Tomasz Ziętek: Swoimi rolami wymykam się jakiemukolwiek szufladkowaniu

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Tomasz Ziętek w filmie "Żużel"
Tomasz Ziętek w filmie "Żużel" Materiały prasowe
Tomasz Ziętek to jeden z najlepszych polskich aktorów młodego pokolenia. Oglądaliśmy go w „Cichej nocy” i „Bożym Ciele”. Teraz gra w filmie „Żużel”, który właśnie trafił do kin. Nam opowiada o swej muzycznej pasji – działalności z zespołem The Fruitcakes.

- „Żużel” to twoja pierwsza główna rola. Czułeś na planie, że cały ciężar tego filmu spoczywa na twoich barkach?
- Po części tak. Myślę jednak, że w dużej mierze spoczywał on również na barkach reżyserki - Doroty Kędzierzawskiej. Nie zastanawiałem się jednak nad tą presją. Byłem raczej skupiony na tym, co jest do zrobienia, niż na tym odczuciu. Ale to rzeczywiście moja pierwsza główna rola, tym bardziej więc ten film jest dla mnie ważny.

- Jak dostałeś rolę w „Żużlu”?
- To była bezpośrednia propozycja. Dorota przez jakiś czas bezskutecznie szukała odtwórcy roli Lowy. W końcu poprosiła Mateusza Kościukiewicza, żeby polecił jej kogoś, kto przejawia podobne cechy, ale jest od niego młodszy. I to od niego wyszła moja kandydatura. Dostałem wtedy od Doroty scenariusz i po przeczytaniu od razu wiedziałem, że to będzie ciekawa współpraca.

- Co cię najbardziej zaciekawiło w postaci Lowy?
- To ciekawy bohater: jest w szczególnym miejscu swojego życia. Świat wyścigów żużlowych jest dla niego interesującą przestrzenią. I sama historia jest pomysłowa, wymykająca się wszystkim opisom. Trudna do zwerbalizowania, ale na poziomie scenariuszowym jasna i konkretna. Dzięki temu podczas pracy z Dorotą, dokładnie wiedziałem o co jej chodzi.

- Jak się przygotowywałeś do występu w „Żużlu”?
- Nie mieliśmy na to zbyt wiele czasu, chyba jakiś miesiąc. Ja miałem trochę przygotowań fizycznych, bo wiedziałem, że czeka mnie spora część zdjęć na basenie. Pływałem więc dużo, aby zbudować kondycję. To była najtrudniejsza część zdjęć. Choć nie wszystkie pojawiają w filmie, to było ich sporo. Niektóre były podwodne, niektóre nawodne, realizowaliśmy je kilka dni od rana do wieczora. Do tego trzeba było je powtarzać. W efekcie zostałem doprowadzany na skraj wytrzymałości fizycznej. Kiedy skończyłem film, powiedziałem swojej agentce: „Jeśli kiedykolwiek dostanę propozycję zdjęć na basenie, to od razu krzycz potrójną stawkę”. (śmiech)

- Miałeś okazję poznać prawdziwych zawodników uprawiających żużel?
- Tak. Oni również dźwigali na swych barkach ciężar tego filmu. Wcielili się w postacie mechaników i zawodników. Czuwali nad tym, by wszystkie moje czynności związane z obsługą i jazdą na motorze były wiarygodne. Szczególnie dużo zawdzięczam Tadeuszowi Kostro i Łukaszowi Kaczmarkowi. Byli jak dobre duchy, które podpowiadały mi co i jak robić. Duża część dialogów dotyczących maszyn czy wyścigów, była zasłyszana z ich rozmów.

- Spodobał ci się ten świat żużlowców?
- Jest niezwykle ciekawy. To, co widzimy podczas transmisji telewizyjnych, nie oddaje w pełni tego, co naprawdę dzieje się na stadionie podczas wyścigów. Na tym polega specyfika tego sportu. Na czas biegu następuje krótka intensyfikacja emocji i uwagi widza, a potem pojawia się rozluźnienie i niemal festiwalowa atmosfera. Chyba żaden inny sport nie oferuje takich wrażeń. W piłce nożnej coś się dzieje przez całe półtorej godziny, a w żużlu ta rywalizacja jest dawkowana. Przed samym filmem widziałem tylko jeden mecz, następne oglądałem już podczas jego realizacji, dlatego na nie patrzyłem inaczej, bardzo analitycznie. Zaglądałem też do parku maszyn, przyglądałem się zawodnikom powracającym z biegu. Te wszystkie drobne rzeczy się gromadziły i ostatecznie pojawiły się na ekranie.

- Ciekawe jest to, że o tak mocno męskim świecie opowiada kobieta – Dorota Kędzierzawska. Jak wyglądała wasza współpraca?
- Ja wiedziałem czego Dorota ode mnie oczekuje już na podstawie scenariusza. Proponowałem więc to potem na planie – i wydaje się, że w pełni się rozumieliśmy. Dlatego w obszarze granej przeze mnie postaci, poruszaliśmy się właściwie bez słów. Jeśli chodzi współpracę z innymi aktorami, to z podziwem patrzyłem na wszystkich naturszczyków, którzy trafili do filmu. Dorota poświęciła na ich wyszukanie wiele miesięcy i udało jej się znaleźć najodpowiedniejsze osoby do tych ról. Niejeden zawodowy aktor ma problemy z odnalezieniem się na planie, tymczasem oni świetnie sobie ze wszystkim poradzili. Dlatego wspominam ten film z wielką przyjemnością, bo miałem partnerów, od których mogłam nie tylko czerpać wiedzę teoretyczną o żużlu, ale którzy również byli dla mnie partnerami do improwizacji.

- Mateusz Kościukiewicz gra twojego zaciekłego rywala. Poza kadrem też było między wami takie napięcie, jakie oglądamy na ekranie?
- Nie. Już sam fakt, że to Mateusz wskazał mnie Dorocie do tej roli, pokazuje że tego napięcia nie było. Znamy się z Mateuszem od dawna, zrobiliśmy kilka wspólnych filmów. Dlatego praca z nim to też była ogromna przyjemność.

- Z kolei twoją filmową partnerką była Jagoda Porębska, która po raz pierwszy pojawiła się na ekranie w tym filmie. Wspomagałeś ją w jakiś sposób?
- Jagodę można zaliczyć do grona tych osób, które rozumiały swoją rolę. Dlatego mimo, że to był jej debiut, to świetnie sobie poradziła. Na pewno duża w tym zasługa Doroty, która podczas pracy nie wprowadza jakiejś niepotrzebnej nerwowości, a przy tym ma niebywałą jasność komunikacji z aktorami. Jej polecenia są proste i konkretne. Dlatego nawet aktorzy, którzy nie mają doświadczenia, mogą się przy niej odnaleźć. Poza tym ona ma duże doświadczenie w pracy z dziećmi i młodymi osobami. To procentuje: te osoby potrafią u niej dobrze zagrać, bo wiedzą dokładnie co mają zrobić.

- Dzięki udziałowi w tym filmie miałeś okazję poznać od środka świat sportowców. Przypomina on świat aktorów czy muzyków?
- Główną cechą świata żużlowców jest potrzeba adrenaliny. Trochę podobnie jest w branży filmowej czy muzycznej. W żużlu nie ma jednak przypadkowych osób. Nie ma takich sytuacji, w których jeden z rodziców mówi: „O, poślemy naszego synka na żużel. Niech ryzykuje swoje życie za każdym razem, kiedy startuje”. A z aktorstwem czy śpiewaniem często tak się zdarza. Pasję do żużla chyba trzeba wyssać z mlekiem matki albo urodzić się w którymś z żużlowych miast. Niby wszyscy wiemy o tym sporcie, Canal+ prowadzi transmisje z jego zawodów, ale prawdziwą popularnością cieszy się on tylko w kilku ośrodkach w Polsce – np. w Tarnowie czy w Częstochowie. Kiedy pojawiłem się na tamtejszych stadionach, byłem zaskoczony skalą tej popularności. Nie wiedziałem, że ma aż taki wymiar.

- Ty należysz do świata filmu i muzyki. Co było pierwsze w twoim życiu?
- W moim przypadku wszystko wzięło się z muzyki. Ostatnio ktoś mnie zapytał jaki film wywarł na mnie największe wrażenie. I ciężko mi było sobie to przypomnieć. Natomiast doskonale pamiętam płyty, które zmieniły moje życie. To przede wszystkim albumy Beatlesów. Wysłuchanie ich otworzyło mi głowę na zupełnie inny świat. Dlatego zacząłem od zakładania zespołów, a potem kontynuowałem naukę w studium wokalno-aktorskim. I w pewnym momencie to aktorstwo przeważyło. Nadal staram się jednak utrzymać płodozmian, co z roku na rok jest niestety coraz trudniejsze. Dlatego wybieram filmowe projekty bardzo uważnie, tak by mieć możliwość grania z zespołem.

- Zadebiutowałeś w filmie „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”. To było zachęcające doświadczenie dla początkującego aktora?
- To był jeden z moich pierwszych castingów, na który poszedłem. Startowałem do zupełnie innej roli, ale nazajutrz dostałem telefon, że reżyser zdecydował się powierzyć mi rolę Janka Wiśniewskiego. Poczułem się turbo uradowany, że zagram główną postać. „Wow, pierwszy casting i od razu tytułowa rola” – myślałem. Nie znałem wtedy jeszcze scenariusza i nie wiedziałem, że będę grał stoczniowca, który przez cały film będzie tylko noszony na drzwiach. (śmiech) Nie było więc wcale tak kolorowo.

- Głośno zrobiło się o tobie, kiedy zagrałeś w „Kamieniach na szaniec”. Co sprawiło, że tak dobrze odnalazłeś się w tej wojennej opowieści?
- Moja postać miała jasno sprecyzowany cel z perspektywy scenariusza. Rudy musiał najpierw zdobyć sympatię widza, by potem mógł on mu współczuć podczas scen katowania. Miałem więc bardzo czytelną instrukcję, jak mam tę postać skonstruować. I wykonaliśmy wszyscy w tym filmie dobrą robotę, o czym świadczy to, że do dzisiaj Rudy pojawia się jako ulubiona rola wśród moich widzów.

- Potem grałeś sporo drugoplanowych ról u boku cenionych aktorów: Andrzeja Chyry w „Carte blanche” czy Roberta Więckiewicza w „Konwoju”. Próbowałeś się od nich czegoś nauczyć?
- To tak nie działa. Kiedy się przychodzi na plan filmowy, to od aktora tylko się wymaga. Jedynie w teatrze ma się kilka miesięcy na próby, aktorzy się ze sobą spotykają i można podpatrzyć ich warsztat. Kiedy wchodzi się na plan filmowy, widzi się już tylko efekty czyjejś pracy – to, co ktoś zbudował sam na etapie lektury scenariusza. Jedyne, co mogłem podpatrzyć, współpracując ze starszymi kolegami, to było to, w jaki sposób oni funkcjonują na planie, a nie to, jak do tych swoich kreacji dochodzili. Tak naprawdę aktor musi się uczyć na własnych błędach. Jeśli chodzi o film, te błędy są uwiecznione na taśmie i można je sobie do woli powtarzać. I to jest najbardziej pomocne. Konfrontowanie własnych założeń z tym, co udało się osiągnąć. Co zafunkcjonowało, a co nie. Co wyszyło dobrze, a co źle.

- Kiedy zagrałeś w „Cichej nocy”, media i widzowie orzekli, że „ukradłeś” ten film Dawidowi Ogrodnikowi. Też tak to postrzegasz?
- Nie myślę o tym w ten sposób. Nawet nie potrafię w pełni obiektywnie poddać ocenie swojej własnej roli. Oczywiście możemy się zastanawiać co zrealizowaliśmy, a co nie, ale jako aktorzy jesteśmy zawsze okradzeni z przyjemności zewnętrznego osądu filmu, bo znamy fabułę i element zaskoczenia odpada. Do tego taki film ogląda się zawsze przez własny pryzmat. W ten sposób cała kinowa magia, która pozwala uwierzyć widzowi w to, co się dzieje na ekranie, niestety trochę pryska.

- Świetnie wypadłeś niedawno w „Bożym Ciele”. Twój Pinczer to bardzo agresywna postać. Kreując ją, musiałeś sięgnąć do swojej ciemnej strony?
- Nie wydaje mi się. Tutaj znów najpierw musiałem ustalić cele tej postaci, a potem dobrać tylko odpowiednie środki. Zagranie takich emocji to jedynie kwestia obserwacji świata zewnętrznego, którą przecież prowadzi się całe życie. Szczerze powiedziawszy ja nie jestem fanem teorii głoszących, że na czas realizacji filmu aktor wchodzi w kreowaną postać, żyje jej życiem, a potem musi z tej postaci wyjść. Ja sprowadzam granie w filmie do konkretnych zadań i świadomego konstruktu. Oczywiście potem zderzamy się z wyobrażeniem widza o danej postaci i na to trzeba być gotowym oraz otwartym. Ja zresztą bardzo polubiłem Pinczera, bo sobie na wiele pozwalał. Tego typu postacie gra się z wyjątkową przyjemnością, ponieważ można przekraczać różne granice.

- A jak pracowało ci się z Bartkiem Bielenią?
- Bardzo dobrze. To był świetny partner do improwizacji. Jedna z naszych wspólnych scen skręciła w bardzo ciekawą stronę, właśnie dzięki temu, że pozwoliliśmy sobie na odejście od scenariusza.

- Film daje ci często okazję do improwizowania?
- To zależy od reżysera i sposobu realizacji filmu. Są reżyserzy, którzy pozwalają na większą swobodę w warstwie dialogów. Są jednak też tacy, którzy nie lubią wprowadzania takich zmian. Jeśli wzięlibyśmy scenariusz wspomnianej „Cichej nocy” i przyłożyli go do tego, co widzimy na ekranie, to tam wszystko pasuje jeden do jednego. To nie jest jednak ani lepsze, ani gorsze. Po prostu reżyser ma taki styl pracy. Zresztą wpływają na to również inne czynniki: sytuacja, w jakiej powstaje film czy nawet jego budżet. Czasem bywa tak, że cały film jest wierny scenariuszowi, a tylko w obrębie jednej sceny daje aktorom wolność. Improwizacja to poza tym zbyt duże słowo. Zazwyczaj jej bazą zawsze jest scenariusz. Nie wyciąga się jej z kapelusza. Ma jakiś konkretny przebieg, tylko jest „szyta” w danym momencie.

- Niebawem zobaczymy cię w trzech głośnych filmach: „Żeby nie było śladów”, „Hiacynt” i „Orzeł. Ostatni patrol”. Któraś z tych ról była dla ciebie wyjątkowo ważna?
- Ciężko mi mówić o tych filmach, bo są one jeszcze na etapie postprodukcji. Każdy reprezentuje inny czas. „Orła” kręciliśmy prawie trzy lata temu, a „Hiacynta” – w zeszłym roku. Każdy z nich był więc zupełnie inną przygodą. Poza tym każdy z tych filmów to formalnie zupełnie inne kino. Wszystkie te występy były dla mnie jednakowo ważne.

- Media nazywają cię „polskim Bradem Pittem” albo „nowym Jamesem Deanem”. Pasuje ci taki wizerunek amanta?
- To naturalna potrzeba ludzi, by przyklejać innym łatki lub ich szufladkować. Ja sam używam podobnego mechanizmu, jeśli chodzi o muzykę. Takie etykietki są nam potrzebne, by ogarnąć rzeczywistość, w której funkcjonujemy. Krzywdy mi to żadnej na pewno nie robi. Jeżeli więc komuś przypominam Brada Pitta czy Jamesa Deana, to bardzo mi miło. Tym bardziej, że tak naprawdę swoimi rolami chyba raczej wymykam się jakiemukolwiek szufladkowaniu.

- Jeśli chodzi o muzykę, to twój zespół The Fruitcakes wykonuje swego rodzaju neo-psychodelię w stylu Tame Impala. Co cię kręci w takich brzmieniach?
- To jest wypadkowa naszych inspiracji. Ja od zawsze słuchałem muzyki z lat 60. i 70., tym nasiąknąłem i teraz to ze mnie wychodzi. Pozostali członkowie zespołu lubią z kolei zupełnie inne dźwięki. To, co gramy stanowi miejsce styku tych naszych odmiennych fascynacji. Ale cóż: kiedy ludzie słyszą czterech śpiewających chłopaków, to automatycznie kojarzy im się to z latami 60. Brzmieniowo można odstawać od tego, a i tak wszyscy będą nas porównywać do Beatlesów czy Beach Boysów. To jest tak mocno kojarzone. Ale nie przeszkadza nam to w żaden sposób.

- Macie na koncie trzy albumy i sporo koncertów. Jesteś zadowolony, z tego, co osiągnęliście?
- Bardzo. Ale czekam na więcej. Ostatnia płyta wyszła w dość niefortunnym czasie. Jej premiera zbiegła się z wprowadzeniem w Polsce lockdownu. Ruszyliśmy w trasę, ale zdążyliśmy zagrać tylko dwa koncerty. Odbyły się one do tego w bardzo dziwnej atmosferze lęku, ludzie nie wiedzieli czy mogą przyjść na ten występ czy też nie. To wpłynęło na odbiór płyty, bo nie mieliśmy szansy pokazania jej na żywo. Ominęły nas festiwale – a teraz płyta przeleżała się na półce przez rok i organizatorzy domagają się nowych rzeczy. Dlatego pracujemy już nad następnym materiałem.

- Wasza ostatnia płyta ukazała się też za granicą. Widzisz jakieś szanse na zaistnienie The Fruitcakes na Zachodzie?
- Album został zauważony w mediach branżowych. Pojawiły się pozytywne recenzje w Niemczech i krajach Beneluksu. Żyliśmy więc nadzieją, że pojedziemy w europejską trasę. Niestety, wszystko rozbiło się o pandemię. Mam nadzieję, że wrócimy do tego tematu przy okazji kolejnego albumu.

- Wolisz koncerty czy pracę w studiu?
- Przez to, że jako aktor filmowy nie mam styczności z żywą widownią, tak jak mają aktorzy teatralni, to bardzo lubię występy. Zresztą generalnie lubię jeździć w trasy: lubię tę przestrzeń busa, przemieszczanie się między miastami, występy w klubach, noclegi w hotelach.

- Wykorzystujesz swe aktorskie doświadczenia na scenie?
- Niby są to dalekie od siebie dziedziny, ale dla mnie to tak naprawdę ta sama płaszczyzna działania. Dlatego często przekładam doświadczenia z jednaj na drugą. To są naczynia połączone. Inny jest tylko efekt końcowy. Tworzywem i twórcą w obu przypadkach jestem jednak ja.

- Twoja aktorska kariera nabiera rozpędu. Uda ci się nadal łączyć ją z graniem w zespole?
- Póki co, to się udaje. Mam nadzieję, że będę mógł to kontynuować. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł zrezygnować z muzyki. Tym bardziej, że mam w zanadrzu jeszcze swoje solowe projekty. Wszystko jest tylko kwestią organizacji czasu. Całe szczęście plany filmowe przygotowuje się z dużym wyprzedzeniem, możemy więc do nich dostosowywać działalność zespołu. Jesteśmy już do tego przyzwyczajeni. Na pewno więc i uda się to w przyszłości. To tylko kwestia naszych chęci.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Tomasz Ziętek: Swoimi rolami wymykam się jakiemukolwiek szufladkowaniu - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl