspominałem. U Andrzeja grał wtedy Jasiu Muniak, chyba największy mój przyjaciel i Tomek Stańko. Stanowiliśmy trójcę, zawsze razem. Z Muniakiem mieszkaliśmy w tym samym pokoju. Pamiętam, jak wracaliśmy z Hamburga do Polski, mieliśmy przystanek w Berlinie zachodnim, no to szliśmy na Bonda. Albo, proszę sobie wyobrazić poważnych muzyków jazzowych, którzy w przerwie w podróży idą do ogrodu zoologicznego. To ja ich naciągałem, bo bardzo lubiłem zwierzątka. Bardzo się też przyjaźniłem z Januszem Kozłowskim, który pomagał mi w codziennych rzeczach. Poza tym graliśmy bardzo dużo razem, przez wiele lat. Mieszkaliśmy też razem; to było jedno z pierwszych mieszkań w Warszawie, przejściowe. Duży pokój, mieszkaliśmy w trójkę, dwóch kontrabasistów i ja. Jak nie było grania, to były nocne Polaków rozmowy. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze, a na parterze dozorca miał zwykłą melinę. Można było w kapciach podejść, uzupełnić. Za każdym razem rozmawialiśmy głównie o muzyce.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że najważniejszy jest przekaz, że muzyk musi mieć coś do powiedzenia. Co dla Pana jest tym najważniejszym przesłaniem?

Nie wystarczy tylko nauczyć się grać. Ktoś taki nigdy nie zainteresuje publiczności na dłużej – zachwyt będzie może autentyczny, tylko krótkotrwały. Ważne więc, żeby to robić z sercem i mieć co przekazać. Wtedy ma to sens.

Co Pan chciałby ogłosić światu?

Ostatnio ogłaszałem i ogłaszam, że miałem wspaniałe dzieciństwo. „Okruchy dzieciństwa” są bardzo dobrze słuchane. Mam na to dowody na każdym koncercie. Mój kontrabasista Mariusz Bogdanowicz przyznał, że obawiał się niedzielnego koncertu. Namawiał mnie, aby nagrać płytę złożoną z samych wolnych utworów, ale w konfrontacji z żywą publicznością okazało się, że obawiał się bardziej niż ja. Wystarczyło, że graliśmy szczerze. Na każdym koncercie ludzie słuchają z pełną uwagą, co zawsze jest dla mnie satysfakcją –chcą słuchać mojej muzyki. Nie gramy, jak Zenek Martyniuk, disco polo, ale na każdym koncercie jest prawie pełno.

Co pandemia zmieniła w Pana życiu?

Pandemia fatalnie się zachowała. Akurat zaczęliśmy promować tę płytę, „Okruchy dzieciństwa”. Graliśmy bardzo dużo, zdążyłem się już nauczyć programu na pamięć. I jak nożem uciął. Skończyło się. Dopiero teraz zaczyna się prostować. Zagraliśmy trzy koncerty z rzędu. Podeszły do mnie jakieś panie z gratulacjami i mówią: „Znajomi z Krakowa dzwonili, że przedwczoraj grał pan tam koncert. Podobno Kraków oszalał”. Usłyszeć takie zdanie, to jest coś pięknego. Ale wtedy – jeden z ostatnich koncertów graliśmy w muzeum w Płocku. Kontrakt był wcześniej podpisany, nie wycofano się, ale obostrzenia były takie, że można było zapełnić tylko 25 procent sali. Wspaniała sala muzealna i 10 osób? Co to jest za koncert? Teraz oglądam olimpiadę – nie ma kto klaskać sportowcom. Snują się, sami sobie pokrzykują. To tak, jakbym ja sam po koncercie stanął z boku i zaczął bić brawo sobie. Głupia sprawa.

od 12 lat
Wideo

Stellan Skarsgård o filmie Diuna: Część 2

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl