Tomasz Kot ma stuprocentowe zaufanie jedynie do żony

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Karolina Misztal
Chciał być malarzem, potem trafił do seminarium. W końcu odnalazł się na scenie. Niewiele brakowało a zrezygnowałby jednak z aktorstwa. Dzisiaj jest jedną z największych gwiazd polskiego kina. Ale i tak najważniejsza jest dla niego rodzina.

Międzynarodowy sukces „Zimnej wojny” sprawił, że ostatnie miesiące są dla niego pełne pracy. I to co najciekawsze – poza granicami kraju. Głośno było o tym, że nie dostał roli w nowym Bondzie, ale zamiast tego zagrał w serialu BBC „The World On Fire” oraz w filmie biograficznym „Nikola” i thrillerze „Warning”. Nie bierze oczywiście wszystkiego: odrzucił rolę pedofila i rosyjskiego szpiega. Bo choć został zasypany ofertami, to nie chce całkowicie zrezygnować z czasu dla najbliższych.

- Wymyśliłem sobie system, że jak pracuję trzy miesiące, a wtedy przecież zawsze mogę liczyć na wsparcie mojej żony, to następne trzy spędzam w domu. Bycie aktywnym ojcem, spędzanie czasu z dziećmi, zawożenie ich do i ze szkoły, to wszystko działa na mnie także bardzo terapeutycznie i jest wielką frajdą. Zdając sobie sprawę, że nie każdy może sobie na coś takiego ekonomicznie pozwolić, tym bardziej zanurzony jestem w pewnego rodzaju wdzięczności – mówi w Onecie.

Urodził się i wychował w Legnicy. Ma brata i dwie siostry. W jego rodzinie najważniejszy był sport – bo ojciec uczył wuefu w lokalnej szkole. Tymczasem młody Tomek rósł zaskakująco szybko, bo aż dwanaście centymetrów na rok i nabawił się krzywicy. Ojciec szybko zwrócił na to uwagę i zaciągnął go zajęcia z gimnastyki korekcyjnej do liceum, w którym prowadził lekcje. Kiedy więc koledzy chłopaka kopali piłkę na podwórku, on musiał chodzić z drążkiem na plecach po sali gimnastycznej.

Początkowo uwielbiał malować. Nawet odnosił sukcesy w szkolnych konkursach. Dlatego wymyślił sobie, że po podstawówce pójdzie do liceum plastycznego. Rodzice nie chcieli o tym słyszeć. Wtedy się zbuntował – i stwierdził, że pójdzie do liceum prowadzonego przy seminarium duchownym. Naczytał się książek o Tomku Wilmowskim i postanowił, że będzie misjonarzem w dzikich krajach. Szybko jednak zorientował się, że to nie dla niego.

- Zostałem wtłoczony w zakonny rygor, życie ustalone co do minuty: o szóstej pobudka, 6.15 gimnastyka, potem msza. Nic nie podlegało dyskusji. Za każde przewinienie można było wylecieć ze szkoły, a większość uczniów to byli chłopcy z niezamożnych rodzin. Dla nich pozostanie w szkole było "być albo nie być". Ja byłem dopiero drugim, który odszedł z własnej woli – wspomina w „Twoim Stylu”.

Ostatecznie trafił więc do legnickiego liceum. Wybrał klasę humanistyczną. Już wtedy interesował się bowiem aktorstwem. Zapisał się też do kółka teatralnego, działającego przy miejscowym teatrze. Tak mu się tam spodobało, że machnął ręką na przedmioty ścisłe i... zawalił maturę. Nie stracił jednak roku, bo zaangażował się do legnickiego teatru i zaczął grywać drugoplanowe role. Być może to sprawiło, że dwanaście miesięcy później dostał się krakowskiej PWST.

W szkole chciał nadrobić lata spędzone pod okiem bacznie obserwujących go rodziców. Ostro imprezował, szukając beztroskiej wolności. Musiał jednak sam zarobić na tego rodzaju tryb życia, dlatego angażował się do różnych przedsięwzięć, które do dzisiaj wspomina z uśmiechem. Choćby do niekonwencjonalnej promocji jednego z popularnych alkoholi.

- Pomysł gości z marketingu był taki, że udajemy mafię. Przebrani za gangsterów chodziliśmy po knajpach i na oczach przerażonych klientów wyciągaliśmy karabiny, żądając haraczu. No i suspens był taki, że to promocja, bo jak nacisnęliśmy na spust, to z karabinów lała się wódka. Ale raz trafiliśmy na tzw. chłopców z miasta. Potem powiedzieli nam, że jakbyśmy zaczęli rozmawiać po rosyjsku, to wyjęliby "klamki". Do dziś czuję dreszcz, jak to wspominam – opowiada w „Gali”.

Po skończeniu studiów postanowił zostać w Krakowie. Dostał etat w Teatrze Bagatela, ale nie zaspokajał on ani jego ambicji, ani życiowych potrzeb. Dlatego grywał w reklamach i czytał wiersze w radiu. Rozczarowany, dał sobie pięć lat, na osiągnięcie sukcesu. Jeśli by on nie przyszedł, planował zmienić zawód. W piątym roku dostał propozycję roli w filmie „Skazany na bluesa”. Biografia Ryśka Riedla z Dżemu zebrała entuzjastyczne recenzje – i to dodało Tomkowi wiatru w skrzydła. Postanowił wyjechać do stolicy.

- Pamiętam przeskok, jaki przeżyłem, przyjeżdżając do Warszawy. W Krakowie główna rola w teatrze oznaczała, że próbujesz codziennie, po osiem godzin. Nie zarobisz na boku, bo wciąż jesteś na scenie. A tu dostaję rolę w "Camera Café", jadę na jeden dzień do serialu, cześć - cześć, gramy i dostaję tyle, ile wynosi moja miesięczna pensja teatralna. Ale to nic złego. Zresztą są wielcy aktorzy, którzy zaczynali od oper mydlanych – tłumaczy w „Twoim Stylu”.

Przenosiny do stolicy okazały się strzałem w dziesiątkę. Kolejne role zaczęły mu przynosić coraz większą popularność. Z jednej strony grał w uwielbianym sitcomie „Niania”, a z drugiej – potrafił stworzyć niezwykle wiarygodną kreację w kinowym filmie „Bogowie” o profesorze Relidze. Nic dziwnego, że z czasem zyskał opinię jednego z najbardziej wszechstronnych aktorów nad Wisłą. Sukcesy sprawiły, że wreszcie odbił się od finansowego dna. Dzięki temu zdecydował się na ślub z narzeczoną, którą spotkał w Warszawie.

- Poznaliśmy się w 2000 roku, czyli już całe nowe tysiąclecie jesteśmy razem. (śmiech) Agnieszka jest jedyną osobą, do której mam stuprocentowe zaufanie, ona mnie zna najlepiej na świecie. Potrafi podpowiedzieć mi coś, czego sam nie dostrzegam. To dla mnie największa wartość i ciągle to sobie uświadamiam – podkreśla w „Gali”.

Kolejnym jego wielkim sukcesem okazała się „Zimna wojna”. Film Pawła Pawlikowskiego był dla niego największym zawodowym wyzwaniem. Poświęcił się mu w całości: w ciągu pół roku nauczył się dyrygować orkiestrą. Ale było warto. Duet, który stworzył z Joanną Kulig na ekranie, spodobał się zarówno w Polsce, jak i za granicą. Film przyjęto z entuzjazmem w Cannes, obsypano Europejskimi Nagrodami Filmowymi i nominowano do Oscara. To otworzyło aktorowi drogę na Zachód. Ne zapomniał jednak o rodzinie. Dziś ma dwójkę dzieci – córkę Blankę i syna Leona. I to one są dla niego najważniejsze.

- Bycie rodzicem to jest jakiś niewiarygodny zaszczyt. Razem z żoną jesteśmy przecież tak naprawdę jedynymi świadkami pierwszych dni i lat życia naszych dzieci, w pełni za nie odpowiedzialnymi. Nie ma w ogóle sensu stać wobec nich w opozycji, bo one nie muszą wiedzieć wszystkiego i zachowują się adekwatnie do swojego wieku. Ojcostwo to dla mnie unikatowa sytuacja, która, jeśli chodzi o pierwsze lata moich dzieci, nigdy się już nie powtórzy. Co najwyżej będę dziadkiem, ale to chyba co innego – uśmiecha się w rozmowie z Onetem.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Tomasz Kot ma stuprocentowe zaufanie jedynie do żony - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl