Tadeusz Pawłowski prywatnie: Nie mam w kontrakcie klauzuli o reprezentacji. Na szczęście... [WYWIAD]

Wojciech Koerber, Jakub Guder
Zagłębie Wałbrzych w sezosnie 1972/1973. Na dole, drugi z prawej Tadeusz Pawłowski. W dowodzie miał wpisane wtedy "górnik"
Zagłębie Wałbrzych w sezosnie 1972/1973. Na dole, drugi z prawej Tadeusz Pawłowski. W dowodzie miał wpisane wtedy "górnik" fot. archiwum Gazety Wrocławskiej
Z trenerem piłkarzy Śląska Wrocław, 61-letnim Tadeuszem Pawłowskim, o klubie, polityce, rodzinie, zasadach, marzeniach etc. rozmawiają Wojciech Koerber i Jakub Guder.

Co Pan porabiał, gdy przed rokiem pojawiła się propozycja z Wrocławia?
Pamiętam bardzo dobrze, tego nie da się zapomnieć. Byłem trenerem akademii piłkarskiej landu Voralberg w Austrii, gdy oferta nadeszła dość niespodziewanie. Chociaż z drugiej strony o pomyśle na Śląsk Wrocław rozmawialiśmy już od grudnia. Jeszcze nie stricte o trenerce, a o pomyśle. Były to rozmowy dwutorowe, bo o budowie akademii piłkarskiej z prawdziwego zdarzenia, ale też o posadzie dyrektora sportowego i pierwszej drużynie, która miała akurat passę martwiącą wrocławian. To był grudzień, a później spotkaliśmy się jeszcze z prezesem Żelemem dwa razy. Przyjechałem incognito, cały dzień dyskutowaliśmy w hotelu o Śląsku, a wieczorem wróciłem przez Monachium do domu. Później pojawiłem się przed meczem z Ruchem Chorzów, kiedy drużyną opiekował się jeszcze trener Levy. Prezes poprosił, bym obejrzał mecz i się przyjrzał, bo ma złe przeczucia, że z naszym klubem może stać się coś niedobrego. Naturalnie przyjechałem i obejrzałem przegrany mecz (2:3), choć nikt nie wiedział, że jestem we Wrocławiu.

Dzwoniliśmy wtedy do trenera. Mówił Pan, że jest w Austrii... Kłamstwo dla dobra sprawy?
Tak, dokładnie (śmiech). Mieliśmy taką umowę, że jeśli media się o wszystkim dowiedzą, wówczas zrywamy wszelkie rozmowy. Po prostu miałem jeszcze ważną umowę w Austrii, chciałem być fair.

To jak Pan wszedł wówczas na stadion niezauważony? W kominiarce, podjeżdżając limuzyną z przyciemnionymi szybami?
Nie. Oglądałem tamten mecz zza szyby ze specjalnej loży vipowskiej. A po meczu udałem się do hotelu. Prezes poprosił, bym poczekał, bo zapadła już wtedy decyzja, że kontrakt z trenerem Levym zostaje rozwiązany. Czekałem zatem w hotelu do późnej nocy, a prezes przyjechał koło 1.30. Do rana żeśmy wszystko ustalili i poleciałem z powrotem do Monachium.

I wtedy pękła pierwsza flaszka z prezesem?
Nie, nie. Z prezesem jeszcze ta flaszka nie pękła. Zresztą z nikim z klubu. Mam jakieś takie zasady, że to jest moja praca i to, co robię, chcę robić na trzeźwo. Nawet piwo nie wchodzi tu w grę, bo jeśli pracujemy, to pracujemy. Co nie znaczy, że nie ma u mnie czasu na zabawę, bo jak trzeba, to jestem też otwartym i rozrywkowym człowiekiem. A więc poleciałem do Monachium, a gdy wsiadłem tam w auto i ruszyłem do Austrii, zadzwoniłem już do dyrektora sportowego mojego austriackiego klubu. Poprosiłem o rozwiązanie kontraktu, a on powiedział, że potrzebuje kilku godzin, by skontaktować się z prezesem. Około godz. 18 dostałem zgodę na transfer, na drugi dzień wsiadłem w samolot i przyleciałem do Wrocławia. Nastąpiło oficjalne przedstawienie mnie na Stadionie Wrocław.

A gdy rozmawialiście o posadzie w Śląsku, to padło zdanie, że nie interesuje Pana stołek dyrektora sportowego, bo trzeba się jeszcze zrealizować jako szkoleniowiec?
Nie, bo klub chciał grać bardzo fair. Docelowe zamiary Śląska były takie, bym ja najpierw się z tego dyrektorskiego fotela wszystkiemu przyglądał, a pan Levy wypełnił kontrakt do czerwca. Bym poznał system pracy w klubie, mentalność ludzi, ale i zawodników. Prezes postanowił jednak, że musimy działać bardzo szybko i przystąpiliśmy do planu B. Zostałem od razu trenerem pierwszej drużyny.

Pamiętamy tamto oficjalne przedstawienie. Kiedy ściągnął Pan własną koszulkę i pokazał tors, by założyć trykot Śląska, pomyśleliśmy - oho, zaczął bez koszulki, skończy na golaska. Myliliśmy się. To była akcja spontaniczna czy może przygotowana, by pokazać przywiązanie do WKS-u?
Ja nic nie musiałem udowadniać, bo ja przecież wyrosłem na Śląsku. Wychowałem się na ul. Kruczej przy stadionie, tutaj dorastałem, tutaj chodziłem z ojcem na mecze i jeździłem na wyjazdy. Nie musiałem się podlizywać, była to spontaniczna akcja od serca. W sumie wracałem do siebie do domu, na swoją dzielnicę i nie było w tym nic nadzwyczajnego. Pokazałem pewność siebie i do dziś nie wstydzę się tego, co zrobiłem.

Potrafi Pan wymienić na szybko kilka nazwisk trenerów, którzy przepracowali w polskich klubach choćby dwa, trzy sezony bez przerwy?
No ciężko, ciężko, bo jesteśmy troszeczkę w gorącej wodzie kąpani i małe niepowodzenia powodują zaraz wiele pytań - dlaczego, po co itd. My też mieliśmy takie małe kaszlnięcie na początku sezonu, gdy dwa mecze wygraliśmy, ale i dwa przegraliśmy. Wiedzieliśmy, że ciężko pracowaliśmy na obozie i ta forma musi przyjść, tylko trzeba na nią trochę poczekać. Ale pojawiły się już nerwowe pytania.

Ze strony prezesów?
Może nie tyle ze strony prezesów, co doradców, których przy klubie nigdy nie brakuje. Na trybunach zawsze siedzi wielu ekspertów, którzy widzą to inaczej, lepiej albo myślą, że lepiej. Najłatwiej jest mecz obejrzeć z trybun i później powiedzieć jak to wszystko wyglądało. Ja się cieszę, że wytrzymaliśmy to ciśnienie, a my w sztabie szkoleniowym byliśmy przekonani, że przed chłopcami dobra jesień. Nawet oficjalnie powiedziałem zawodnikom w szatni, że mimo ich narzekań, mimo ich ciężkich nóg, żadnej zmiany filozofii w naszym treningu nie będzie. Gdy ja tę filozofię pisałem przed sezonem, zaznaczyłem, że musimy pracować ciężej, aby kompensować odejście najdroższych zawodników. Mieliśmy świadomość, że kadra zostanie uszczuplona i wielu ludzi myślało, iż trudno będzie zastąpić Kelemena w bramce, Kokoszkę, Stevanovicia, Kaźmierczaka, a do tego doszedł jeszcze uraz Marco Paixao. Byłem zadowolony, że mimo problemów potrafiliśmy nie tylko zająć dobre miejsce, ale i grać jedną z najładniejszych piłek w lidze. Nasz styl podobał się trenerom, dziennikarzom i generalnie było dużo pochwał. Wiem też, że w naszej piłce małe niepowodzenia rodzą pytania o trenerów, bo w Anglii czy Niemczech trzeba mieć długą serię porażek, by stracić pracę. U nas odbywa się to szybciej, ale taką mamy specyfikę. Przychodząc do Śląska, miałem tego świadomość, a terminarz nie sprzyjał. Wiedziałem, że z sześciu spotkań cztery rozegramy na wyjeździe, a jeden u siebie z Legią. Nie było to łatwe, ale cieszę się, że wyszło. Chciałbym zostać tutaj jak najdłużej.

Ile czasu musi jeszcze upłynąć, by stał się Pan naszym wrocławskim Fergusonem?
Tu jest fajna, prosta sprawa. Jeśli dwie strony są zadowolone, a na razie są, to miło się współpracuje. Poza tym wytworzyliśmy w klubie atmosferę wzajemnej sympatii, gdzie nikt nikomu nie zazdrości i gdzie jeden drugiego wspiera. Sztab szkoleniowy rozumie się dobrze z prezesem i chciałbym, by trwało to jak najdłużej. Choć wiem, że przyjdą też gorsze chwile. Że zamiast wygrywać, możemy zacząć remisować (śmiech). Jeśli zacznę równać do trenera Fergusona czy Otto Rehhagela w Werderze Brema (15 lat), to będzie wspaniale.

A widzi się Pan w Śląsku na innym stołku niż obecnie, czy jako szkoleniowiec wciąż czuje niespełnienie?
Na tę chwilę nie widzę siebie w innej roli, bo to, co robimy, wychodzi dobrze, a ja mam z tego przyjemność. Na razie chciałbym to kontynuować, choć nie ukrywam, że może kiedyś - ale nie jutro czy nawet pojutrze - mógłbym stać się kimś, kto doradza. Pewne jest to, że mam dwa najwyższe wykształcenia jako trener, tzn. licencję UEFA PRO upoważniającą do szkolenia najlepszych seniorskich drużyn w Europie, a od czterech lat także UEFA Junior Licence - najwyższy stopień uprawniający do szkolenia młodzieży. Dlatego uważam, że moim miejscem jest stanowisko trenera. To, co umiem, chciałbym przekazać zawodnikom, a swoją pracą udowodniłem, że robię to dobrze. Nie ma się czego wstydzić, uważam, że w tej chwili jestem chyba jednym z najlepszych trenerów w Polsce. Co mnie cieszy - otóż kiedy rozmawiam z takimi zawodnikami jak Sebastian Mila czy Piotr Celeban, oni mają zadowolenie z tego, co robią i chcą się uczyć. Widzę, jak chłopcy wykonują ćwiczenia i też mam z tego radość. Dlatego chcę trenować pierwszą drużynę Śląska Wrocław.

Akurat trafił Pan na dobry okres reprezentacji, więc nie wymienia się ciurkiem potencjalnych następców obecnego selekcjonera. Ominęło Pana to, co mogli czuć Michniewicz, Skorża, Tarasiewicz, Wdowczyk i wielu, wielu innych. Ale taka sytuacja - z pewnych przyczyn Adam Nawałka z miejsca musi odejść. Dzwoni prezes Boniek i pyta: "Tadziu, weźmiesz to?" Co wtedy?
(Dłuższa cisza) Aż się spociłem (śmiech, nie - mało powiedziane, atak śmiechu). Powiem tak - myślę, że jest to marzenie każdego trenera, ale na dziś nierealne. Przede wszystkim moim marzeniem było prowadzenie Śląska Wrocław. Marzenia się spełniają - jestem, dobrze mi idzie - a więc nie chciałbym na razie myśleć o reprezentacji. Moim nadrzędnym celem jest teraz zajęcie miejsca na pudle. Bo gra ze Śląskiem w europejskich pucharach byłaby dla mnie spełnieniem marzeń. Kiedyś spotkał taki zaszczyt Pawłowskiego piłkarza, a moje 13 goli w europejskich pucharach pozostaje klubowym rekordem. Chciałbym poprowadzić klub w tych rozgrywkach, bo mam pewne doświadczenie z nimi związane i myślę, że zrobiłbym to dobrze.

A z prezesem Bońkiem jesteście na ty? Dzwonicie do siebie?
No znamy się, graliśmy razem w pierwszej reprezentacji, byliśmy m.in. na tournee w Argentynie, rok przed mistrzostwami świata, kiedy ja odgrywałem pierwszoplanową rolę w Śląsku, a Zbyszek w Widzewie Łódź. Widzieliśmy się ostatni raz przy okazji meczu ze Szwajcarią, była wymiana uprzejmości, był "misiu". Na dłuższą rozmowę nie miałem czasu, byłem wtedy ekspertem w studiu TVP. A poza tym ja sam nie wydzwaniam i nie szukam kontaktu. Jeśli jest jakiś kontakt, to z trenerem Nawałką lub jego asystentami. Przyjeżdżają, oglądają nasze mecze i wtedy wymieniamy poglądy, jeśli chcą się czegoś dowiedzieć o naszych zawodnikach. Jeśli trzeba podforować trochę Sebastiana, by go powołali do reprezentacji, robię to.

CZYTAJ DALEJ
A ma Pan w kontrakcie klauzulę, która do reprezentacji pozwalałaby odejść w każdej chwili?
Nie, nie. Myślałem tylko o Śląsku, nie wybiegałem tak daleko i... cieszę się, że nie mam takiego punktu.

Ale zdaje Pan sobie sprawę, że wybrał taki zawód, iż w końcu Pana jeśli nie wypieprzą, to w najlepszym wypadku zwolnią? To spotyka 99,9 piłkarskich trenerów.
Wiem o tym i jestem do tego przyzwyczajony. Ostatnie sześć czy siedem lat pracowałem w akademii piłkarskiej i wielu mówiło o mnie - trener od młodzieży. Nie wszyscy jednak pamiętają, że w zawodzie trenera poruszam się od 1988 roku, w kilku klubach byłem i troszeczkę widziałem. Z reguły pracowałem w danym klubie trzy lata, a to niezła średnia. W austriackim Altach, które wprowadziłem z ligi okręgowej do I ligi, byłem cztery i pół roku i chciano mnie tam jeszcze. Ale wiem też, co to jest zwolnienie z pracy. Zresztą na różnych trenerskich seminariach uczą nas, że musimy mieć grubą skórę. Że musimy być silni psychicznie. Opowiadałem raz Pawłowi Barylskiemu o moich perypetiach i śmiał się bardzo, a pracowałem już w bodaj siedmiu klubach. Do dziś mam jednak bardzo dobre kontakty we wszystkich z nich. A gdy mnie zwalniają, to się kąpię, wycieram, biorę teczkę i wychodzę. Taka jest moja reakcja.

Rzadko jednak wypieprzają, bo Pan jest jak balsam - pozytywny, uśmiechnięty, niekonfliktowy. Gdy zwalniali ze Śląska wyniosłego trenera Lenczyka, pewnie nikt już nie mógł na niego patrzeć. Pan natomiast zostanie zapewne w Śląsku nawet po zwolnieniu. No chyba że odejdzie do większego klubu.
Ja dziś o tym nie myślę. Dobrze nam idzie, mamy dobre relacje i trzeba się tym też troszeczkę podelektować. To przepiękna rzecz, że było ostatnio trochę przerwy, że mogłem pojechać do Austrii i nacieszyć się tym drugim miejscem. Tam zaproszono mnie do redakcji gazety Vorarlberger Nachrichten, pokazano zdjęcia z Polski i zamieszczono materiał na całą stronę, co normalnie kosztuje ze 20 tysięcy euro. A tu cała strona o mnie, same pochwały i zdjęcia. Wróciłem też do waszego Plebiscytu Gazety Wrocławskiej, gdzie - jak widzę - prowadzę, choć szczęściu wcale nie pomagam. A mógłbym, bo znajomych mam sporo. Dlatego dziękuję czytelnikom i kibicom za te głosy. Jestem rodowitym wrocławianinem i nawet czasem rozmawiamy sobie o potencjalnej pracy w innych klubach, ale wiem, że tak jak tu, nie czułbym się nigdzie.

Tutaj już na wstępie ma Pan dwa punkty więcej za pochodzenie. A kolejne za ostatnie sukcesy. W ciągu niespełna roku ze Stadionu Wrocław uczynił Pan Twierdzę Wrocław. Bywały podobne serie w trenerskiej karierze?
Miewałem, bo w Altach czy Bregenz całą wiosnę potrafiliśmy nie przegrać meczu. Nie tylko u siebie. Wszędzie. Kiedyś, gdy z Altach przechodziliśmy z ligi międzywojewódzkiej do drugiej, takiej naszej pierwszej, zdobyliśmy bodaj 73 punkty. Później zarząd się śmiał, że nie ma pieniędzy na zakup nowych zawodników do klasy wyższej, bo wszystko poszło na premie. Dlatego ta Twierdza Wrocław jest bardzo fajna, ale czy my gramy u siebie, czy na wyjeździe, to taktyki nie zmieniamy. Taka jest moja filozofia. Chciałbym teraz, by tych zwycięstw na wyjeździe było więcej, bo ja nigdy nie mówię piłkarzom "przeczekajmy pierwsze minuty, zobaczmy, co gra przeciwnik". Rozmawiamy o tym, że jak od początku zagramy na swoim poziomie, to wygramy, a jak coś nie pójdzie, to zremisujemy. Ale nigdy nie ma bojaźni, że ten to jest dobry, a na tego to trzeba uważać. To jest nasza siła, choć jeszcze nie zawsze wychodzi.

Pan ustala taktykę pod zawodników, którymi dysponuje, czy ma jakiś swój stały, sprawdzony wzorzec?
Wzorzec mam z nauczania piłki holenderskiej czy w tej chwili niemieckiej. Tzn. zdominować przeciwnika. Poprzez swoją grę zdobyć przewagę nad rywalem. Posiadaniem piłki i grą w piłkę. Nasza taktyka nie polega na tym, że następuje długie podanie gdzieś do przodu i tam jest walka, coś przypadkowego. To, co robimy na boisku, jest przygotowywane na treningu. Jest wiele schematów i rozwiązań, nad którymi pracujemy. Każdy zawodnik, który wchodzi u nas na boisko, wie, co ma zrobić w danej strefie. Wszystko ma ręce i nogi. Miło jest później, gdy trener Smuda, który trochę już widział, mówi, że gramy fajną piłkę. Gdy nasz mecz na Legii w Warszawie uznany jest meczem jesieni. Ofensywny, z siedmioma bramkami. Albo nasze spotkanie z Lechem we Wrocławiu. Chciałbym, żeby większość drużyn tak w Polsce grała, bo można by przyciągnąć więcej ludzi na trybuny. Nie byłoby tego bronienia się i czekania na kontrę. Taka jest moja filozofia, by wierzyć w swoje siły i grać do przodu, choć wiadomo, że trzeba mieć też na uwadze charakterystykę zawodników. Kiedy wypadł Marco, na jego pozycji zaczął grać Machaj. Inny zawodnik, niższy, ale bardziej ruchliwy i też gra nasza była atrakcyjna, bo statystycznie rzecz biorąc zdobyliśmy nawet więcej bramek niż z Marco.

Czyli Legię, z uwagi na wasz holenderski styl, czeka już niebawem świetne przetarcie przed spotkaniami z Ajaksem.
Tak. Myślę, że tak, bo na pewno nie będziemy kalkulować. Mam do Legii szacunek, bo grają tam nieźli zawodnicy, a i budżet jest inny, ale to ma właśnie Puchar Polski do siebie, że każdy wynik jest możliwy.

A Sebastiana Milę odchudził Pan dla Śląska, reprezentacji Polski i Lechii Gdańsk?
Przede wszystkim dla siebie (śmiech). Powiedziałem Sebastianowi, że powinien grać na innym poziomie, a on o tym wiedział. Jego dobra gra przełożyła się na zespół, a później wejście do reprezentacji zrobiło mi dobrą reklamę. Po meczu z Niemcami Sebastian stał się najpopularniejszym piłkarzem w Polsce i wielu ludzi wymieniało moje nazwisko wśród tych, którzy go zmienili. Ale była to praca wielu ludzi. Sebastian nakręcił mnóstwo wywiadów, wystąpił na sylwestra w Rynku, a mi wszyscy gratulują na mieście dobrej postawy drużyny i "tego, co pan z Milą zrobił."

Teraz powinniśmy zadać pytanie w języku angielskim - jak postępy w nauce?
E, łapię już dużo słówek. Uczy mnie sędzia piłkarski Kornel Paszkiewicz. Dwa razy w tygodniu o godz. 8 rano, przed zajęciami, gdy w klubie nie ma jeszcze prawie nikogo, siadamy do stołu. No i teraz mogę już pożartować troszkę z Marco czy z Tomem Hateleyem. Słówek znam już bardzo dużo, choć wiele jest też innych obowiązków, stąd nie mam zbyt wiele czasu na konwersacje. Ale niedługo będziemy już mogli porozmawiać.

Szuka Pan we Wrocławiu jakiegoś gniazdka na dłużej czy może już je sobie uwił?
Mam mieszkanie na Grabiszynku, a więc bardzo blisko stadionu i swojej ulubionej dzielnicy. Bo wychowałem się i nauczyłem grać w piłkę na boisku Pafawagu. Nie będąc jeszcze trenerem Śląska przyjeżdżałem do Wrocławia trzy, cztery razy w roku. Żeby więc nie nocować w hotelu, kupiłem sobie mieszkanie. Jestem z żoną i kotem (śmiech), zatem na razie nam to wystarczy. A później, gdy będziemy już szli w stronę Fergusona, to pomyślimy może o czymś innym. Ale, póki co, jestem w fajnej dzielnicy, mam dużo zieleni, 8 minut na stadion przy Oporowskiej i blisko do Sadkowa, gdzie mogę wyskoczyć do pana Białka na ryby.

CZYTAJ DALEJ
Ryby to ten sposób na odreagowanie?
Tak, choć znam takich, którzy się denerwują, gdy nic nie złapią. Dla mnie ważniejsze jest, że posiedzę, pomyślę, i że ptaki mi pośpiewają. Czasem zabieram żonę, a raz byliśmy też na rybach z całą drużyną, w Sadkowie właśnie. Chłopcy podostawali wędki, popiekli kiełbaski, porozmawiali i było miło. Podobnie jak na strzelaniu, na bowlingu czy w Panoramie Racławickiej. Udało nam się stworzyć nie tylko fajny zespół na dobrym miejscu w tabeli, ale też drużynę rozumiejącą się w szatni. Jak nas obserwują psychologowie, to dostrzegają team. A dzięki temu są też wyniki.

Na kogo ostatnio krzyknął Pan w szatni?
Ja nie krzyczę. Od 29 lutego, odkąd jestem w Śląsku, na nikogo nie nałożyłem kary pieniężnej. Nie było takiej potrzeby, przynajmniej ja jej nie dostrzegłem. Na ogół staram się dogadać, a wiem też, że jestem dobrym psychologiem. To moja bardzo mocna strona.

Ma Pan na myśli życiowe doświadczenie, czy zdobytą, fachową wiedzę?
Przeczytałem dużo książek, byłem na wielu sympozjach trenerskich i mieszkałem w Bregenz. A latem w tę okolicę przyjeżdża sama śmietanka, wszyscy najlepsi. I Anglicy, i Real Madryt, i Borussia Dortmund. Mogłem też popatrzeć dwukrotnie na przygotowania Hiszpanów do MŚ i ME. Miałem sporo okazji, by zobaczyć, jak inni trenerzy reagują na różne sytuacje. Autorytetu nie zdobywa się poprzez mniej lub bardziej głośny krzyk. Na autorytet u takich zawodników jak Sebastian czy Marco Paixao mogę zapracować sobie moją mądrością, zmysłem taktycznym czy reagowaniem na boiskowe wydarzenia. To właśnie dodaje mi najwięcej charyzmy i sprawia, że jestem dobrym trenerem. Gdy to, o czym mówię na odprawie, sprawdza się później na boisku. Ludzie mówią, że jestem pogodny, że wprowadzam ducha wiary, ale tak jest w psychologii, że realne cele dają motywację, a nierealne - frustrację. Przed meczem z Legią nie mówiłem, że to wielki klub i mamy się wszyscy trząść, lecz mówiłem, że wygramy. A ci moi piłkarze grali przecież w różnych klubach i w różnych zagranicznych ligach. Autorytetu nie zdobywa się u nich kijem czy pałką lub ściągnięciem koszulki na konferencji prasowej, a pracą.

Ma Pan jakieś poglądy polityczne?
Mój ojciec był żołnierzem Armii Krajowej i jestem wychowany troszeczkę na Radiu Wolna Europa. Tzn. nie, że ja słuchałem, a ojciec. Sam nigdy się polityką nie zajmowałem, ale tata chciał mieć napisane na grobie "żołnierz Armii Krajowej" i naturalnie ten napis jest. Nie mam żadnych aspiracji politycznych, ani też nigdy się tym nie interesowałem. W Austrii jest partia czarnych, niebieskich i czerwonych, ale powiem szczerze, że nie wiem dokładnie, kto, co i gdzie. Dlatego mam apel do wrocławian - zróbmy coś razem, zróbmy coś wspólnie dla Śląska Wrocław i nie patrzmy, kto jak się nazywa i z jakiej jest partii.

A kopalnie by Pan pozamykał? Można by osłabić Górnika Zabrze, Ruch Chorzów...
Trudne pytanie. Ja sam grałem trzy lata w Torezie, czyli w Zagłębiu Wałbrzych. Nawet w dowiedzie miałem napisane - górnik. Miałem z nimi do czynienia, byliśmy prowadzani na kopalnię i wiem, jak ciężka to praca. Szczególnie w Wałbrzychu, gdzie pokłady są bardzo niskie, bo węgiel był wysokoenergetyczny i opłacało się go wydobywać. Dlatego żal mi jest tych ludzi, choć nie wiem, jakie jest podłoże ekonomiczne oraz interes państwa. Te wszystkie restrukturyzacje tak jednak powinny być przeprowadzane, by nie zapomnieć o tych ludziach.

Grywa Pan jeszcze czasem w piłkę ze starymi kumplami?
Troszeczkę grałem, ale ostatnio coraz mniej, bo zdrowie już nie to. Przeważnie grają w tych amatorskich ligach młodsi, a ja nie muszę już nic nikomu udowadniać. Lubię pograć w siatkówkę, koszykówkę czy na treningu czasem kopnąć, aby pokazać chłopcom, że noga jeszcze jest precyzyjna i trochę się przy tym pośmiać. Teraz mogę też kopnąć do Janusza Sybisa, bo wrócił do Śląska, odbudował się i widać uśmiech na jego twarzy. Pomaga nam. No i rower. To teraz lubię. Na wiele więcej nie ma czasu, ostatnio jestem w klubie od godz. 8 do 20.

CZYTAJ DALEJ
Żona nie narzeka?
Powiem szczerze, że nieraz jej to przeszkadza. Tzn. jest długo, długo fajnie i żona wszystko toleruje, aż przychodzi taki okres, że robi jej się smutno, bo zaczyna mnie brakować. To człowiek związany ze mną już tyle lat, więc potrzebuje mnie. Ale żona wie, że praca sprawia mi wielką przyjemność. A jeszcze teraz, gdy dostrzega na mieście dowody sympatii wobec mnie, to ma świadomość, że jest częścią tego sukcesu.

Podobno po golu Sebastiana Mili wbitym Niemcom krzyczała głośniej niż Pan.

Tak, jest na każdym meczu i tłumaczy wszystko ludziom. Wtedy jest w swoim żywiole (śmiech).

Czyli to ona chciała Pana zwolnić po kilku meczach, gdy wspominał Pan o małym "kaszlnięciu"... Żeby mieć więcej męża.
Nie, nie, ona się bardzo dobrze zna na piłce. Wiele jej uwag jest bardzo trafnych i wciąż jest bardzo spontaniczna. Po meczu zawsze macha i krzyczy do mnie albo pokazuje, że tym razem ciężko było. Jest na każdym spotkaniu.

Na co dzień zajmuje się domem?
Zgadza się. Właśnie do niej dzwoniłem, mówiła, że sprząta (śmiech). Ja ogólnie nic w domu nie robię i jestem bałaganiarzem, więc ma troszeczkę do poukładania. A jak znajdziemy czas, to też jeździmy razem na rowerach, czasem na ryby. Ona też była sportsmenką, w Pafawagu, więc wie, o co tu chodzi. Była rekordzistką Polski w rzucie dyskiem, zajęła czwarte miejsce na mistrzostwach Europy w Paryżu. Żona wie, że moja praca to nie tylko trening, dlatego gdy kończy się dzień, mam prawo być zmęczony.

Ma Pan marzenie?
Mam. Nie lubię mówić o swoich prywatnych sprawach, ale mam bardzo chorego syna, który ledwo co przeżył, przebywa w Austrii i jest w trakcie rehabilitacji. Chciałbym, żeby mógł przyjechać do Wrocławia i zobaczył mecz Śląska, takie mam marzenie. Piotrek 18 marca skończy 36 lat.

A sportowy cel?
Mistrzostwo Polski jest szczytem marzeń, ale gdybyśmy skończyli w pierwszej trójce, już to byłoby sensacją. W tej chwili jesteśmy w trakcie przebudowy drużyny, bo trwa odchudzanie Śląska. Coraz więcej klasowych piłkarzy odchodzi, a coraz więcej jest młodych chłopaków z Dolnego Śląska. Najważniejsze, byśmy utrzymali poziom sportowy, byśmy wciąż byli konkurencją dla Legii, Lecha czy Wisły. Ale w przyszłości trzeba by pomyśleć o tym faktycznie wielkim Śląsku. Chciałbym mieć w zespole czterech takich zawodników, że tylko na nich przychodziłoby na mecze po 20 tysięcy widzów. Chciałbym mieć takiego Janka Sybisa, Ryśka Tarasiewicza czy Waldka Prusika. Żeby ten Śląsk stał się znów klubem Wrocławia, a nawet Dolnego Śląska. Bo kiedyś, gdy nie mieściliśmy się na Oporowskiej, to graliśmy na Stadionie Olimpijskim, a całe Pola Marsowe to był parking. I tam stawały samochody ze Świdnicy, ze Świebodzic, z Milicza, Oławy itd. Cały Dolny Śląsk przyjeżdżał na nasze mecze i marzę, by to wróciło. Nie patrzmy, czy ktoś jest wysoki czy niski, czy ma czerwone włosy czy czarne, zróbmy coś razem!

Rozmawiali Wojciech Koerber i Jakub Guder

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Tadeusz Pawłowski prywatnie: Nie mam w kontrakcie klauzuli o reprezentacji. Na szczęście... [WYWIAD] - Gazeta Wrocławska

Wróć na i.pl Portal i.pl