Umierające miasta i miasteczka w Polsce. Globalne procesy są dla nich bezlitosne

Tomasz Chudzyński
Tomasz Chudzyński
Dlaczego miasta w Polsce, nawet średniej wielkości, takiej jak Malbork, stają się, według badań, ośrodkami zagrożonymi utratą potencjału rozwojowego?
Dlaczego miasta w Polsce, nawet średniej wielkości, takiej jak Malbork, stają się, według badań, ośrodkami zagrożonymi utratą potencjału rozwojowego? 123RF
- Globalne procesy są bezlitosne dla mniejszych miast. Ich burmistrzowie nie mają szans, by zatrzymać mieszkańców migrujących za lepszym życiem za granicę lub do większych aglomeracji - mówi dr Roland Zarzycki, socjolog, matematyk z Collegium Civitas w rozmowie z "Dziennikiem Bałtyckim".

Dlaczego nawet duże miasta, jak niegdysiejsze stolice województw - np. Elbląg, nie są w stanie poradzić sobie z odpływem mieszkańców i postępującą marginalizacją? Państwowa Akademia Nauk prowadzi na ten temat badania. Według jej raportów aż 114 średnich miast w Polsce traci dystans rozwojowy do reszty kraju.
Mamy tu klasyczny problem socjologii, czy tłumaczyć zjawiska przez pryzmat jednostki czy mechanizmów społecznych. Trudno to jednoznacznie rozstrzygnąć, natomiast istnieje pewna podpowiedź. Można potraktować środowisko miejskie jako znany z nauk ścisłych układ dynamiczny. Spójrzmy na biologię - mamy środowisko drapieżników żywiących się innym gatunkiem zwierząt. Taki układ zachowuje równowagę. Podobnie jest w środowisku miejskim. Możemy oceniać, że przez wiele lat taka stabilna dynamika miała miejsce w polskich miastach.

Co się zatem stało? Nadciągnęły lata 90 XX w., z bezrobociem, a potem związane z wejściem do Unii Europejskiej otwarcie zagranicznych rynków pracy, które wyssało ludzi z wielu polskich miast i miasteczek?
To mógł być ten moment. Do tego doszedł jeszcze inny mechanizm. Pewien asymetryzm w dystrybucji środków pomocowych z UE sprawił, że część ośrodków miejskich zaczęła rozwijać się szybciej od innych. One stały się bardziej atrakcyjne. Wówczas układ dynamiczny zaczął nabierać tempa i przesuwać się w inną stronę. Wychylenie takie prowadzi do lawiny innych zjawisk, które trudno powstrzymać. Z miast, których sytuację bada PAN (oraz wielu innych naukowców), wyjeżdża coraz więcej ludzi, dlatego jest coraz mniejsza dynamika rozwoju, coraz mniej perspektyw, inicjatyw. Spadek PKB jest wyraźny, a wraz z tym spadek możliwości inwestycyjnych. Zauważmy też, że zwykłe te jednostki, które migrują z miast i miejscowości są jednostkami najbardziej aktywnymi, samodzielnymi – trzeba mieć odwagę, by opuścić swój matecznik. Najmniejsze miasta traciły zatem najwartościowszych mieszkańców. Swoją przyszłość. A nowych mieszkańców, z racji zmniejszającej się atrakcyjności, nie zyskały.

Kiedy się czyta relacje mieszkańców mniejszych miast Polski, to pojawia się obraz ciężkiej, wielogodzinnej harówki, w dodatku za niewielkie pieniądze, smrodzącej kotłowni, dłużących się dojazdów do pracy. Albo bezrobocia. Nikt tak nie chce żyć.
Jest coś takiego w świecie reklamy i marketingu, co nazywamy brandingiem miejsc, budowaniem jego marki, prestiżu. To się nakłada na proces migracyjny, o którym mówimy. Mamy zatem i aktywność miast i elementy klasycznej gospodarki kapitalistycznej. Spójrzmy, jak polskie miasta zachęcają ludzi do osiedlenia, np. szereg ulg podatkowych, loterii itp. W pewnym sensie przemieszczanie się ludności jest towarem. Miasta zabiegają o kapitał ludzki, o nowych mieszkańców, nowych obywateli, którzy będą je współtworzyć. W bardzo wielu przypadkach jest to ułuda, reklama. Aglomeracje zyskują, bo stały się atrakcyjnym miejscem do życia bądź sprawiały takie wrażenie. Taka sama historia jak z najlepszymi liceami czy uczelniami. Jednak w bardzo wielu przypadkach, stworzony przez marketingowców wizerunek miejsca dobrego do życia, dopiero po przybyciu nowych mieszkańców, zaczyna dorastać do rzeczywistości. Taki rozwój na kredyt. On w wielu przypadkach się udaje. Inne miasta, które z różnych względów nie inwestują w branding, mają bardzo często obraz miejsca fatalnego do życia, w którym niczego się nie osiągnie. Oczywiście nie musi być to prawdą.

W raportach PAN są wymienione m.in. pomorskie miasta: Malbork, Lębork, Chojnice. Urokliwe, jeszcze dwie dekady temu wydawało się, że mają potencjał. Czy dziś mogą uniknąć marginalizacji wynikającej z odpływu mieszkańców?
Globalnymi procesami rynkowymi wpływającymi na miasta kierują ogromne siły. Przeciwstawić się im jest niezwykle trudno. Burmistrz małego miasta w Polsce ma bardzo małe szanse, by osiągnąć sukces w takim starciu. Rzecz polega jednak na tym, by opracować w ramach tych gospodarczych procesów właściwą strategię. Typowe zjawisko na rynku – skoro wiemy, że nie mamy szans z większymi graczami, to poszukajmy swojej niszy. Niektóre miasta, miejscowości taką strategię prowadzą. Stawiają na swoją specyfikę, która ma przyciągnąć potencjalnych mieszkańców. Samo muzeum może nie wystarczyć, ale np. region atrakcyjny turystycznie już tak, podobnie jak przysłowiowa „cisza i spokój”. To może być uzdrowisko, zdrowy mikroklimat, określona społeczność mieszkańców… Takich strategii można obserwować wiele, np. popularne od kilkunastu lat slow city. Strategia niszy pozwala miastom, może nie rosnąć, ale uchwycić stabilność. Z drugiej strony, są miasta nie najmniejsze, dobrze skomunikowane, z potencjałem, natomiast z jakiejś przyczyny nieatrakcyjne. Być może nie ma na nie rzeczywiście pomysłu. Procesom degradującym miasta może też przeciwstawić się swego rodzaju przewartościowanie. Polska wciąż jest krajem na dorobku. Nadal myślimy o tym, by w pierwszej kolejności mieć dobrą pracę, by zarobić odpowiednie pieniądze. Wykorzystując twierdzenie Ronalda Ingleharta, kierujemy się wartościami materialnymi. Zauważmy, że w społeczeństwach, które osiągnęły już ekonomiczny sukces, pieniądze straciły swoją wartość. W sytuacji, gdy wszyscy mają dużo pieniędzy, majątek przestaje nam dawać tyle, ile dotychczas. Staje się normą. Dlatego swój prestiż społeczny musimy zdobywać w oparciu o coś innego – systemy wartości post materialistycznych, choćby zaangażowanie kulturalne, ekologiczne itp. Takie postawy zmieniają mini systemy społeczno-gospodarcze, jakimi są miasta, bo PKB przestaje być tym, co przyciąga do nich nowych obywateli. Spójrzmy na Szwajcarię. Tam nie ma wszechobecnego poczucia, że w wielkim mieście żyje się lepiej, a w życiu na prowincji nie ma niczego złego. Procesy migracyjne oczywiście istnieją, ale nie mają takiej skali i wektora nastawionego w kierunku wielkich miast. W tym społeczeństwie post materialistycznym problem ucieczki obywateli z miast przestaje istnieć. Oczywiście, przyjęcie takiego rozwiązania zakłada oczekiwanie na zmiany. Pewnie całkiem długie.

Dość specyficznym przypadkiem wydają się być takie miasta jak Sopot, Krynica Morska, mające problemy z demografią. To kurorty, bardzo bogate, ale żyjące z sezonowej turystyki, w dodatku drogie. Jeśli nie jesteś milionerem, to nie stać cię, by w Sopocie zamieszkać...
Sopot ma swoją markę. Raz, że jest znanym, popularnym miejscem wypoczynku, także pod względem historycznym. Dziś jednak odbiór jest taki, że jest to miasto drogie. Ktoś powie, co to za atut? Raczej niekorzystny… Otóż nie. To jest atut wypełniający pewną niszę. Sopot przyciąga ludzi, którzy chcą wydać dużo pieniędzy, chcą luksusowo żyć, w sąsiedztwie ludzi, którzy mają do nich podobny styl życia. Wydaje się, że ten mechanizm działa. Sopot raczej nigdy nie będzie milionowym miastem, i celuje raczej w utrzymanie swojej specyfiki. Inaczej straciłby swoją markę, swoją unikalność.

Wiele lat symbolem upadku miast było amerykańskie Detroit, w którym upadek przemysłu motoryzacyjnego spowodował regres całej aglomeracji. Są miasta-duchy opuszczone na zawsze, gdy skończyła się praca.
Bo problem, o którym rozmawiamy nie jest właściwy tylko dla Polski, choć w wielu przypadkach ma on znacznie bardziej ekstremalny wymiar. Spójrzmy na takie miasta jak Bogota, Bangkok, Lagos, do których mają miejsce ogromne migracje, głównie za pracą. Ludziom tym wmawia się, że na wsi umrą z głodu, tymczasem w aglomeracjach-gigantach mieszkają w slumsach, nie mają pracy, żyje im się znacznie gorzej niż w miejscach, z których przyjechali. Zwabiła ich magia miejsca, w którym „podobno” życie jest łatwiejsze. Tymczasem, kiedy ktoś zorientuje się, że jest „towarem” mogą pojawić się bunty, frustracja, postulaty „odzyskania przestrzeni”. Jeszcze inaczej niż w Europie, procesy migracyjne wyglądają w Azji. Taki Szanghaj jest wielkości niemalże całego, naszego kraju. Mamy w tym mieście zamknięty cały kraj, z jego różnorodnością i ogromną liczbą mikroklimatów. W takich miastach jak Szanghaj czy Kanton wymykają się wszelkie, urbanistyczne zasady znane z miast europejskich. Z drugiej strony, co warto podkreślić, problem nasilonej migracji w kierunku wielkich miast zanika w krajach wysokorozwiniętych. To raczej cecha państw rozwijających się.

Porównywał pan sytuację migracji w miastach do świata zwierząt – w takim kontekście mamy raczej obraz prawa dżungli – silny, w konkurencji o mieszkańców wygrywa… Bierze niemal wszystko.
Kapitalizm, czy go lubimy, czy nie, zwiększa konkurencję pomiędzy wszystkim i wszystkimi. W globalnej, gospodarczej grze parametry rywalizacji są niezwykle ostre. Biznes optymalizuje całą sferę swojej działalności bardzo agresywnie, bo agresywny jest rynek. Zauważmy też, jak biznes dziś dba o swoją siłę roboczą – jak stara się wpasować we wzorzec kulturowy swoich pracowników, jak zadbać o nich poza pracą, jakie im zapewnić wsparcie i rozrywki. A za miejscem pracy podążają też trendy migracyjne. Jeżeli zatem takie miasta, jak wspomniany np. Elbląg, nie są atrakcyjne dla inwestorów, dla biznesu, nie ma pomysłu lokalnego na znalezienie swojej niszy, np. produkcji jakiegoś towaru czy usługi, to przestaje być kuszący i dla stawiających na rozwój mieszkańców. Konkurencja w takim wymiarze ma wpływ na ludzi. Oni zaczynają porównywać swoje kariery, liczą poziom wynagrodzeń… Zjawiska zatem migracyjne postępują pod dyktando procesów globalnej gospodarki wolnorynkowej. Z drugiej strony, analizując tzw. Indeks Giniego, ilustrujący różnego rodzaju nierówności, widzimy, że one wzrastają. Nie tylko pomiędzy państwami, ale także miastami wewnątrz danego kraju. Zasysanie kapitału ludzkiego przez największe aglomeracje jest echem radykalizacji rynku, koncentracji przychodów i zasobów.

Ustalmy zatem - rozwój miasteczek i miast jest niemożliwy bez ludności. I nie jest na odwrót - ludzie wyjeżdżają, bo miejsce, w którym mieszkają przestaje się rozwijać, mieć znaczenie?
Mimo że są wyjątki, i to bardzo ciekawe, bo są miasta, które znalazły swoją formułę funkcjonowania z dala od metropolii, to taka konkluzja jest nieunikniona. To złożony proces naturalnych procesów społecznych, w które coraz mocniej ingerują zasady i narzędzia gospodarki rynkowej. Globalne procesy są bezlitosne dla mniejszych miast.

od 7 lat
Wideo

Jakie są wczesne objawy boreliozy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Umierające miasta i miasteczka w Polsce. Globalne procesy są dla nich bezlitosne - Dziennik Bałtycki

Wróć na i.pl Portal i.pl