Suma wszystkich strachów tuczy PiS. Fobie zmieniają polską politykę

Witold Głowacki
Antymigranckie wzmożenie stworzyło warunki do "wyjścia z piwnicy" zarówno prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, jak i jego zastępcy - Antoniego Macierewicza
Antymigranckie wzmożenie stworzyło warunki do "wyjścia z piwnicy" zarówno prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, jak i jego zastępcy - Antoniego Macierewicza Fot. Bartek Syta
Polacy wydają się mentalnie gotowi do wymiany części wolności na poczucie bezpieczeństwa. Jarosław Kaczyński dobrze to rozumie. A jeszcze lepiej wykorzystuje polskie lęki i fobie w kampanii wyborczej.

Gromkie "nie" pod adresem imigrantów, poczucie zewnętrznego zagrożenia, ciągoty do gruntownej zmiany systemu politycznego, rozczarowanie Unią Europejską, brak przywiązania do demokracji jako takiej - to dziś polityczne nastroje polskiej większości. Tworzą one idealny grunt nie tylko pod wyborcze zwycięstwo PiS, lecz także pod bardzo daleko idącą przebudowę państwa i polskiego systemu politycznego po wyborach.

Od chwili, w której Jarosław Kaczyński wypowiedział się w Sejmie o kryzysie migracyjnym (miało to miejsce w środę), pytanie o to, kto politycznie skorzysta na antymigranckich fobiach Polaków, jest już kompletnie bezprzedmiotowe. Prezes Prawa i Sprawiedliwości znakomicie posługiwał się językiem lęków polskiej większości. Nawet potężna wpadka z rzekomymi "strefami szariatu" w Szwecji (dementowana już na poziomie szwedzkiego parlamentu) nie umniejsza tego, że Jarosław Kaczyński doskonale odczytał społeczną atmosferę. Kwestia kryzysu migracyjnego nie jest jednak ani jedynym obszarem, w którym to prezesowi PiS zdecydowanie sprzyjają zmiany w poglądach i postawach Polaków, ani tylko zwykłym wyborczym paliwem.

W ciągu ostatniego roku, może dwóch, dokonało się w Polsce swoiste przewartościowanie wszystkich wartości - jeśli chodzi o zasadniczy polityczny światopogląd większości. Polskie społeczeństwo jest w tej chwili niemal całkowicie gotowe do większości zapowiadanych przez PiS eksperymentów. Z "redefiniowaniem demokracji" włącznie. Dysponując większością w Sejmie i wciąż mając niemałe szanse na utworzenie koalicji na rzecz zmiany konstytucji, politycy PiS nie będą musieli szczególnie się gimnastykować, by zorbanizować Polskę, przesuwając Frommowsko-Baumanowski suwak ustroju w kierunku od wolności w stronę bezpieczeństwa. Polacy sami ich do tego dopingują.

W ciągu ostatniego roku bardzo mocno zmieniły się poglądy Polaków. Każda z tych zmian premiuje wyłącznie PiS

Żywiołowa erupcja nastrojów antyimigranckich w społeczeństwie, które imigracji niemal nie doświadczyło, mogłaby się wydawać zjawiskiem dość zagadkowym. Nie jest jednak tajemnicą, że od lat we wszystkich badaniach postaw Polaków wobec cudzoziemców lub przedstawicieli innych religii to właśnie mieszkańcy państw Bliskiego Wschodu (według klucza narodowościowego) lub muzułmanie (według klucza religijnego) uważani są w Polsce za zdecydowanie najmniej pożądanych przybyszy lub potencjalnych sąsiadów.

Jeszcze przed kryzysem aż 44 proc. Polaków (dla porównania - za wyznawcami judaizmu nie przepada niespełna jedna piąta Polaków) deklarowało w badaniach CBOS negatywny stosunek do muzułmanów. Z kolei w majowym badaniu CBOS dotyczącym stosunku Polaków do obecności w Polsce ludzi pochodzących z innych krajów i kontynentów dominowały trzy kategorie: "Afrykanie", "Turcy" oraz - w szczególności - "Arabowie", których obecność w Polsce aż 62 proc. Polaków uznawało za niekorzystną. Nie było nacji równie źle widzianej w tym badaniu.

Właśnie dlatego wizja "inwazji arabskich islamistów" trafiła w Polsce na tak podatny grunt. Pomagała w tym kampania strachu prowadzona przez prawicowych publicystów codziennie straszących "gwałtami", "obcinaniem głów", "naszymi córkami, które będą chodzić w burkach". Pomagały okładki prawicowych tygodników jak ta "wSieci", na której upozowano uzbrojonych islamistów wokół polskiego szlabanu granicznego dokładnie na wzór słynnej fotografii z 1 września 1939 r. Pomagali politycy prawicy, skutecznie eskalując lęki. Pomagały wreszcie zwykłe brednie rozsiewane po sieci i udostępniane w ekspresowym tempie przez tysiące użytkowników - jak słynna "relacja" Kamila Bulonisa, który "widział", jak uchodźcy atakują autobus. Oraz reprodukcje tych bredni - publicznego powtarzania kłamstw "z internetu" nie uniknęli ani Rafał Ziemkiewicz, ani Leszek Miller. Dziś więc - według różnych badań - zdecydowanie przeciw przyjęciu części uchodźców opowiada się od dwóch trzecich do trzech czwartych Polaków. Na nastrojach antymigracyjnych nie sposób więc politycznie przegrać.
Precyzyjnie odpowiadające celnie zaprojektowanym nastrojom większości Polaków stanowisko PiS wobec kryzysu migracyjnego będzie politycznie premiować partię Jarosława Kaczyńskiego - przynajmniej do momentu opanowania kryzysu, prawdopodobnie więc znacznie dłużej niż do samych wyborów.

Ostre emocje większości skierowane przeciwko potencjalnym imigrantom to oczywiście całkowicie nowe zjawisko na mapie społecznych postaw Polaków. Ale i na pozostałej, nieźle już rozpoznanej, powierzchni tej mapy zaszły w ciągu ostatnich 24 miesięcy bardzo znaczące zmiany. Wyraźnie widać, że Polacy są coraz bardziej skłonni do akceptacji rządów o charakterze zbliżonym do autorytarnego. I że z pewnością zaakceptują niejeden eksperyment z repertuaru tych daleko modyfikujących nasze dzisiejsze rozumienie demokracji.

Polacy wręcz marzą dziś o gruntownej przebudowie systemu politycznego. Tak radykalnych nastrojów nie odnotowano ani razu od 1989 r. aż do czerwca 2015 r. Aż 31 proc. Polaków uważa dziś polski system polityczny za zły i wymagający zasadniczych zmian. Kolejnych 41 proc. wybiera odpowiedź "nie jest zbyt dobry i wymaga wielu zmian". Tylko 22 proc. badanych chciałoby jedynie "drobnych usprawnień", potrzeby żadnych zmian nie odczuwa symboliczny 1 proc. Rzecz jasna w Polsce liczba krytyków systemu politycznego zawsze znacząco przeważała nad liczbą entuzjastów. Ale tylko trzykrotnie odnotowano podobnie wysoki łączny odsetek zwolenników poważniejszych zmian polskiego systemu politycznego: w roku 1989, gdy rozpoczynała się transformacja ustrojowa, w roku 2003, gdy głównym tematem polskiej polityki były obrady komisji śledczej ds. afery Rywina, i w roku 2015 - miesiąc po wyborach prezydenckich. To w tym roku padła jednak rekordowa liczba wskazań na potrzebę radykalnej zmiany - o ile w roku 1989 było ich 22 proc., a w 2003 r. 21 proc., to dziś za gruntowną przebudową systemu opowiada się prawie jedna trzecia Polaków. W takiej atmosferze wszelkie hasła "potrząsania cuglami" i "wielkiej zmiany" nie trafią na grunt inny niż podatny.

Także demokracja wcale nie jest dla większości Polaków wartością samą w sobie. Badania polskich postaw społecznych wobec demokracji zawsze wykazywały pewne ciągoty za rządami silnej ręki. Tym razem jednak aż jedna trzecia Polaków jest skłonna zgodzić się z twierdzeniem, że "niekiedy rządy niedemokratyczne mogą być bardziej pożądane niż rządy demokratyczne". Nie zgadza się z nim zaledwie 39 proc. Polaków, zaś aż 26 proc. wybiera "trudno powiedzieć". Nie trzeba chyba dodawać, że trudno spodziewać się większego sprzeciwu wobec możliwych prób nie tyle odejścia od demokracji, co jej stopniowego, miękkiego ograniczania.

Kryzys południa Europy i kłopoty strefy euro znacząco nadwerężyły zaufanie także do Unii Europejskiej Niezbyt wiele zostało z widocznego jeszcze osiem lat temu euroentuzjazmu Polaków. W tym roku zaledwie jedna trzecia badanych (CBOS) uważa, że Polska powinna szybko dążyć do ścisłej integracji w ramach Unii Europejskiej. W roku 2007 chciała tego natomiast prawie połowa respondentów. Wzrósł oczywiście znacząco odsetek Polaków, którzy chcieliby, żeby Polska "zachowała w Unii Europejskiej jak najdalej idącą niezależność". O ile w roku 2007 było ich 30 proc., to wiosną roku 2015 już 41. Widzimy więc wyraźnie, że polska większość opowiada się co najmniej za wizją "Europy narodów", nieobce są jej też jednak nastroje jednoznacznie eurosceptyczne.

Mamy przy tym do czynienia z bardzo obiektywnymi przyczynami, dla których wzrosło poczucie zewnętrznego zagrożenia. Od początku kryzysu ukraińskiego, czyli od początku 2014 r. do dziś, sytuacja geopolityczna Polski rzeczywiście uległa pogorszeniu, a widmo jakiejś formy konfliktu w niedalekiej stosunkowo przyszłości nie należy już do sfery geopolitical fiction. Rzecz jasna wpłynęło to i na postawy społeczne. Dwie trzecie Polaków uważa, że kryzys ukraiński i nowa imperialna polityka Rosji bezpośrednio i niekorzystnie wpływają na bezpieczeństwo Polski. Zaledwie co czwarty badany sądzi, że zagrożenia nie ma (CBOS).
Także opisywane przez Zygmunta Baumana jako gra o sumie zerowej stałe napięcie między wolnością a bezpieczeństwem leżące u podstaw demokracji prawie nie istnieje w polskich głowach. Bezpieczeństwo jest bowiem dla Polaków wielokrotnie ważniejsze od wolności. We wszystkich badaniach dotyczących polskich hierarchii wartości na szczycie drabiny plasują się "szczęście rodzinne" (wskazania na poziomie 80 proc.) i "zdrowie" (zawsze powyżej 70 proc.), nieco dalej zawsze znajdziemy "spokój", czyli kategorie, których wspólnym mianownikiem jest bezpieczeństwo. Kompletnie na odwrót jest z wolnością. "Wolność głoszenia własnych poglądów" tuła się gdzieś na szarym końcu listy z 3-proc. wskazaniami, nie mówiąc już o "możliwości udziału w demokratycznym życiu społeczno-politycznym" - tę w 2013 r. w badaniu CBOS wskazał... co pięćsetny Polak! To "bezpieczeństwo", nie "wolność", jest kluczem do polskich serc. A w bezpośredniej konfrontacji to zawsze za pierwszą z tych wartości opowie się polska większość.

Jarosław Kaczyński nigdy dotąd nie próbował rozgrywać w polityce najmroczniejszych polskich fobii. Owszem, sięgał wielokrotnie po retorykę resentymentu wobec Niemiec, jednak w warunkach, w których stosunki obu krajów pozostawały więcej niż przyjazne. Wykazywał stały sceptycyzm wobec putinowskiej Rosji - w czym akurat nie sposób nie przyznać mu racji. Natomiast jeśli już chodzi na przykład o postawy antysemickie, bezwzględnie je tępił nawet w szeregach własnej partii. Nie jest żadną tajemnicą, że nawet za "niewinny" antysemicki żarcik można w PiS na zawsze stracić dostęp do otoczenia prezesa, afiszowanie się z jawnie ksenofobicznymi poglądami zawsze zamykało tam drogę do jakiegokolwiek awansu.

Po roku 1989 nie było jednak sytuacji, w której postawy ksenofobiczne niosłyby ze sobą jakikolwiek wart uwagi większego gracza potencjał polityczny. Dziś jest. Trudno dziś o jakikolwiek bardziej nośny politycznie temat niż właśnie stosunek do migrantów.

Jarosław Kaczyński jeszcze nigdy nie walczył o aż tak wysoką stawkę: jego partia ma szansę nie tylko na pełnię władzy w Polsce, lecz także - nie jest to bynajmniej niemożliwe przy korzystnym dla PiS rozkładzie mandatów w przyszłym Sejmie - na realizację największego marzenia Kaczyńskiego, czyli zmianę konstytucji. To tłumaczy, dlaczego tym razem się nie zawahał i jawnie uderzył w bęben ksenofobii. Nie straci na tym - przeciwnie, może tylko zyskać.

Jak dotąd antymigranckie wzmożenie stworzyło oczywiście jedynie odpowiednie warunki do "wyjścia z piwnicy" zarówno prezesa PiS, jak i jego zastępcy Antoniego Macierewicza. Ale już tylko to daje nam wyraźny znak, że PiS nie obawia się potencjalnych wizerunkowych szkód, które mogłoby wyrządzić eksponowanie kojarzących się z dawną twardą, smoleńską linią liderów. Nie tylko się ich zresztą nie obawia, ale też zaczyna testować rozwiązania, w których to oni znaleźliby się na pierwszej linii.

Antoni Macierewicz jest już półoficjalnym kandydatem na ministra obrony. Beata Szydło ma coraz mniejsze szanse na pozostanie kandydatką Prawa i Sprawiedliwości na szefową rządu także po wyborach. Nikt o zdrowych zmysłach nie wyklucza tego, że tej trudnej choć zaszczytnej misji podejmie się jednak osobiście Jarosław Kaczyński. Nie ma już nic w nastrojach polskiej większości, co stawiałoby sens takiego rozwiązania pod znakiem zapytania. Skoro Polacy oczekują twardego sprzeciwu wobec kwot imigranckich, tęsknią za rządami silnej ręki, chcą mocno asertywnej postawy Polski wobec Unii Europejskiej, to dlaczego PiS nie miałoby na to odpowiedzieć także personaliami? Nie ma już żadnych obiektywnych powodów do dalszego chowania w szafie głównych rozgrywających Prawa i Sprawiedliwości. Przeciwnie - istnieje spore prawdopodobieństwo, że to oni wezmą na siebie ciężar ostatecznego starcia z zepchniętą do narożnika Platformą.
Zostawmy jednak kwestię liczenia nokautu na tej politycznej macie. Dla Jarosława Kaczyńskiego i PiS coraz bardziej zaczyna się liczyć nie tyle sama elekcja, lecz to, co nastąpi po niej. A i tu perspektywy są dla nich co najmniej obiecujące. Wystarczy zajrzeć za miedzę, najwyżej dwie.

Jak dotąd najkorzystniej pod względem politycznego zysku skanalizował antymigranckie fobie niemal odwieczny (z pewną przerwą, w trakcie której nie bez pewnej dozy słuszności został okrzyknięty putinowskim sprzedawczykiem) europejski idol Prawa i Sprawiedliwości - węgierski premier Viktor Orbán. O "państwie policyjnym Orbána", którego fundamenty węgierski premier buduje właśnie wraz ze swym słynnym granicznym murem mającym "powstrzymać inwazję islamu", napisała w ostatnich dniach bardzo interesująco w serwisie Politico prof. Kim Lane Schepperle, socjożka z Princeton. O ile graniczny mur o wysokości 3 m wciąż nie powstał na całej zakładanej długości, za co zapłacił już stanowiskiem węgierski minister obrony, o tyle testowanie kolejnych rozwiązań jeszcze bardziej zwężających pole dla resztek węgierskiej demokracji trwa w Budapeszcie i na serbskiej granicy w najlepsze.

Na naszym krajowym podwórku orbanizacja demokracji - o której niemal otwarcie mówią od lat i liderzy PiS, i najważniejsze postaci z intelektualnego zaplecza - będzie jednak musiała zacząć się od tak zwanej pracy u podstaw. Nie będzie to jednak bynajmniej orka na ugorze.

Silna władza, która krótką ręką trzyma państwo i twardo zwalcza jego wrogów? Oczywiście - na trudne czasy potrzebny jest silny człowiek i silne państwo. Wzorowane na tych wprowadzonych przez Viktora Orbána na Węgrzech zmiany w systemie wyborczym premiujące jedną partię? Do przeprowadzenia od zaraz - wszak Polacy chcą zasadniczych zmian. Wzmocnienie roli prezydenta, przyznanie mu uprawnień do rozwiązywania Sejmu, tak jak w nieaktualnym już zapewne pisowskim projekcie konstytucji z 2010 r.? Znaczne rozszerzenie uprawnień służb specjalnych? Trudno o lepszy moment, skoro Polacy czują się zagrożeni z powodu fali uchodźców na równi z działaniami Putina. "Repolonizacja" banków i mediów? Skoro rośnie nieufność wobec Unii i partnerów z Zachodu te postulaty także znajdą przychylny odbiór w społeczeństwie. Gruntowne zmiany w systemie sądownictwa? Tu także trudno spodziewać się demonstracji w obronie opieszale działających sądów i prokuratury. Ograniczenie roli Trybunału Konstytucyjnego przez wprowadzenie zasady decyzji większością czterech piątych głosów (także projekt konstytucji autorstwa PiS z 2010 r.)? Brak sprzeciwu - skoro tylko rząd ma być silny i zawsze skuteczny.

Długo można by tak wyliczać. Prawda jest taka: nadszedł moment, w którym nie możemy już być pewni, że młoda polska demokracja zdąży w swej dotychczasowej postaci osiągnąć choćby wiek chrystusowy.

Nieodległy przykład Węgier wskazuje, że rozwiązania bliższe jednak demokraturze niż demokracji potrafią być naprawdę trwałe i w Europie, zwłaszcza wtedy, gdy poglądy i postawy większości nie powodują napięć na linii władza - obywatele. Stan, w którym nie jest już to całkiem nierealne również w Polsce, właśnie osiągnęliśmy. Idący po władzę Jarosław Kaczyński nie zawahał się natomiast sięgnąć po pomoc czających się gdzieś głęboko w polskich sercach demonów. Oby tylko nie zawiódł się na swym przeświadczeniu, że zdoła te demony do końca okiełznać.

***

CZYTAJ TEŻ:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl