The Rolling Stones w Warszawie! Kazimierz Sikorski wspomina pierwszy koncert Stonesów w Polsce

Kazimierz Sikorski
Fotografia Rolling Stones z czasów ich pierwszego koncertu w Polsce
Fotografia Rolling Stones z czasów ich pierwszego koncertu w Polsce Fot. Jarosław Tarań
Byłem na koncertach The Rolling Stones wiele razy. Ale najbardziej utkwił mi w pamięci ten z 13 kwietnia 1967 roku w Warszawie, gdy Stonesi pierwszy raz przyjechali do Polski. Darzę go największym sentymentem, bo to czasy młodości i udział w imprezie, w której brała udział tylko garstka szczęśliwców.

Animalsi, Cliff Richard i inni. Ale Stonesi? Nie, to niemożliwe. Jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieść, że piątka „nieprzyzwoitych brytyjskich chłopaków” przyjedzie do Warszawy! Dziś nie byłaby to sensacja, ale wtedy, pól wieku z małym okładem wydawało się nieprawdopodobne. Piątka muzyków była na fali, występowali na najlepszych scenach, m.in. Ameryce, siermiężna Polska i zapyziała Warszawa nijak do nich nie pasowały.

Tylko dla wybranych

Informacja potwierdziła się, pojawiły się plakaty z informacją, którą fani odebrali jak uderzenie obuchem: Koncert The Rolling Stones 13 kwietnia 1967 roku w Kongresowej, bilety będą rozprowadzane przez zakłady pracy. Oznaczało to, że miejscówki trafią do aktywistów ZMS, może tylko jakaś część wycieknie na rynek.

Podobnie jak inni „uczyłem” się miłości do Stonesów z pocztówek (siermiężnych płyt pirackich tłoczonych po piwnicach, do których materiał kopiowano z oryginalnych płyt przywożonych z Zachodu lub z „nasłuchu” legendarnego radia Luksemburg.

ZOBACZ TEŻ | Piotr Metz o nowej płycie The Rolling Stones

Źródło:
TVN 24

Chodziłem do technikum elektrycznego i w klasie rozmawiało się o jednym: jak zdobyć bilet? Jak tysiące nastolatków marzyłem, by zobaczyć i usłyszeć Stonesów na żywo. Każdy chciał się znaleźć w niewielkiej grupie szczęśliwców, którzy trafią na muzyczną ucztę. Wśród 40 chłopaków w klasie było kilku kiziorów, była też grupka cwaniaków, która potrafiła zorganizować płyty z zachodu, modne ciuchy. Dlatego w nich pokładałem nadzieję, że może któryś załatwi bilet.

- Cholera, czy nikt nie jest w stanie zdobyć „przepustki” na Stonesów - żaliłem się kumplom po każdym meczu w gałę.

Zero odpowiedzi aż do dnia, gdy Michalski (imienia już nie pamiętam), kolega z klasy odciągnął mnie na bok i zagadał: mogę mieć jeden! Znieruchomiałem nie wierząc jego słowom. Ale zgasił mnie dodając: 250 złotych! Niewyobrażalna dla mnie suma.

The Rolling Stones mieli w 1967 r. wystąpić w Moskwie, ale radzieccy nie zezwolili na koncert. Skorzystała na tym Warszawa

Następnego dnia musiałem dać odpowiedź: biorę bilet czy nie. Tego popołudnia mocno „ugniatałem” tatę, by wysupłał na obiecane „rollingstonki” (były wtedy takie buty, niewygodne, ale modne). Nie pamiętam, ile czasu go prosiłem, złamał się w końcu i dałem Michalskiemu pieniądze. Na początku miałem żal, że kumpel tak mnie oskubał, ale im bliżej koncertu, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że dobrze zrobiłem. Bo na giełdzie „koników”, którzy jakimś cudem zgromadzili partię biletów cena biletów szybowała do góry. Chwaliłem więc siebie za wydatek, miałem tylko problem z ojcem, musiałem go zwodzić, że buty z jakichś powodów się spóźniają. Kiedy już po koncercie powiedziałem mu prawdę, spytał mnie tylko: warto było? Nie musiał słuchać odpowiedzi, moja zadowolona twarz mówiła wszystko.

Koncert na stojąco

Wreszcie ten dzień. Przed Kongresową kłębi się tłum, pełno milicji, a tych, którzy po „wylegitymowaniu” się gliniarzom biletem wchodzili po schodkach do wejścia obrzucano spojrzeniami pełnymi zazdrości. Trzymałem ten kawałek papieru w garści jak relikwię, bałem się, by ktoś mi go nie wyrwał, nie zabrał marzeń.

Nie pamiętam, które miałem miejsce. I tak przez cały koncert stałem w przejściu na wysokości ósmego, może dziewiątego rzędu. Za mną było pomieszczenie z urządzeniami chyba do oświetlenia i nagłośnienia sali. Widok był przedni, nikt mi nie zasłaniał i, co najważniejsze, nie przepędzał.

Gdy zapowiedziano Stonesów, sala ryknęła z zachwytu, potem zamilkła, bo pojawiło się pięciu kolorowo ubranych cudaków, z fryzurami, jakich na naszych ulicach wtedy nie uświadczyłeś. I Mick Jagger, który poruszał się jak derwisz i można było usłyszeć na żywo „The Last Time” czy „Paint it Black”.
Wszystko wydawało się nierealne, stojący jak posągi milicjanci pilnujący porządku, grupki młodzieży w… garniturach, co wskazywało na ich przynależność do partyjnej przybudówki i cała reszta nie żałująca gardeł przy jednych kawałkach, by zamilknąć, gdy Jagger unosił rękę, co oznaczało komendę: cisza!

Słuchałem muzyki, co było trudne, bo akustyka w „Kongresowej” była fatalna i patrzyłem na zachowanie muzyków. Na Keitha Richardsa, który dyskretnie, sądząc pewnie, że nikt tego nie widzi jak delikatnie nogą zgarniał na kupkę pierścionki (lub inną tanią biżuterię) ciskaną na przez stojące najbliżej fanki.

Dziewczyna z goździkiem

I posągowy, najprzystojniejszy z nich Brian Jones (który dwa lata później utonął w tajemniczych okolicznościach w basenie) i erotyczny wulkan Jagger. Miotał się przechodząc płynnie od dynamicznych do spokojniejszych kawałków. Gdy zaczął „Lady Jane”, na sali zapanowała cisza. Z piątego rzędu poleciały w jego stronę goździki. Podniósł jeden, włożył do... buzi i wydawało się, że go połknie. Kiedy zaczął go wypluwać, cisza zamieniła się w potworny harmider.

O Aleksandrze Fafius, warszawiance, która „obdarowała” Jaggera goździkiem dowiedziałem się niedawno. Wspominaliśmy koncert, na który ona trafiła w prostszy sposób niż ja. Bilet za dobre stopnie załatwił jej ojciec. Była i nadal jest fanką Stonesów jak ja, tylko jeszcze większą. Wspominała, że tak bardzo chciała po pierwszym koncercie zostać na drugim, że schowała się w toalecie licząc, że się uda. Nie wyszło, czujne sprzątaczki wyłuskały. Chodziła potem często do stołecznego kina Non-stop tylko na kronikę filmową, która pokazywała kilkudziesięciosekundową relację z warszawskiego koncertu Stonesów.

Następnego dnia czułem się klasową gwiazdą. Musiałem opowiadać o wrażeniach ale z wrażenia nie wiedziałem, co powiedzieć. Mówiłem o strojach muzyków, ich zachowaniu i o tym, co mi powiedziano, że kiedy po koncercie Stonesi opowiadali sobie kawały w hotelu, nikt poza nimi się nie śmiał. Bo nikt nie znał slangu.

Dziewczyna od goździka i tam się dopchała, zdobyła autografy Stonesów i w pamięci utkwił jej kolorowy flamaster, którym podpisywał się Jagger. Flamaster? Kolorowy w tamtych czasach? Nie do wiary!

O pobycie Stonesów w Warszawie krążyły legendy. Że spili się w „Kamieniołomach”, a za występ zapłacono im był wagonem wódki. Ale to lipa. Podobnie jak opowieści tych, którzy rzekomo byli na historycznych koncertach. Im dalej od 13 kwietnia 1967 r., przybywało takich. Jeden ze znanych radiowców podliczył, że gdyby te opowieści były prawdziwe, można by wtedy Kongresową wypełnić nie dwa, ale sześć, a może i więcej razy.

Koncert Stonesów na Służewcu w 2007 r. budził mieszane odczuciami. Pewnie dlatego, że wszystko było takie normalne, łatwe, wystarczyło kupić bilet i już. Nie tak, jak w 1967 r., kiedy trzeba było liczyć na cud. Z lubością za to wspominam przygodę, która związana jest ze Stonesami.

Ze dwie dekady temu byłem w restauracji „Sticky Fingers” w Manchesterze. Nazwa pochodzi od albumu Stonesów wydanego w kwietniu 1971 r., a właścicielem lokalu jest były Stones Bill Wyman. Na jednej ze ścian za solidną szyba jest kilka złotych płyt zespołu, a toalecie kafelki pokrywają słowa ich piosenek. Kiedy nadziałem się tam na kilku podchmielonych miejscowych, konflikt wisiał w powietrzu. Nie mając mocnych argumentów powiedziałem: co wy wiecie o Stonesach! Krótki quiz z dyskografii grupy sprawił, że ci, którzy przed chwilą chcieli mi spuścić lanie, zaproponowali wypicie czegoś mocnego na zdrowie. Za zdrowie Stonesów oczywiście.

W niedzielę pójdę w Warszawie na Stonesów. Bo być może to już ostatni ich występ w Polsce. Sami przecież śpiewają, że czas na nikogo nie czeka. Przyjdzie też dziewczyna z goździkami. Nie wiem, czy będzie miała ze sobą kwiaty. Znając jej przebojowość na pewno przeciśnie się jak najbliżej Stonesów. Może przepustką będzie tatuaż na jej ramieniu, słynny, wysunięty język, który stworzył w 1970 r. ówczesny student Royal College Of Art, John Pasche.

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na i.pl Portal i.pl