Sztuczny małpolud i zmyślone plemię. Nauka i oszustwa

Witold Głowacki AIP
pixabay
Philip Zimbardo, słynny psycholog społeczny, ma kłopoty - wiarygodność jego eksperymentu stanfordzkiego stanęła pod znakiem zapytania. Historia nauki zna wiele takich przypadków

Słynny „eksperyment więzienny” przeprowadzony w 1971 roku przez Philipa Zimbardo na Uniwersytecie Stanforda należy do najczęściej przywoływanych doświadczeń psychologicznych i społecznych w historii. Choć wielu naukowców zawsze pozostało sceptykami wobec wyników badań Zimbardo, w powszechnej świadomości (nie bez pomocy mediów z całego świata) ukształtował się jego obraz jako niemal namacalnego dowodu na co najmniej dwoisty charakter ludzkiej natury. Odwoływali się do niego i publicyści, i nawet niektórzy badacze Holocaustu. A sam Zimbardo dzięki swojemu eksperymentowi zyskał globalną sławę i rangę jednego z najważniejszych psychologów społecznych na świecie. Ale nic w tym dziwnego, bo przecież eksperyment - przynajmniej w wersji, jaką dotąd znaliśmy - udowodnił, że w każdym normalnym człowieku drzemie gdzieś potwór. Potwór, którego szczególnie łatwo - według Zimbardo - obudzić w określonych sytuacjach społecznych.

Teraz - za sprawą pięcioletniego śledztwa francuskiego dokumentalistów Thibaulda Le Texiera wychodzą na jaw fakty, które zdają się podważać wiarygodność eksperymentu Zimbardo. Gdyby miały się potwierdzić - słynne doświadczenie Zimbardo mogłoby się stać jednym z większych fałszerstw w historii nauki.

W eksperymencie Zimbardo uczestniczyło 18 ochotników (zarabiali po 15 dolarów dziennie). Wybierano wyłącznie mężczyzn, wyłącznie w pełni zdrowych psychicznie i stabilnych emocjonalnie, z czystą policyjną i sądową kartoteką. Uczestników eksperymentu podzielono na dwie grupy - więźniów i strażników. W odpowiednio zaaranżowanych uniwersyteckich piwnicach powstało „więzienie”. Tam „więźniowie” trafili do cel a „strażnicy” mieli strzec przestrzegania ostrego regulaminu „więzienia”. Jedni i drudzy otrzymali tylko zwięzłe instrukcje dotyczące swych ról, Zimbardo chciał obserwować, jak sami będą je rozwijali.

Co było dalej, wie prawie każdy. „Strażnicy” z każdą godziną i z każdym dniem stawali się coraz bardziej okrutni i brutalni, pod koniec eksperymentu mieli się już zachowywać jak grupa starannie wyselekcjonowanych sadystów. Z kolei „więźniowie” szybko popadali w rezygnację, stawali się apatyczni i czekali tylko na moment, w którym ten koszmar się skończy. Eksperyment został przez Zimbardo przerwany w szóstym dniu - w „więzieniu” miało się już zrobić zbyt niebezpiecznie.

Otóż dziś dowiadujemy się, że niekoniecznie była to sama prawda. Historia tej demistyfikacji zaczyna się od pomysłu na film francuskiego dokumentalisty Thibaulda Le Texiera. Pięć lat temu postanowił on mianowicie nakręcić duży, trzymający w napięciu dokument będący możliwie dokładną i precyzyjną rekonstrukcją eksperymentu Zimbardo. Niezły pomysł, trzeba przyznać - w dodatku z naprawdę dużym jak na film dokumentalny potencjałem komercyjnym.

Le Texier szybko wziął się do roboty. Dotarł do uczestników eksperymentu, bo chciał oprzeć swój film na ich wypowiedziach i relacjach. Niestety kolejni nagrywani „więźniowie” i „strażnicy” mówili zupełnie co innego, niż to co wynikało z raportu z eksperymentu. Le Texier dokopał się więc w archiwach Uniwersytetu Stanford do oryginalnych nagrań i filmów z eksperymentów, oraz do licznych notatek z jego bieżącego przebiegu. Obejrzał je, odsłuchał i przeczytał - i znów okazało się, że lista rozbieżności jest naprawdę długa.

Od tego momentu Le Texier nie chciał już rekonstruować eksperymentu Zimbardo - postanowił natomiast podrążyć temat jego wiarygodności. Od uczestników badania usłyszał między innymi, ze Zimbardo i jego zespół wcale nie zostawili życia „więzienia” samemu sobie. Przeciwnie - aktywnie zachęcali „strażników” do łamania „więźniów” a „więźniów” do oporu przeciw „strażnikom”. Jednym i drugim podsuwali też pewne tropy i pomysły.

Były więzień całkowicie realnego już więzienia San Quentin, który w eksperymencie Zimbardo posłużył za konsultanta, powiedział Le Texierowi, że większość opisanych w raporcie z eksperymentu sadystycznych praktyk pochodzi z jego własnych doświadczeń, które opisywał w rozmowach z Zimbardo. Ergo: „strażnicy” w podziemiach uniwersytetu Stanford sami ich nie wynaleźli, raczej ktoś musiał ich zainspirować, jeśli nie nauczyć „fachowego” znęcania się nad więźniami.

Le Texier zebrał swoje zarzuty wobec Zimbardo w książce „historia Kłamstwa. Śledzwo w sprawie eksperymentu stanfordzkiego”, która ukazała się w czerwcu we Francji. Zimbardo wydał oświadczenie - broni się w nim przed oskarżeniami Le Texiera. Minie zapewne jeszcze trochę czasu, zanim kolejni badacze i dziennikarze potwierdzą wiarygodność wersji Le Texiera.

Ale jedno jest pewne - gdyby eksperyment Zimbardo okazał się rzeczywiście oszustwem, nie byłoby to z pewnością ani pierwsze, ani ostatnie z wielkich fałszerstw w nauce. Zdarzają się one od stuleci. Czasem demistyfikowane są niemal natychmiast, czasem po wielu latach.

Brytyjski psycholog dowiódł, że „predatory journals” przyjmą bez zastrzeżeń nawet pracę o tym, jakoby politycy prawicy podcierali się lewą ręką i na odwrót

Najpowszechniejszą z tych współczesnych fałszerskich plag w nauce są oczywiście plagiaty. Szczególny ich wysyp rozpoczął się we wczesnej erze rozwoju Internetu. Naukowcy z naiwną beztroską „pożyczali” sobie wtedy fragmenty prac swych nagle odkrytych kolegów z drugiej strony kuli ziemskiej albo autorów nieżyjących od lat, licząc na to, że nikt nigdy nie zorientuje się, że doszło do plagiatu. Upowszechnienie się oprogramowania antyplagiatowego, a następnie całych systemów antyplagiatowych znacząco utrudniło takie praktyki - i liczba plagiatów w nauce już nie rośnie.

Ale całkiem niedawno ujawnił się nowy trend. Pisanie entuzjastycznych recenzji własnych prac naukowych - oczywiście pod zmienionym nazwiskiem i z jakąś „pożyczoną” afiliacją. Po co? Przede wszystkim po to, żeby podbić statystyki cytowań - kluczowe w różnych systemach oceny punktowej - decydującej o „wartości”, także rynkowej, danego naukowca.

Zjawiskiem towarzyszącym „punktomanii”, która powoli ogarnia cały świat nauki zmuszając naukowców do zbierania punktów za określoną liczbę i rangę publikacji oraz cytowań, jest pojawienie się licznych tzw „predatory journals” - czyli pseudoczasopism naukowych, które za odpowiednią opłatą opublikują niemal wszystko, co do nich trafi. W zamian naukowiec będzie mógł chwalić się publikacją - a jeśli dobrze pójdzie, także cytowaniami. Tego typu „czasopisma naukowe” były już wielokrotnie brane na celownik przez różnych poirytowanych ludzi nauki, o rozmaitych demistyfikacjach ich działalności można by napisać całą książkę. Poprzestańmy na jednym z najświeższych przykładów. Zaledwie niecałe dwa tygodnie temu brytyjski psycholog Gary Lewis ogłosił na Twiterze wyniki pięknej prowokacji. Otóż wysłał do jednego z takich „predatory journals” dzieło naukowe, w którym podpierając się zmyślonymi badaniami dzielił się ze światem absurdalnym „odkryciem” zawierającym się w następującej tezie: „Politycy prawicy podcierają się lewą ręką, tymczasem politycy lewicy podcierają się ręką prawą”. Lewis podpisał się jako pracownik Instytutu Interdyscyplinarnych Badań Politycznych i Fekalnych w Londynie. „Artykuł” został opublikowany bez skreśleń i bez żadnych wątpliwości ze strony recenzentów i redaktorów.

Zdarza się jednak i tak, że naukowcy piszą w ten sam sposób całe artykuły. I nie, nie dla żartu. Dla sławy, prestiżu, awansu. Jeden z ilościowych rekordów należy do japońskiego anestezjologa Yoshitakany Fujii. Powołał się on na całkowicie sfałszowane dane z rzekomych badań w co najmniej 172 artykułach. Naukowcy, którzy sprawdzili publikacje Fujii, ustalili, że opisywał on między innymi rezultaty nigdy nie przeprowadzonych badań klinicznych na pacjentach, których nigdy nie widział.

Ale naukowe fałszerstwa, oszustwa i przekłamania nie są jakąś wyłączną domeną współczesności. W 1975 roku na zamierzonym (lub nie) naukowym fałszerstwie sprzed ponad 270 lat przyłapano nawet samego Isaaca Newtona. Historyk nauki z Izraela Zev Bechler przejrzał zachowane notatki odkrywcy trzech zasad dynamiki. Okazało się, że Newton zapisał w nich zupełnie odwrotne wyniki przeprowadzonych przez siebie doświadczeń dotyczących koncepcji soczewki achromatycznej, niż te, które opublikował na początku XVIII wieku w swym dziele poświęconym optyce. A zatem albo postanowił je zignorować, by dalej dowodzić swej hipotezy, albo też popełnił nieświadomie dość poważny błąd w kluczowym dla swego dzieła obszarze.

Do dziś naśladowców miewa James Macpherson, osiemnastowieczny szkocki poeta, który dokonał niezwykłego „odkrycia” z dziedziny historii literatury. Macpherson wydał mianowicie „Pieśni Osjana”, które według niego były wczesnośredniowiecznymi celtyckimi poematami, odnalezionymi przez niego a następnie żmudnie tłumaczonymi z języka gaelickiego. W rzeczywistości Macpherson napisał je sam - stając się przy okazji jednym z czołowych autorów okresu preromantyzmu. Długo jednak upierał się, że „Pieśni Osjana” są autentycznym zabytkiem szkockiej poezji - oczywiście chodziło o podtrzymanie szkockiego ducha pod angielską dominacją. Macpherson działał więc niejako „ku pokrzepieniu serc”.

Bywało jednak i tak, że naukowcy zostawali naukowymi fałszerzami na skutek okrutnego dowcipu. Wyjątkowo bezlitośnie zażartowali w 1725 roku ze swojego kolegi Johanna Beringera dwaj naukowcy z Uniwersytetu w Würzburgu - niejacy Roderick i Eckhart. Na miejscu wykopalisk, które Beringer prowadził ze swoimi studentami podrzucili oni spreparowane „skamieliny przedpotopowych zwierząt”, na których dodatkowo wyryli hebrajskie inskrypcje. Beringer na widok tego „odkrycia” doznał istnej iluminacji. Uznał mianowicie, że właśnie zdobył dowody potwierdzające wiarygodność opisu potopu ze Starego Testamentu - i natychmiast opublikował stosowną rozprawę.

„Skamieliny” okazały się bardzo ordynarnymi falsyfikatami - część z nich była zresztą całkowicie nieadekwatna nawet do XVIII-wiecznej wiedzy naukowej. Znajdowały się wśród nich np. „skamieniały” ptak wysiadujący gniazdo, czy też „skamieniała” pszczoła na plastrze miodu. Wybuchł więc skandal. Beringer próbował ratować swój naukowy honor w sądzie. Po wyroku został oficjalnie oczyszczony z zarzutu naukowej nieuczciwości, ale i tak nie pomogło to jego reputacji. Podobno próbował - bez większego skutku - wykupić samemu cały nakład swego kompromitującego dzieła.

Numer z podrobioną „skamieliną” powtórzył w drugiej połowie XIX wieku niejaki George Hull, wojujący ateista, który chciał wyszydzić całkiem silnych wtedy w Wielkiej Brytanii ultrareligijnych metodystów wierzących, że w czasach przedbiblijnych Ziemia miała być zamieszkiwana przez Gigantów. Zamówił więc „skamielinę” takowego Giganta - w gruncie rzeczy będącą rodzajem rzeźby i podrzucił ją na budowie studni u jednego z metodystycznych rolników pod Cardiff. Ryba chwyciła haczyk - „Gigant” został najpierw uznany przez metodystów za autentyczną skamielinę, a następnie zdemaskowany jako wyjątkowo toporne fałszerstwo.

Podobnych przekrętów dopuszczali się jednak także zwolennicy jak najbardziej postępowych teorii nauki. Na przełomie XIX i XX wieku sporo pisano o tak zwanym „brakującym ogniwie” ewolucji - czyli braku dowodów na istnienie jakiegoś stadium pośredniego między małpą a człowiekiem. Dla kreacjonistów i innych przeciwników teorii Darwina był to istotny argument - mogli dzięki temu podważać ewolucyjne pochodzenie człowieka i dowodzić, że ludzkość powstała dokładnie tak, jak opisano to w Biblii.

Tymczasem 1912 roku adwokat (i paleontolog - amator) Charles Dawson, ogłosił, że odkrył owo „brakujące ogniwo” - miała to być czaszka nieznanej dotąd istoty człekokształtnej znaleziona w żwirowni w angielskim Piltdown. W 1915 roku Dawson odkrył jeszcze drugą podobną czaszkę. Przez lata Dawsonowi generalnie wierzono.

Ale paleontologia wchodziła powoli w swą dwudziestowieczną złotą erę, stopniowo odkrywano coraz więcej kopalnych szczątków nieznanych wcześniej hominidów - i nijak nie pasowały one do czaszki „człowieka z Piltdown”. Fałszerstwo Dawsona zostało ostatecznie zdemaskowane dopiero w latach 50, kiedy czaszka „człowieka z Piltdown” została poddana badaniom poziomu zawartości fluoru w jej poszczególnych częściach. Szybko okazało się, że jest ona znacząco różna w różnych kościach składających się na czaszkę - co już świadczyło o tym, że muszą one pochodzić z różnych okresów.

Ostatecznie okazało się, że czaszka została „zmontowana” z kości ludzkich i małpich (różnych gatunków). Był tam ludzki fragment kości czaszkowych mieszkańca Ziemi Ognistej, któremu zmarło się jeszcze w średniowieczu, była 500 letnia żuchwa orangutana - i na przykład skamieniały ząb szympansa oraz jeszcze kilka innych tego rodzaju „części zamiennych”. Badacze zaznaczyli, że całość została złożona dość przemyślnie i profesjonalnie, a całą czaszkę „człowieka z Piltdown” dodatkowo postarzono mocząc ją w kwasie chromowym.

Na koniec jeszcze historia z prawdziwym rozmachem - i o randze zbliżonej do kwestii wiarygodności eksperymentu Zimbardo. W 1971 roku w świecie antropologów i etnologów wybuchła prawdziwa bomba. Otóż filipiński oligrcha i badacz-amator Manuel Elisalde (zaprzyjaźniony zresztą z filipińskim dyktatorem Ferdinandem Marcosem) ogłosił odkrycie nieznanego dotąd plemienia Tasaday, żyjącego według reguł z epoki kamienia łupanego.

Według Elisalde Tasadajowie mieli nigdy wcześniej nie mieć jakiegokolwiek kontaktu z cywilizacją, w dodatku od czasów neolitycznych mieli żyć w całkowitym oderwaniu od wszelkich zdobyczy postępu. Emocje w świecie naukowym były więc olbrzymie. Ale PANAMIN (czyli filipińska organizacja rządowa na rzecz mniejszości narodowych i plemiennych) - na której czele stał zresztą Elisalde - natychmiast ogłosiła całkowity zakaz wstępu do rezerwatu plemienia Tasaday, motywując to oczywiście koniecznością ochrony niezwykłego plemienia i jego kultury.

Cała mistyfikacja została więc ujawniona dopiero w 1984 roku, już po upadku Marcosa. Szwajcarski reporter Oswald Iten przedostał się do „rezerwatu” Tasaday i odkrył, że jego mieszkańcy paradują w T-shirtach, używają normalnych jak na filipińskie warunki narzędzi, bateryjnego sprzętu elektronicznego itp. Okazało się, że w roli Tasadajów występowali na zamówienie Elisalde przebrani wieśniacy z nieodległej, za to całkowicie cywilizowanej, wioski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl