Taksówkarze i cinkciarze - to właśnie oni rządzili w PRL

Dorota Kowalska
Taksówkarz w PRL to był ktoś. Nie musiał się martwić o klienta, to klient zabiegał o to, aby znaleźć się w jego taksówce. Życie jak w madrycie - można powiedzieć
Taksówkarz w PRL to był ktoś. Nie musiał się martwić o klienta, to klient zabiegał o to, aby znaleźć się w jego taksówce. Życie jak w madrycie - można powiedzieć fot. Dariusz Gdesz
W czasach PRL to oni rozdawali karty na ulicach wielkich miast: taksówkarze i cinkciarze. Wiele ich łączyło, nie tylko czarne skórzane kurtki. Mieli kontakt z warszawskimi elitami, obcokrajowcami, ale też z prostytutkami i ludźmi służb specjalnych, z którymi często współpracowali

Byli nieodzownym elementem peerelowskiego krajobrazu - taksówkarze i cinkciarze. To oni rozdawali karty na ulicach wielkich miast: królowie życia, pierwsi polscy biznesmeni, często współpracujący z komunistycznymi służbami. Co ciekawe, ich losy mocno się ze sobą łączyły, często taksówkarz był zarazem cinkciarzem, a cinkciarz po godzinach wsiadał za kółko swojego wypucowanego wozu i ruszał po klientów. W tym samym czasie skończył się też złoty czas ich wielowymiarowej działalności, ale wielu i tak zdążyło dorobić się na swoich biznesach prawdziwego majątku.

Ale umówmy się, taksiarz, złotówa, czyli taksówkarz - jak kto woli - to był w czasach komuny ktoś. Zatrzymajmy się w takiej stolicy. Na postojach, których w Warszawie było całkiem sporo, ustawiały się długie kolejki. Nie taksówek, rzecz jasna, ale klientów - cierpliwie czekających na swoją kolej. Nie narzekali, nie złorzeczyli, nie pyskowali. Wręcz przeciwnie - wykazywali chęć współpracy i dobre zorganizowanie. Kiedy na postój podjeżdżała taryfa, jej właściciel przez uchyloną szybę rzucał w stronę kolejki kierunek: Mokotów. I wszyscy, którym było po drodze, biegli do wozu, co sił w nogach. Żoliborz, Praga, Śródmieście cierpliwie czekały dalej.

Inna rzecz, że zaraz po wojnie samochodów w stolicy było tyle, co kot napłakał, a na taksi jeździli dumni posiadacze niemieckich opli i amerykańskich chevroletów. Po Warszawie przemykały nawet dwa stare cadillaki w roli taksówek - wiadomo, rodzima produkcja motoryzacyjna była w powijakach, a właściwie w ogóle jej nie było. Za pierwsze polskie taksówki robiły samochody marki Warszawa, produkowane w latach 1951-1973 w warszawskiej fabryce na Żeraniu na licencji radzieckiego samochodu Pobieda. Ale z nimi też nie było łatwo, bo na taksi mogły jeździć tylko te czterodrzwiowe, a na początku z taśmy produkcyjnej schodziły jedynie dwudrzwiówki.

Taksówkarze, jak niemal każda grupa zawodowa, byli mocno podzieleni. Jedni jeździli od słupka do słupka i zbierali z postoju klientów. Elita obsługiwała Dworzec Centralny i lotnisko. Ci stawiali z taksówek domy wielkości pałaców. Do Polski przylatywało wtedy masę obcokrajowców. Bywało, że klient wysiadł na Centralnym i zamawiał kurs do Krakowa. Płacił sto dolarów na rękę, średnia miesięczna pensja to było wtedy w Warszawie jakieś 30 zielonych, a taksówkarska elita potrafiła zrobić trzy takie kursy w tygodniu. Zatem ci najbardziej obrotni i najlepiej ustawieni wyciągali nawet ponad 1000 dol. miesięcznie.

Walka o teren była czasami bezpardonowa. Jerzy Dziewulski, wtedy pracownik wydziału kryminalnego stołecznej milicji, opowiadał mi kiedyś, jak taksówkarze wrobili pewną milicjantkę, nazwijmy ją panią Krysią, z warszawskiego lotniska. Sprawa była prosta: milicja pilnowała na Okęciu porządku, a także tego, aby taksówkarze nie wchodzili do holu i nie krzyczeli: "Taksi, taksi". Mogli stać grzecznie przed budynkiem i czekać. Ale nie chcieli, łatwiej było łapać klienta tuż po jego wyjściu z hali przylotów. Pani Krysia, pierwszej uczciwości człowiek, czego nie można było powiedzieć o wszystkich jej kolegach, wypełniała swoje obowiązki bardzo sumiennie. Krótko mówiąc, była dla taksiarzy strasznie upierdliwa, przeganiała ich, groziła palcem, utrudniała życie. Próbowali ją zdobyć na różne sposoby, ale prezentów nie przyjmowała, podwozić do domu się nie dała, złotówy załatwiły ją więc tak. Stali w większej grupie przed lotniskiem, obok przechadzali się milicjanci i jeden taksiarz do drugiego: "Dałeś pani Krysi ten zegarek?". Kolega: "Ten złoty? Tak, tak, dałem". Pani Krysia miała spore kłopoty, chociaż w efekcie postępowanie, które przeciwko niej prowadzono, skończyło się umorzeniem.

Ale też taksówkarze wiele mogli: mieli kontakt i z obcokrajowcami, i z prostytutkami, z całą warszawską elitą. Tak naprawdę byli skarbnicą wszelkiej wiedzy, bardzo cennej dla służb. I często z tymi służbami współpracowali.
Kto jeździł wtedy na taksi? Bardzo różnie, na pewno nie biedacy, bo fiat 125p kosztował w 1973 r. 1410 dol. czy bonów towarowych, jak kto woli, a średnia miesięczna pensja, o czym już wyżej było, wynosiła jakieś 30 dol. A wóz trzeba było kupić.
Jeździli więc zawodowi kierowcy. Czasami cinkciarze, o których będzie za chwile. Zdarzały się też historie zupełnie nieprawdopodobne. Bo na taksówce w Warszawie jeździł także pewien generał. Uczciwy człowiek, cieszący się ogromnym szacunkiem. Ale kiedy na czele Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej stanął towarzysz Edward Gierek, generała z wojska wyrzucono. Poszedł do pośredniaka, czyli miejsca, w którym także za komuny szukało się pracy. Pani z okienka zapytała: "Pan jest?". "Generałem" - odpowiedział zgodnie z prawdą. " Spieprzaj, dziadu!" - syknęła pani z okienka, nie podnosząc oczu, bo żartownisiów nie znosiła. A jaki generał szukałby pracy? Jeszcze w pośredniaku! Wojskowy pracował więc na budowach, był jakiś czas hydraulikiem, potem za namową znajomych przerejestrował samochód na taksówkę i został złotówą. Więc takie rodzynki na warszawskich ulicach też się zdarzały.

Chociaż zepsuło się trochę w latach 80., kiedy na polskich ulicach przybyło samochodów. No i w 1988 r. weszła w życie tzw. ustawa Wilczka. To potoczne określenie Ustawy z dnia 23 grudnia 1988 r. o działalności gospodarczej opracowanej według projektu ministra przemysłu Mieczysława Wilczka i premiera Mieczysława Rakowskiego uchwalonej przez Sejm PRL IX kadencji. Ustawa obowiązywała od 1 stycznia 1989 do 31 grudnia 2000 r. i regulowała w sposób liberalny działalność gospodarczą. Ustawa umożliwiła każdemu obywatelowi PRL podejmowanie i prowadzenie działalności gospodarczej na równych prawach, co uaktywniło także taksówkarzy. Potem było już tylko gorzej. Namnożyło się korporacji, dzisiaj rywalizacja jest ogromna.
W tym samym mniej więcej czasie mocno pogorszyło się cinkciarzom, wcześniej funkcjonującym jako koniki, czarnogiełdziarze czy waluciarze. Warto nadmienić, że ci nazwę swą zawdzięczają słabej znajomości języka angielskiego, którym w latach komuny władali nieliczni. Ich "cincz many" lub "cieńć many" zamiast "change money" pamiętają wszyscy, którym przyszło żyć w czasach Edwarda Gierka. Cinkciarze, podobnie jak taksówkarze, byli naturalną odpowiedzią na zapotrzebowanie rynku: obcokrajowcom potrzebne były złotówki, rodakom - amerykańskie dolary i bony towarowe.

Już w czasach II wojny światowej i tuż po niej inflacja i słabości rodzimej waluty sprawiły, że większość dużych transakcji realizowano w walucie obcej, a konkretnie w dolarach. Zawód czarnogiełdziarza, waluciarza, konika był wówczas zawodem najwyższego ryzyka. Wystarczy powiedzieć, że ustawy walutowe z października 1950 r. zakazały posiadania obcych walut, a za nielegalny handel groziła nawet kara śmierci, co oczywiście nie odstraszało zainteresowanych. W 1956 r. państwo postanowiło być dla swoich obywateli łaskawsze - zliberalizowano przepisy dewizowe, wszak najważniejsze było "uruchomienie tezauryzowanych obecnie walut, wykorzystanie ich - przede wszystkim - dla poprawy zaopatrzenia w surowce i maszyny rzemiosła oraz w nawozy sztuczne, środki owadobójcze, materiały budowlane i także maszyny - rolników. (...) Umożliwienie posiadaczom tych walut np. budowy domku jednorodzinnego, otwarcia rzemieślniczego warsztatu, intensyfikacji produkcji rolnej itp. - powinno ich zachęcić do wykorzystania tych możliwości, a gospodarce narodowej przysporzyć towarów na rynku".
Można więc było chować dolary w pończochach, ale obrót obcą walutą i tak był zarezerwowany dla Banku Polska Kasa Opieki, co miało ogromny wpływ na miejsce pracy już nie waluciarzy, ale cinkciarzy. Jak wspomina Michał Komar, warszawiak, pisarz i publicysta, właśnie pod Bankiem Polska Kasa Opieki zarezerwowali "placówki" cinkciarze, ale można ich było spotkać także w Alejach Jerozolimskich nieopodal redakcji "Expressu Wieczornego", pod sklepami Baltony, hotelem Victoria, pod Dworcem Głównym. "Wymiana" odbywała się także w bramach, knajpach albo w pobliżu targowisk. I co charakterystyczne - to nie cinkciarze szukali klientów, ale klienci cinkciarzy. Byli też poważni dżentelmeni cieszący się ogólnym szacunkiem, którzy wymianą waluty zajmowali się na dużo większą skalę, ale tu do transakcji dochodziło w prywatnych lokalach. Oczywiście nie bez znaczenia dla wielkości zarobków był adres zamieszkania cinkciarza. Wiadomo było, że najlepiej zarabiali ci z dużych miast, w każdym razie z miast, w których pojawiali się obcokrajowcy. Żyłą złota były więc Warszawa, Kraków, Wrocław, no i oczywiście Wybrzeże pełne marynarzy wszelkich nacji zawijających do portu. Dobrze pracowało się także w Katowicach - tu cinkciarze zarabiali z kolei na swoich rodakach, którzy wyemigrowali do Niemiec i w Polsce pojawiali się z kieszeniami wypchanymi markami.
Cinkciarze trochę przypominali biznesmenów z początku lat 90. Trudno powiedzieć, na ile działali na własną rękę, a na ile na rękę banków i naszego państwa. Wiadomo było przecież, że państwu dolary obywateli były bardzo potrzebne, głównie do spłacania kredytów zaciągniętych w obcej walucie na rozbudowę kraju. Pomysł był taki, że wybudowane fabryki będą produkowały na eksport, ale polskie towary nie miały takiego zbytu, jaki wymarzyli sobie partyjni dygnitarze, a długi zostały. Więc spora grupa cinkciarzy działała niemal oficjalnie. Inna rzecz, że w tej grupie zawodowej nie brakowało byłych funkcjonariuszy milicji i Służby Bezpieczeństwa, wielu cinkciarzy dorabiało też jako milicyjni informatorzy. Podobnie jak luksusowe prostytutki, które często widywano w tych samych miejscach co handlarzy walutą.

W każdym razie jedni i drudzy pracowali przy cichym przyzwoleniu przedstawicieli prawa. Wymianą walut, o czym było już wcześniej, zajmowali się także z powodzeniem taksówkarze, nie tylko w Polsce Ludowej, ale też w całym bloku wschodnim. Kiedyś jedna z moich przyjaciółek zawitała do słonecznej Bułgarii i w drodze do hotelu wdała się w rozmowę z miejscowym taksówkarzem. Z rozrzewnieniem wspominał lata 70. i dalej 80., kiedy ułatwiał turystom życie, zaopatrując ich w walutę, której potrzebowali. - To były czasy! I komu to przeszkadzało - westchnął na koniec nostalgicznie.

Jak pisze Jerzy Kochanowski, historyk, autor książki "Tylnymi drzwiami: »Czarny rynek« w Polsce 1944-1989", jeżeli w połowie lat 60. ostrożne szacunki mówiły o rocznym czarnorynkowym obrocie rzędu 50 mln dol., to dekadę później sumę tę należałoby zapewne co najmniej potroić. Przyczyniły się do tego szersze otwarcie granic i wzmożenie ruchu turystycznego, założenie w 1973 r. ogólnodostępnych sklepów pewex, a zwłaszcza ujednolicenie jesienią 1976 r. bankowych rachunków dewizowych i zniesienie tzw. kont B, na których legitymizowały się waluty nieudokumentowane, czyli zazwyczaj przemycone z zagranicy lub kupione od cinkciarzy.

Dolar był w drugim obiegu niesłychanie ważną walutą. W pewexach można było kupić wszystko: jedzenie, ciuchy, alkohol, nawet samochody. Czasami jednak posiadacze zielonych wymieniali je u cinkciarzy na bony towarowe, bo ktoś, kto posiadał na przykład 1500 dol., natychmiast stawał się obiektem zainteresowania odpowiednich peerelowskich służb, w latach 70. średnia miesięczna pensja wynosiła przecież jakieś 30 dol. W każdym razie obca waluta i bony towarowe były w owym czasie produktami, jeśli nie pierwszej, to przynajmniej drugiej potrzeby, a profesja cinkciarza - doceniana i niesłychanie potrzebna.
Oczywiście, można było trafić na cinkciarza łotra. Najbardziej rozpowszechnioną metodą oszukiwania klienta była tzw. podmianka. Obcokrajowca, który koniecznie chciał wymienić dolary na złotówki, zaciągało się do bramy, tłumacząc przy tym, że trzeba uważać, bo stróże prawa są wszędzie. Przyjmowało się od niego dolary i wręczało zawiniątko polskiej waluty. Złotówek było oczywiście mniej, niż być powinno, w czym natychmiast orientował się klient. Cinkciarz przepraszał, wyciągał z kieszeni brakujące banknoty, a wtedy przybiegał kolega i krzyczał: "Milicja! Milicja!". Nasz kombinator szybko wręczał turyście nowy plik, niby ze zgadzającą się gotówka. Tyle tylko, że zawiniątko miało kilka banknotów na zewnątrz, wewnątrz zastępowały je równiutko docięte kartki. Oszukiwanie klientów nie bardzo się jednak opłacało: zawsze istniało ryzyko wpadki.
Na przełomie lat 70. i 80. nasilająca się inflacja sprawiła, że pozycja złotego sięgnęła bruku, umacniał się za to dolar, który dla Polaków stał się obiektem największego pożądania.

Jak pisze historyk Jerzy Kochanowski, jeżeli w 1976 r. przechowywane w bankach oszczędności w dewizach stanowiły tylko niecałe 8 proc. złotówkowych, to w 1980 r. - 16,6 proc., w 1983 r. - 45,1 proc., w 1986 r. - 78,7 proc. Rok później przekroczyły o prawie 40 proc. zasoby rodzimej waluty, a w 1988 r. oficjalne oszczędności w tzw. twardych walutach były ponadtrzykrotnie większe niż w złotych. Do tego należy doliczyć dolary czy marki przechowywane w domach, w 1987 r. może nawet 5 mld dol., ponad dwa razy więcej niż wkłady bankowe! Trudno się więc dziwić, że państwo postanowiło działać. W maju 1987 r. NBP przedstawił propozycję interwencji na dolarowym rynku, jesienią tego samego roku oddziały NBP w największych miastach rozpoczęły skup bonów dolarowych po kursie czarnorynkowym, no, prawie czarnorynkowym. Ale największy cios dla cinkciarzy przyszedł dwa lata później, kiedy w ustawie dewizowej z 15 lutego 1989 r. w artykule 10 zostało zapisane: "Osoby krajowe mogą prowadzić za zezwoleniem dewizowym i na warunkach określonych przez Prezesa NBP, w drodze zarządzenia, działalność gospodarczą polegającą na kupnie i sprzedaży wartości dewizowych oraz na pośrednictwie w kupnie i sprzedaży tych wartości". Tak, to był początek kantorów. Żeby była jasność, niektóre kantory otworzyli byli cinkciarze, ale też byli milicjanci i ludzie służb. Oni mieli kontakty, a te bardzo się liczyły. Oczywiście kantory otworzyli ci cinkciarze, którzy mieli odłożoną gotówkę. Inni poszli w drobny biznes. Chociaż nie poddali się łatwo i jeszcze przez kilka lat próbowali konkurować z bankami oraz kantorami. Przechadzali się nieopodal tych oficjalnych punktów wymiany waluty i proponowali lepsze warunki - tak kupna, jak sprzedaży. Z czasem jednak w tej walce polegli. Ale zostali w świadomości Polaków, w filmach czy na kartach książek. Stanowili tę bardziej kolorową część świata, który młodzi ludzie znają tylko z opowiadań.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl