Świńskim truchtem o warchołach, chamach i schabowych

Anita Czupryn
Nie ma chyba innego zwierzęcia w Polsce, które byłoby tak mocno wpisane w życie publiczne i polityczne jak świnia. Może dlatego, że stwarza wyłącznie problemy. Wywołuje konflikty, podkłada się rolnikom, potyka się o nią władza.

Za czasów okupacji hitlerowskiej, kto miał świnie, nie zaznał głodu. Ale już za zabicie świni groziła kara śmierci. "Die Polnische Schweine" (jak na Polaków mawiali hitlerowcy) mogli zabić tylko jedną świnię na rok. Ale okupacyjna świnia trzymała się mocno dzięki szmuglowi, o którym mówiono żartobliwie, że jest największą potęgą II wojny światowej, obok brytyjskiej marynarki, rosyjskiej piechoty czy niemieckiego gestapo. Pozwalano sobie również na inne żarty: "Dlaczego nigdzie nie można kupić wieprzowiny? Bo ostatnia świnia zapisała się na Volksdeutsche". No i wiadomo było, że w tamtym czasie "tylko świnie siedzą w kinie".

Pokątny handel i szmugiel odgrywał w okupowanej Polsce podwójną rolę: był i źródłem utrzymania, i stałą dostawą żywności do miasta. Szmuglerzy musieli wykazać się niezwykłym sprytem, aby nie dać się złapać z towarem i uchronić przed rozstrzelaniem albo obozem koncentracyjnym. Mięsa i kiełbasy przyszywano do wewnętrznych stron odzieży, chowano w butach czy workach, przytraczanych do płaszczy.

Gdy przez Polskę kroczyła do Berlina Armia Czerwona, polscy rolnicy ukrywali świnie, a mięso chowano w wykopanych naprędce grobach.

Świnia za czasów komuny była ulubionym elementem manipulacji władzy: kiedy do sklepów rzucono mięso, społeczeństwu łatwiej było pogodzić się z innymi brakami.

- W komunie brak na rynku mięsa wieprzowego był oznaką braku wszystkiego - wspomina Artur Balazs, opozycjonista w PRL, polityk i rolnik, były minister w kilku rządach, w tym również minister rolnictwa. - Jeżeli były braki, to tylko z tego względu, że były one elementem polskiego nieformalnego eksportu do ZSRR - dodaje.

Dopiero wybory czerwcowe w 1989 r., zmiana ustroju i otwarcie granic spowodowały, że braki w wieprzowinie zniknęły, jak ręką odjął. Ale wtedy dopiero zaczęły się problemy. Zarówno dla rolników, jak i - a może przede wszystkim - dla władzy. - Bo to władza się o nie często potykała - ze śmiechem mówi Artur Balazs, minister w wielu rządach, w tym były minister rolnictwa.

Świnia w ostatnim dwudziestopięcioleciu znów stała się orężem, przyczyną konfliktów, awantur, strajków i blokad. Bo też i sytuacja na rynku świń była niczym sinusoida: albo nadwyżka, albo regres w produkcji. Albo świńska górka, czyli nadpodaż wieprzowiny na rynku, a co za tym idzie - spadek cen mięsa wieprzowego, bo kilka miesięcy wcześniej spadły ceny pasz i zboża, czy warchlaków, albo z kolei świński dołek. Na tym świńskim cyklu okresowych wahnięć w poziomie produkcji i cen żywca wieprzowego pośliznęło się wielu polityków, a i konflikty między członkami rządu się zdarzały. Przykładem są tarcia, jakie miały miejsce między minister finansów Zytą Gilowską a Andrzejem Lepperem - wicepremierem i ministrem rolnictwa w 2007 r., po, a jakże, protestach rolników. Lepper uzyskał zgodę rządu na zakup wieprzowiny na zapasy państwowe - do 80 tys. ton mięsa. Gilowska krytykowała Leppera, że nie podjął wcześniej działań, które by zapobiegły świńskiej górce. W końcu cykl świński jest nauce dobrze znany i można go przewidzieć. To wtedy padły z jej ust te słynne słowa: - Nic nie wiem o tym, aby świnia jako ssak była dwa dni w ciąży. Lepper tłumaczył się, atakując Gilowską: - Minister finansów umywa ręce i jeszcze śmie krytykować, że za późno złożono pismo. Gilowska argumentowała, że zna się na rolnictwie, bo z ekonomiki rolnictwa zrobiła doktorat. Lepper wykorzystał konflikt, aby oskarżyć ją o to, że chce zniszczyć rząd i rozbić koalicję (która przecież rozpadła się po tym, kiedy Jarosław Kaczyński nazwał Andrzeja Leppera warchołem, a Lepper Kaczyńskiego - chamem).

Na świniach doskonale zna się też Artur Balazs - pisał z produkcji trzody chlewnej pracę magisterską, zajmował się też jej produkcją, uśmiecha się więc, opowiadając, że to dziedzina, która jest mu wyjątkowo bliska.

- Zderzyłem się z tym problemem, gdy byłem ministrem w rządzie Buzka - mówi w rozmowie z "Polską". - Wydarzenie to poprzedzała olbrzymia fala strajków. Zostawałem ministrem w sytuacji podobnej do dzisiejszej: trwały awantury, blokady dróg. Produkcja świń to najbardziej powszechna produkcja u tradycyjnych rolników. Jeśli na tym rynku jest jakiś kryzys, to dotyczy on największej części polskich rolników. Cena poniżej 4 zł za kilogram żywca to cena nieopłacalna, do której się dokłada. Dzisiaj ta cena jest na poziomie 3,20 zł i musi to budzić naturalną wściekłość rolników. Największa część polskich rolników ma poczucie, że ich produkcja i gospodarowanie jest bez sensu, bo do nich dokładają - wykłada Balazs.

Stanisław Żelichowski, przewodniczący klubu parlamentarnego PSL, przypomina, że jeśli chodzi o świnie, to kardynał Stefan Wyszyński kiedyś o tym pisał, że polska ziemia może wyżywić 80-milionowy naród. - Dziś mamy 38 milionów Polaków minus 2 miliony na emigracji. Ale rolnicy nadal mają tę samą mentalność, co za PRL. Przykro mi to mówić, jednak przez lata byłego systemu rolnicy powiadali, że pracują dla państwa. Nie dla siebie. W dalszym ciągu mają wrażenie, że wszystko, co oni wyprodukują, państwo powinno zagospodarować. Ich problem wyprodukować, a państwa - sprzedać. To mylny kierunek myślenia, bo w gospodarce rynkowej do końca się tak nie da - mówi Stanisław Żelichowski.

Polityk PSL tłumaczy, że Unia Europejska, której Polska jest członkiem, przyjęła określoną politykę rolną. Skoro więc przyjęto takie rozwiązanie, że dopłata jest w Polsce do hektara, ale i coraz częściej do produkcji, to ona jest po to, aby ceny żywności były mniejsze. - Natomiast rolnicy w tej chwili domagają się, żeby państwo skupowało ich produkcję na rezerwy strategiczne i żeby nie ograniczać im produkcji. Żeby wszystko, co oni wyprodukują, byli w stanie temu państwu sprzedać. Państwa na to nie stać, a druga sprawa - nie ma na to zgody Unii Europejskiej, bo to jest tak zwana pomoc publiczna. O pomoc publiczną najbardziej zabiegała Polska, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli będziemy się ścigać z budżetami takich krajów jak Niemcy, Anglia, Francja czy Włochy, to przegramy, bo nasze wpływy do budżetu są znacznie mniejsze. Chodziło o to, żeby oni nie mogli dotować takich dziedzin, z którymi konkurujemy na wspólnym rynku, tylko żeby to było ograniczone pomocą publiczną. No i teraz domaganie się od rządu, żeby niezależnie od wszystkiego kupował wieprzowinę, oznacza, że złamalibyśmy tę zasadę pomocy publicznej i Unia mogłaby nas ukarać odpowiednimi środkami, np. zniesieniem dopłat do rolnictwa - ostrzega Żelichowski. Nie wini też za żądania i protesty samych rolników, bo oni nie muszą się orientować w tych niuansach. Nie ma za to dobrego zdania o przywódcach rolniczego buntu: - Ci panowie przywódcy uznali, że byli kiedyś w parlamencie i chcą wrócić. I próbują na tym niezadowoleniu rolników podgrzewać atmosferę. I jak widać, robią to skutecznie, bo wielu rolników dało się na to nabrać - uważa Żelichowski.

Teraz jednak sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, kiedy do sprawy świń dołączyły dzikie świnie, które przelały czarę rolniczej goryczy i tak podgrzały rolnicze emocje, że na traktorach ruszyli na Warszawę.

- Wie pani co to jest dzik? To zwierzę, które wskutek obcowania z człowiekiem stało się świnią - błyska dowcipem Stanisław Żelichowski. Ale z dzikiem sprawa jest tak prosta jak świński ogon (czyli uosobienie problemu zawikłanego, bo przecież wiadomo, jak zakręcony jest ogon świni).

- Dzika świnia to rzeczywiście nie jest problem lokalny. Dotyczy całego kraju. A tym, co najbardziej bulwersuje i powoduje największe namiętności wśród rolników, jest to, że ci, którzy mają płacić odszkodowania, sami wyceniają szkody, a więc myśliwi i koła łowieckie. I tu dochodzi do niewyobrażalnej patologii, bo w interesie kół łowieckich jest albo stwierdzenie, że szkody nie było, albo była minimalna w stosunku do rzeczywistych skutków. Rolnicy są bezradni, gdy słyszą od myśliwych: "Jak wam się nie podoba, to kierujcie sprawę do sądu, będzie trwała kilka lat, może coś uzyskacie". Taki stan trwa do dziś. A populacja dzików niezwykle wzrosła i pojemność łowisk jest przekroczona. Dziki, żeby żyć, muszą żywić się na polach rolników - mówi Artur Balazs.

Do stanu związanego z taką formą wypłaty odszkodowań dla rolników przyczynił się Stanisław Żelichowski.

- Od starożytnych czasów klasy rządzące zajmowały się łowami i każdy, kto uderzał w ich interes, był brutalnie niszczony - zaznacza. I przypomina, że w Polsce chyba do 1995 r. był taki system, że szkody łowieckie szacowali leśnicy i wypłacali odszkodowania, natomiast myśliwi tylko polowali. - Ja wtedy zostałem ministrem środowiska i za punkt honoru postawiłem sobie odwrócenie tego trendu.
Dogadałem się ze związkiem łowieckim jako organizacją pozarządową, że sami sobie nadadzą statut, ale będą szacowali szkody i wypłacali odszkodowania. I tak trwa do dzisiaj. Problem w tym, że z jednej strony mamy ponad sto procent dzików, jak powinniśmy mieć. Nie da się dzika wyeliminować, on jest niezmiernie pożyteczny w środowisku przyrodniczym, ale wszystko, co w nadmiarze, szkodzi.

A w związku z tym, że dzików jest za dużo, to, co przyznaje Stanisław Żelichowski, często bywa tak, że myśliwy przychodzi do rolnika, wiedząc, jak niewydolny jest system sądowniczy w Polsce, szacuje szkodę i mówi: "Proszę pana, według mnie pana szkoda to tysiąc złotych, według pana 2 tysiące. Być może wygra pan w sądzie, ale za trzy, cztery lata, a ja dziś płacę panu tysiąc. Tylko pan się podpisze, że nie rości sobie pretensji do wielkości wypłaconego odszkodowania". I ten rolnik to podpisuje.

Żelichowski jako szef komisji ochrony środowiska parokrotnie, jak mówi, próbował z członkami komisji wyciągnąć jakieś wnioski z tego. - Ale rolnicy nie zgłaszają zastrzeżeń, bo biorą żywą gotówkę w dniu szacunku do ręki. Natomiast to, że te szkody mogą być znacznie wyższe i korzysta się z tego, że system sądowniczy jest niewydolny i rolnik nie będzie czekał kilka lat, to inna sprawa. Nie mam na to bezpośrednich dowodów, ale jako człowiek, który od blisko 30 lat szacował szkody łowieckie, wiem, że możliwości są różne.
Teraz nad tym dziczym problemem pochylił się rząd. Pojawiły się informacje z Ministerstwa Rolnictwa, aby doprowadzić stan dzikich świń do zera. Czyli wystrzelać wszystkie.

- Tego się nie da zrobić. To jest niewykonalne. I niepotrzebne - mówi Żelichowski. Ponieważ dzik całą zimę żywi się larwami owadów, które żyją w ściółce. - Gdyby nie dziki, to wiosną mielibyśmy taki wysyp gąsienic szkodników, że by zdziesiątkowały igliwie, las pozbawiony siły ssącej, czyli igliwia, by się zabagnił, a i rolnicy ponieśliby potworne szkody w swoich uprawach, bo mieliby zabagnienie gruntu. Nie jest więc to proste, aby wybić dziki do zera. Dzik jest potrzebny, tylko w określonych proporcjach.

Ale rząd, jak się dowiedzieliśmy, pracuje też nad innymi pomysłami. Być może, co przyznaje sam były szef PSL, trochę za późno, bo problem dzikich świń zintensyfikował się w ostatnich trzech latach, kiedy nastała moda na zasiewanie kukurydzą wielkich połaci pól. Dzik właził w takie pole kukurydzy późną wiosną, a wyłaził późną jesienią, kiedy się ją kosiło, robiąc szkody, a jednocześnie trudno go było w kukurydzy upolować.

- Teraz są dwie drogi. Jedną opracowuje rząd odnośnie do redukcji dzików, a drugą jest inicjatywa poselska, aby pomóc kołom łowieckim w ubezpieczeniu się i żeby firmy łowieckie szacowały szkody. Żeby nie było obaw, że jest zaniżenie szkód. Kwoty te miałyby być ze środków publicznych. Nie bardzo mogę się z tym zgodzić, jako myśliwy nie chcę, żeby ktoś dopłacał do mojego hobby. Powinno być tak, że te koła łowieckie, które są wydolne, prowadzą właściwą gospodarkę, zostają na polu, a te, które sobie nie radzą, oddają obwody i wygospodarowują je tym, którzy będą sobie radzili. Czekam, aż ten projekt trafi do Sejmu - mówi Stanisław Żelichowski.
Dla Artura Balazsa (i nie jest w swoim poglądzie osamotniony, ostatnio podobnie wypowiadał się na ten temat Janusz Korwin-Mikke) zwierzyna jest własnością państwa. - Państwo nie może umywać rąk od sposobu rekompensaty wobec strat, jakie rolnicy ponoszą.

Szkody powinny być wyceniane przez biegłych, powinien być fundusz asekuracyjny, nie tylko dotyczący szkód wyrządzonej przez zwierzynę leśną, ale i żywiołowych, klęsk nieurodzaju, załamania rynku, co następuje w wyjątkowych przypadkach nieprzewidywalnych. Dzisiaj to wszystko jest na barkach rolników i to musiało spowodować taką reakcję, jaka nastąpiła w tej chwili - olbrzymią namiętność i sposoby rozwiązania. Dzisiaj to problem tak samo władzy, jak i rolników. I nie chodzi tu tylko o dziki, olbrzymie szkody wyrządzają również jelenie. Trzeba znacznie ograniczyć populację, zmniejszyć, odstrzelić część dzików. Ale na to nałożył się problem dotyczący choroby, która przyszła do nas ze Wschodu i spowodowała ograniczenie eksportu, embargo rosyjskie, które jest elementem przejściowym, ale też politycznym - zauważa Artur Balazs.

Krzyk podniósł się w kwietniu 2014 r., kiedy Rosja zakazała importu przetworów z wieprzowiny pochodzącej z Polski i Litwy aż do momentu podjęcia decyzji poinspekcyjnych przeprowadzonych w firmach przetwórczych Polski i Litwy dokonanych przez ekspertów Unii Celnej pochodzących z Rosji, Białorusi i Kazachstanu. W innej sytuacji Rosja naszych świń nie weźmie. Zawiniły dziki i to najpierw litewskie - to u nich wykryto przypadki afrykańskiego pomoru świń (ASF). Potem wykryto je i u polskich dzikich świń, przy granicy polsko-białoruskiej.

Ostatnio jednak pojawiło się w tej sprawie światełko w tunelu. Rosja przebąkuje, że może zezwolić na import świń i niektórych produktów wieprzowych z UE. Z informacji, jakie podał rzecznik Komisji Europejskiej ds. bezpieczeństwa żywności Enrico Brivio, wynika, że nadzieję dają rozmowy przedstawicieli Komisji i rosyjskich służb weterynaryjnych.

No, ale przecież z drugiej strony w odpowiedzi na sankcje gospodarcze, jakie Unia Europejska nałożyła na Rosję w związku z konfliktem na Ukrainie, władze Rosji odpowiedziały tym samym - wprowadzając embargo na import unijnych produktów rolno-spożywczych, w tym oczywiście mięsa wieprzowego w postaci świeżej, schłodzonej czy i mrożonej.

I tak to znów świnia, która dla wielu ludów jest symbolem płodności, powodzenia i dobrobytu (stąd być może wywodzi się słynna świnka skarbonka, która jednak też ma w sobie element nieczystości, jak nieczyści są ludzie skupieni na hodowaniu czy gromadzeniu pieniędzy), dla innych - znamionuje nieczystość i występek, w polskim życiu publicznym oznacza stały polityczno-gospodarczy konflikt. - Świnia rządzi i nie wygląda na to, żeby przestała. Nie ma chęci, by zrezygnować z rządzenia - śmieje się Artur Balazs.

A przecież, co zauważa kucharz, Michał Pasternakiewicz, współwłaściciel modnej burgerowni na Ursynowie, wcześniej szef kuchni w znanych warszawskich restauracjach, w świni jest wielki potencjał - kulinarny. Warszawskie korporacyjne szczury być może na co dzień jedzą sushi czy dietetyczne posiłki, ale w weekendy jadą do rodzinnych domów poza Warszawę, gdzie na niedzielnym stole tradycyjnie króluje schabowy albo pieczona golonka czy ozorki w galarecie. I przywożą z prowincji słoiki z pieczołowicie zapeklowaną przez rodzicielki wieprzowiną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl