Szlachectwo zobowiązuje. Polscy arystokraci - kim są dzisiaj, jak żyją?

Anita Czupryn
Nie mieszkają w pałacach, nie epatują herbami ani rodowymi pamiątkami po dawnej świetności przodkach. Bo też i to, co nie zostało zniszczone w wojennej pożodze, w większości rozszabrowano. Polscy arystokraci - kim są dzisiaj, jak żyją?

Nobless oblige - lubił powtarzać książę Radziwiłł i nie tylko on. - Szlachectwo zobowiązuje - to chyba jedno z najważniejszych przesłań, jakie wyniosły z domów dzieci znanych polskich arystokratycznych rodów. Bo w każdej rodzinie szczególnie dbano o to, aby swoje dobre urodzenie traktować jako zobowiązanie. Aby z tradycji rodziny brać to, co ważne. Jedną z nich był patriotyzm. Może i brzmi to patetycznie, ale w codziennym życiu dziś również jest to wyzwanie. Drugą ważną sprawą, można rzec, podstawą rodzinnej tradycji polskiej arystokracji było i jest trzymać się razem. I nie chodzi tylko o najbliższych - rodziców, dziadków, rodzeństwo. Ale i o niezliczone rzesze cioć i wujków, kuzynów bliższych i dalszych. A podstawą wychowania była i jest skromność.

Wielkie klany polskiej arystokracji połączonej silnymi więzami krwi dbają też o to, aby przetrwały silne i żywe tradycje. - Czy słowo arystokracja coś jeszcze w Polsce znaczy? - zastanawia się Marcin Zamoyski, syn ostatniego ordynata Ordynacji Zamojskiej Jana Zamoyskiego. W latach 90. wrócił do rodzinnej kolebki, od lat służąc miastu Zamość jako prezydent. I odpowiada: - Arystokracja to dla mnie dziś już historia, utraciła to, co było jej wyróżnieniem, czyli majątki. Rok 1945 w Polsce zlikwidował majątki polskiej arystokracji i ci ludzie stali się takimi samymi jak reszta społeczeństwa, a niektórzy z nich znaleźli się nawet w dużo gorszej sytuacji. Wielu z nich skazano, siedzieli w więzieniach, albo wywożono ich do Rosji. Wielu wyemigrowało z kraju, nie godząc się z szykanami, jakie stosowała władza, aby tych ludzi upodlić, zniszczyć.

Maria Ponińska, siostra Marcina Zamoyskiego i żona Edwarda Ponińskiego, twardo stoi na stanowisku, że arystokracja skończyła się w Polsce w 1945 r. - Dziś dobrze urodzonym oznacza być dobrym człowiekiem, żyć zgodnie z sumieniem i tak wychować dzieci, aby nasz kraj dobrze prosperował, a one mogły układać sobie życie według wzorców wyniesionych z domu - mówi Maria Ponińska.

Rok 1945 w Polsce zlikwidował majątki polskiej arystokracji i ci ludzie stali się tacy sami jak reszta społeczeństwa

W dziejach rodziny Zamoyskich jak w lustrze przejrzeć się może wiele polskich arystokratycznych rodów, bo jej historia, właśnie ta po 1945 r., jest dość typowa. Zamoyscy zresztą są spokrewnieni z większością polskich arystokratycznych rodów.
Ojciec Marcina Zamoyskiego, ordynat Jan Zamoyski, mieszkał w Zwierzyńcu - centrum ordynacji, którą prowadził już od jakiegoś czasu, gdy dziadek zaczął chorować. Dziadek zmarł w 1939 r., babcia nadal mieszkała w pałacu w Klemensowie pod Zamościem, gdy wybuchła wojna. W 1944 r. rodzina Zamoyskich ucieka ze Zwierzyńca. Jana Zamoyskiego zaaresztowano, osiem miesięcy siedział w Kielcach. Kiedy go wypuszczono, rodzina wyjeżdża do Sopotu.

- W Sopocie ojciec znalazł pracę w eksporcie jajek do Anglii, potem w firmie amerykańskiej, wysyłającej statki przywożące jedzenie do krajów poszkodowanych w wojnie. Ojciec znał języki, skończył SGH, znał się na zarządzaniu. To był dla nas szczęśliwy okres. Tam też na świat w 1947 r. przyszedł oczekiwany syn, a nasz brat - Marcin - wspomina Maria Ponińska. - Rodzice prowadzili otwarty dom. Miałam wrażenie, że goście w domu byli ciągle.

Dom Zamoyskich odwiedzali wówczas książęta i hrabiowie, ale dla dzieci były to po prostu niezliczone liczby cioć, wujków i kuzynów, bo nikt się tam nie tytułował i nie podkreślał swojego statusu. - Dochodziły słuchy, że w Warszawie dzieje się strasznie, a u nas pulsowało życie. Tata po pracy grał w tenisa, wieczorem rodzice spotykali się ze znajomymi. Pamiętam, chodziliśmy do sklepu, wtedy jeszcze prywatnego, który znajdował się naprzeciwko kościoła pod wezwaniem św. Jerzego zwanym "Gwiazdą morza" i moje dziecięce oczy chłonęły tę ogromną ilość rzeczy, jaka tam wówczas w tym sklepie była. I raptem w 1949 r. sklep upaństwowili. To było niezrozumiałe, że nagle zobaczyłam puste półki - opowiada Maria Ponińska.

Szczęśliwy okres nie trwa długo - UB aresztuje w Sopocie ordynata Jana Zamoyskiego i na wiele lat zamyka go w więzieniu, oskarżając o współpracę z Niemcami, działalność w AK i szpiegostwo na rzecz Stanów Zjednoczonych. Wychodzi na mocy amnestii w 1956 r., a dwa lata później zostaje zrehabilitowany.
Wtedy też pierwszy raz po wojnie postanawia pojechać do ukochanego Zwierzyńca. Nie było to jednak proste - musiał dostać zgodę prokuratury, no i codziennie meldować się na posterunku. Prasa lubelska z tamtego okresu grzmiała: "Kto pozwolił byłemu obszarnikowi tu przyjeżdżać, z chłopami rozmawiać!". Ale kiedy Jan Zamoyski wyszedł rano z domu, na schodach ujrzał dwa gliniaki, w jednym jagody, w drugim poziomki uzbierane przez wdzięczną ludność. - Ojciec potem nie chciał tam jeździć, ale my, dzieci, przyjeżdżaliśmy do Zwierzyńca na wakacje. Ludzie byli tu szalenie mili, doskonale pamiętali rodziców i to, jak w czasie okupacji i wojny pomagali im przeżyć. Dopiero po latach, kiedy wróciłem na te tereny w 1990 r. i rozpocząłem działalność samorządową, dowiedziałem się, że moją mamę Różę Zamoyską mieszkańcy nazywali "Aniołem dobroci", jest tu też szkoła jej imienia - mówi Marcin Zamoyski.

On sam jako dziecko nie zaznał już luksusów arystokracji. W domu było bardzo ciężko, piątka dzieci, babcia i pani Zofia Miszczak, która od niepamiętnych czasów była z rodziną, jako kucharka i pomoc domowa. - To pani Zofia najczęściej opowiadała o tamtych czasach, o tym, kto do nas przyjeżdżał, ale to było dawno temu. Tylko ona zwracała się do mamy "Pani hrabino", a do matki mojego ojca "Pani Ordynatowo". Ale ja już paniczem nie byłem - śmieje się Marcin Zamoyski. Do jego ojca nikt z władz komunistycznych też nie zwracał się "Panie ordynacie", no ale raz jeden z partyjnych sekretarzy, wiedząc, że ordynat to słowo, którego w słowniku komunistycznej Polski być nie może, zwrócił się ze słowami: "Panie ordynatorze".

- Mama nie opowiadała nam o tamtych czasach. Zamknęła tamten rozdział, poszła do pracy jako pielęgniarka. Gdy ojca wsadzili do więzienia, zarządzono też przepadek całego mienia. Wszystkie meble, łóżka, szafy stemplowane były pieczęciami "Własność Skarbu Państwa". Nie zostało nam dosłownie nic - opowiada Marcin Zamoyski. Jego mama Róża Zamoyska, już kiedy wynajęli dom w Klarysewie pod Warszawą, próbowała wykupować potem meble, ale z pamiątek, które by świadczyły o świetności rodu nic nie zostało. Pałac Błękitny w Warszawie, który należał do rodziny Zamoyskich, w którym Stefan Żeromski, zatrudniony jako kustosz, pisał "Popioły", zniszczono w 1939 r. Do wybuchu wojny w pałacu mieściły się wspaniałe zbiory artystyczne ze słynną Biblioteką Ordynacji Zamojskiej. Większość tego wywieźli Niemcy, reszta spłonęła w pożarze.

Majątek rodziny Zamoyskich był jednym z największych i najbogatszych w Polsce. - Dziadek był osobą, która Polskę kochała. Utrzymywał rząd na emigracji w Paryżu, z Dmowskim i grupą Paderewskiego na czele, dla armii Hallera zakupił broń, oczywiście zaciągając kredyty. Moja babka oddawała na to swoją biżuterię - opowiada Marcin Zamoyski. Inne rody, jak Braniccy, miały majątki i za granicą, niektórym, jak Potockim, udało się wywieźć z Polski część swoich kolekcji, ale dziadek Marcina Zamoyskiego uważał, że Polska jest jego jedynym krajem. - Uratowało się 3 proc. zbiorów z biblioteki ordynacji zamojskiej w Warszawie, to dziś najwspanialsze zbiory przechowywane jako depozyt w Bibliotece Narodowej. Reszta się spaliła. Z kolei w 1939 r. do pałacu w Klemensowie weszli Rosjanie, urzędowali dwa tygodnie, i wywieźli, co było najwartościowsze. Resztę wykradli szabrownicy - opowiada Marcin Zamoyski. Co prawda w 1943 r. do pałacu wraca jeszcze babka Marcina Zamoyskiego i przyjmuje tam zakonnice, które prowadzą dom dziecka. Z dokumentów wynika, że jeszcze w 1950 r., gdy władza robiła spis przedmiotów znajdujących się w pałacu, pisano, że są "żółte łyżeczki" (chodziło oczywiście o złote). Pracownicy UB pisali wówczas do władz, że proszą o stół, szafę czy kanapę po Zamoyskich, bo nie mają. I dostawali.

Marcin Zamoyski po latach dotarł do dwóch takich osób, prosząc ich, że chce odkupić rodowe meble. - jeden odsprzedał mi stół karciany, ale już krzeseł, na których pozostały ślady po wydłubanym herbie, sprzedać nie chciał. Drugi oświadczył, że wszystko, co miał, gdzieś przepadło - wspomina. Uratowało się kilka obrazów, są w muzeum w Zamościu, chorągwie spod Wiednia ma muzeum w Krakowie, a kilkadziesiąt książek, najwspanialszy zbiór polskich rękopisów literatury w Bibliotece Narodowej. - Mama nigdy nie powiedziała, że ktoś nam coś zabrał, w jej słowniku nie było słowa nienawiść. Uważała, że człowiek jest prawdziwie wolnym wtedy, kiedy przebacza. I tak nas wychowywała - zupełnie zwyczajnie - przypomina Marcin Zamoyski. Jak i inne dzieci chodziły do państwowych szkół, kilka kilometrów pieszo, jako rodzeństwo podobno się tłukli, ale też bardzo kochali i nie wyobrażali sobie, żeby kogoś z nich zabrakło. Byli wychowywani w szacunku do dorosłych, ludzi starszych i rodziców. - Dzieci przy stole siedziały na szarym końcu, a odzywały się tylko wtedy, kiedy zostały o to poproszone - uśmiecha się do wspomnień Marcin Zamoyski. Dziś cztery siostry Marcina Zamoyskiego mieszkają w Warszawie i tu na święta spotykają się wszyscy razem. W tym roku do wigilijnego stołu zasiądzie prawie 60 osób!

Choć o arystokracji mówi się, że woli trzymać się razem, w swoim środowisku, i w nim też szukać sobie żon i mężów, to u Zamoyskich nie aranżowano małżeństw, nie starano się układać dzieciom życia - każde z nich miało odpowiadać za swoje. I szli za głosem serca. Gabriela, kolejna siostra Marcina Zamoyskiego, wyszła za mąż za Marcina Bogusławskiego, który był pasierbem Witolda Lutosławskiego, ale sam nie posiadał tytułu. - A zatem i ja nie mam już możliwości używania tytułu hrabiowskiego, choć nie ma to dla mnie znaczenia - śmieje się Gabriela Bogusławska. Ale, jak podkreśla, ma dla niej znaczenie to, że jej rodowe nazwisko Zamoyska jest pozytywnie zapisane w historii. A przecież nie wszystkie rody arystokratyczne w Polsce mają tak piękne karty. - To prawda, arystokracja zniknęła po 1945 r., ale wróciła w 1990 i mam wrażenie, że wróciła z dużą przesadą. W czasach komuny przyznawanie się do korzeni nie było mile widziane, ale potem ludzie mieli potrzebę tytułowania się, szukania na gwałt dowodów na pochodzenie szlacheckie i to czasem bywało wręcz śmieszne - mówi Gabriela Bogusławska. Ona w latach 70. za mężem wyemigrowała do Norwegii. Przez 35 lat mieszkali w Oslo, wychowali trzy córki, a Gabriela zajęła się działalnością charytatywną dla Polaków. Stworzyła prężny ośrodek polonijny, polską bibliotekę, a o jej domu w latach 80. mówiono, że to nieformalna polska ambasada, hotel albo i schronisko, bo tam pomoc dostawali wszyscy Polacy, którzy zjawiali się po stanie wojennym. W latach 90. Polacy zwrócili się do ambasady o przyznanie Gabrieli Bogusławskiej odznaczenia za jej działalność. I odznaczenie podpisane przez Lecha Wałęsę ma dla niej wielką wagę.
- Wiele rodzin szlacheckich wyjechało z Polski zaraz po wojnie, wywożąc też swoje dzieci. Dziś na całym świecie mam kuzynów i oni mówią, że nie bardzo czują, gdzie mają swoje miejsce. Moja pierwsza córka urodziła się w Polsce, wyjechała z nami jako malutka dziewczynka, dwie kolejne urodziły się już w Norwegii, ale wszystkie wróciły na studia do Polski. Najpierw najstarsza - i będąc już na trzecim roku, oznajmiła nam, że zostaje w Polsce, bo tu się ciekawiej żyje. Potem na studia przyjechały młodsze, więc i my tu wróciliśmy - opowiada Gabriela Bogusławska. Trochę brakuje jej tamtej działalności, a że jest kobietą aktywną, to i w Polsce zaangażowała się w pracę w Fundacji Św. Jana Jerozolimskiego i w pomoc dla domów dziecka. - Córki nie miały wyjścia, też musiały wejść na drogę pracy społecznej, od dziecka były w to angażowane. Kiedy trzeba było przygotować dla polskich dzieci w Norwegii paczki na mikołajki, siadały ze mną i ręcznie pakowały słodycze - uśmiecha się Gabriela Bogusławska.

Kiedyś różnice majątkowe wyznaczały, kogo zapraszało się do pałacu, z kim utrzymywało się znajomość i kogo zapraszało na bale. Dziś polska arystokracja nadal trzyma się razem, ale wtopiła się w społeczeństwo

Mimo że córki Gabrieli nie miały przez lata kontaktu ze swoim pokoleniem ze środowiska arystokracji polskiej, to po powrocie do Polski szybko ten kontakt złapały. Ale mężów nie szukały sobie w gronie arystokratów. Może dlatego, że w Norwegii w ogóle nie ma arystokracji i nikt tam do tego nie przywiązuje znaczenia. - W Polsce rodzice z tego środowiska zapisywali dzieci do Klubu Inteligencji Katolickiej, wyjeżdżali razem na obozy, zawiązywały się wśród nich przyjaźnie i miłości. Podobne wychowanie, wzorce, wartości ułatwiają później młodym wspólne życie, ale dla mnie liczy się też sam człowiek, nie tylko z jakiej rodziny pochodzi, ale i co sobą reprezentuje - zaznacza Gabriela Bogusławska.

Wśród innych rodów, u Radziwiłłów czy Czartoryskich, tradycją jest spotykać się na wakacjach. Dzień zaczynają od mszy świętej, bo nadzwyczaj silną więzią łączącą rodziny jest tradycja katolicka. A wieczorami z ust do ust przekazywane są historie i anegdoty rodzinne.

Kolejną okazją do podtrzymywania rodzinnych więzów są bale, a największym z nich Bal Czartoryskich, organizowany w karnawale. Wynajmują wtedy wielką salę w SGGW i te imprezy, w otoczce dyskretnego uroku balowych toalet, mają dziś dość swobodną formułę. Ale najważniejsze to, że bal jest przedsięwzięciem charytatywnym, a pieniądze z niego przeznaczają na pomoc dla dzieci niepełnosprawnych. Gdy dodać do tego wszystkiego rodzinne śluby, chrzty, imieniny, urodziny, rocznice ślubów, to widać, że kalendarz spotkań zapełniony jest po brzegi. I to podkreślają - że relacje między nimi są bardzo głębokie i starannie utrzymywane nawet wobec dalekiej rodziny. Na tym polega kultywowanie więzi - chcą być ze sobą blisko, interesować się sobą nawzajem. Po to jest rodzina.

Kult pracy społecznej to kolejna cecha dzisiejszych arystokratów. Maria Ponińska od 1981 r. przy kościele Ojców Jezuitów dyżuruje w punkcie charytatywnym, którego celem jest pomoc biednym, bezdomnym. Tu wydaje się im ubrania i jedzenie.

Kiedy w Polsce upadł komunizm, na początku lat 90. mieszkańcy Zamościa i okolic zwrócili się do syna ostatniego ordynata - Marcina Zamoyskiego, aby wracał i kandydował do samorządu. - Broniłem się przed tym. Byłem artystą, operatorem filmowym, administracja, urząd to była ostatnia rzecz, o której bym pomyślał. Ale był zryw w narodzie, odzyskaliśmy wolność, nie można stać z boku, trzeba się w to włączyć - opowiada o swoich motywacjach. Potem zdecydował kupić gospodarstwo, jakie należało do jego ojca. Stanął do przetargu, wylicytował.

Wiele rodzin szlacheckich wyjechało z Polski zaraz po wojnie, wywożąc też swoje dzieci. Dziś czują się odcięci od korzeni, swojej tożsamości i nie bardzo wiedzą, gdzie mają swoje miejsce w świecie

- Historia zatoczyła koło i syn ziemi Zamoyskiej wrócił na Zamojszczyznę - mówię, ale Marcin Zamoyski ostrożnie traktuje zwrot "sprawiedliwość dziejowa". - Wszyscy byliśmy przyzwyczajeni do służby dla ojczyzny, dla której czasem trzeba poświęcić nawet rodzinę. Ale na moich oczach widzę, jak zakłady mojego ojca, które potem i w komunie prosperowały, te wszystkie tartaki, cukrownie, młyny, które dawały pracę ludziom, przez ostatnie 24 lata niszczały i dziś nie ma po nich śladu. Nie oddano ich właścicielom ani nikomu, kto chciałby je ratować. Podobnie jest z pałacem mojej babki w Klemensowie - stoi pusty i zamienia się w ruinę - mówi ze smutkiem.

Kiedyś to różnice majątkowe wyznaczały, kogo zapraszało się do pałacu, kogo przyjmowało się na balach. Dziś polska arystokracja nadal trzyma się razem, ale wtopili się wszyscy w społeczeństwo i zajmują się najróżniejszymi zajęciami.

- Możemy normalnie pracować, ubiegać się o stanowiska, które kiedyś zajęte były dla partyjnej nomenklatury, teraz słyszy się, że niektórzy pracują w MSZ, Konstanty Radziwiłł był szefem NFZ i wiceministrem zdrowia, drugi Radziwiłł siedzi w banku w Nowym Jorku - wylicza Marcin Zamoyski. Ale cechą, która ich łączy, jest świadomość, że noszenie nazwiska, które złotymi zgłoskami zapisało się w Polskiej historii, jest wielką odpowiedzialnością.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze 6

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

G
Gość
czy ci Panstwo na dole to Polacy ale chyba nie bo ten jezyk jakis dziwny
M
Maciej
Już zamknij ten ryj, plebsie.
"sprawiedliwość dziejowa"
"sprawiedliwość dziejowa" będzie wtedy gdy wyzyskująca biednych ludzi arystokracja zapłaci odszkodowania
k
ksiezna sokolska
pan stworzyl czlowieka bez tytulow i dal kazdemu wolna wole,a nie przywilwje
J
Ja
Widać że przeczytałeś bez zrozumienia
n
nieherbowy
a ile i które to nazwiska zapisały się taką złotą zgłoską?