Strażacy to dzisiaj polska marka narodowa

Dorota Kowalska
fot. piotr hukalo / dziennik baltycki / polska press
W Polsce służbę pełni 31 tys. zawodowych strażaków i około 140 tys. strażaków ochotników. Zawodowi pracują 24 godziny na dobę w systemie zmianowym. I choć wydawałoby się, że ogień jest najgroźniejszy, to najtrudniej walczy się z powodzią

Cieszą się wielkim społecznym zaufaniem, ale też niemal każdego dnia ryzykujką życiem pomagając innym. Polskich strażaków cenią i szanują nie tylko nad Wisłą.

Szwedzi witali ich jak bohaterów. Na trasie konwoju polskich strażaków, którzy pędzili gasić szwedzkie lasy co chwila pojawiały się pisane po polsku napisy: „Dziękujemy wam za pomoc” oraz biało-czerwone serca. Twitterowy hashtag „Tack Polen” czyli „Dzięki Polsko” pojawił się w internecie tysiące razy.

- Będziemy tam tak długo, jak długo będziemy potrzebni - oznajmił jeszcze w poniedziałek komendant główny PSP gen. brygadier Leszek Suski. Wprawdzie Polacy zabrali sprzęt i wyposażenie (zarówno środki gaśnicze jak i żywność) na dwa tygodnie działań, ale zostaną tyle, ile będzie trzeba.

Ale też tak gigantycznych pożarów lasów spowodowanych upałami i suszą w Szwecji nie było od lat. Od połowy lipca płoną drzewa w kilkudziesięciu miejscach - od północy pod Kołem Podbiegunowym po wybrzeże Bałtyku na południu. Z ogniem walczą strażacy, policjanci, wojsko i setki ochotników. Wiele osób musiało opuścić swoje domy.

- Okoliczna ludność przyjęła nas niesamowicie: nikt z nas się czegoś takiego nie spodziewał. To bardzo motywujące - przyznaje młodszy kapitan Rafał Sołowin, polski strażak, który walczy na miejscu z żywiołem. Nie ukrywa, że sytuacja jest trudna: wysokie temperatury, niska wilgotność powietrza, do tego silny wiatr. Pracują obecnie w dwóch strefach, właśnie w czwartek jedną z nich opanowali do tego stopnia, że mogli ją przekazać szwedzkim kolegom.

- Wszystkie nasze działania uzgadniamy ze stroną szwedzką, współpraca układa nam się bardzo dobrze - tłumaczy kapitan Sołowin.

Na miejscu jest stu trzydziestu dziewięciu strażaków z Polski, trzon stanowi grupa z woj. zachodniopomorskiego i woj. wielkopolskiego, ale jest jeszcze Mazowsze i Gorzów Wielkopolski.

- Pracujemy w systemie dwuzmianowym, 24 godziny na dobę. Jedna grupa wraca do bazy wypoczywać, druga udaje się na miejsce pożarów i tak na zmianę - opowiada Rafał Sołowin. Są zmęczeni, ale potwornie zmotywowani. Miejscowi na nich liczą, a oni mają świetny sprzęt, doświadczenie i świadomość, że mogą pomóc.

Europa od kilku tygodni walczy z pożarami, w Grecji w ogniu albo uciekając przed nim zginęło 80 osób, z ogniem walczy także Łotwa.

Kilka dni temu prezydent Andrzej Duda poinformował na Twitterze, że minister spraw wewnętrznych Joachim Brudziński podjął decyzję, o wysłaniu polskich strażaków z pomocą płonącej Grecji, ale tam sytuacja była naprawdę dramatyczna.

- Co roku dochodzi do takich pożarów, zwłaszcza na południu Europy: we Włoszech, Chorwacji, Portugalii, Grecji - zauważa starszy brygadier Paweł Frątczak, rzecznik prasowy Komendanta Głównego Państwowej Straży Pożarnej.

W Brukseli stacjonuje Centrum Koordynacji Sytuacji Kryzysowych, działa europejski mechanizm ochrony ludności. Jeśli jakiś kraj potrzebuje pomocy, zgłasza do Centrum konkretne potrzeby, pozostałe kraje deklarują, jaką pomoc mogą zaoferować.

Polscy strażacy brali już udział w takich akcjach. W sierpniu 2010 roku Rosja zmagała się z pożarami lasów i torfowisk, z którymi walczyło 4 tys. strażaków z Rosji, Białorusi, Armenii, Bułgarii, Łotwy , Ukrainy i Polski włąsnie. Polacy pracowali w rejonie klepikowskim, około 100 km na północny wschód od Riazania. Gasili pożary torfu, zapobiegali rozprzestrzenianiu się ognia na tereny już ugaszone, organizowali zaopatrzenia wodnego. To były straszna i niebezpieczna walka. W obwodzie riazańskim zginęło osiem osób, spłonęły trzysta dwadzieścia dwa domy.

- Jeżeli chodzi o południe Europy pożarom lasów sprzyjają nie tylko upały i wiatr, ale także podłoże i charakterystyczna roślinność: często karłowata. Tereny śródziemnomorskie, to także obszary porośnięte gajami oliwkowymi, czy makią, które bardzo łatwo i szybko się palą - zauważa starszy brygadier Paweł Frątczak. Ale też przyznaje, że od kilkunastu lat coraz więcej interwencji, które muszą podejmować strażacy to te generowane prawami natury. Dla przykładu w zeszłym roku wyjeżdżali w teren około 520 tys., z czego tylko 24 procent stanowiła walka z pożarami, aż 104 tys. razy usuwali szkody, jakie wyrządziły wichury. Skutki ocieplenia klimatu widać coraz wyraźniej: upały, susze, gwałtowne burze, grad, trąby powietrzne, powodzie pojawiają się w regionach świata, w których do tej pory bywały rzadkością. Tyle, że jak zauważa Paweł Frątczak, są do tego przygotowani. W Polsce służbę pełni 31 tys. zawodowych strażaków i około 140 tys. strażaków ochotników. Zawodowi pracują 24 godziny na dobę w systemie zmianowym. I choć wydawałoby się, że ogień jest najgroźniejszy, to najtrudniej walczy się z powodzią. Woda jest bardziej destrukcyjna niż ogień, no i ogień można łatwiej zatrzymać.

Doskonale pamiętają majową i czerwcową powódź 2010 roku, która objęła czternaście z szesnastu województw. Lało od czternastego do osiemnastego maja, więc siłą rzeczy podniósł się poziom wody w dorzeczu górnej Wisły. Wezbrane wody zalały między innymi Czechowice-Dziedzice, Chełm Śląski, Oświęcim, Kraków, gdzie przerwał wał powodziowy, Sandomierz. Wały przeciwpowodziowe na Wiśle przerwały się także w województwach lubelskim, podkarpackim, mazowieckim. Po przejściu fali powodziowej tworzyły się osuwiska. Ale pierwszego i drugiego czerwca znowu zaczęło padać. I sytuacja się powtórzyła. Kulminacja fali wezbraniowej na Wiśle była największa od 160 lat.

Straty materialne według szacunków MSWiA wyniosły ponad 10 mld złotych. Strażacy w działaniach przeciwpowodziowych brali udział 82 tys. razy.

„Pojechałem, żeby napisać reportaż o powodzi. Ale to, co zobaczyłem w Sandomierzu, sprawiło, że porzuciłem rolę dziennikarza. Dołączyłem do tych, którzy ratowali powodzian” - pisał Dariusz Koźlenko, wówczas dziennikarz „News-weeka”. Nie on jeden - ochotnicy z całej Polski ruszyli na pomoc poszkodowanym.

Ale były także straszne pożary. Jak ten w Kamieniu Pomorskim. Ogień w budynku byłego hotelu Nafta, w którym znajdowały się mieszkania socjalne pojawił się w nocy z niedzieli na poniedziałek 13 kwietnia, około godz. 0.40. Kiedy kilkanaście minut później pierwsza jednostka dojechała na miejsce pożar szalał na dobre. Według relacji świadków płomienie pojawiły się na korytarzu, gdzie wcześniej podobno trwała impreza. Odcięły lokatorom drogę ucieczki. Ludzie wyskakiwali przez okna, wyrzucali z nich dzieci. Rozpaczliwie wzywali pomocy. Ogień rozprzestrzeniał się bardzo szybko. Sprzyjały temu materiały, z których był wykonany budynek. Tylko parter miał konstrukcję betonową. Dwie dalsze kondygnacje w znacznej części zbudowano z łatwopalnych materiałów opartych na konstrukcji szkieletowej. Pierwsze i drugie piętro byłego hotelu składało się częściowo z adaptowanych kontenerów. To one bardzo szybko zajęły się ogniem. Nad ranem zakończyło się gaszenie pożaru. Strażacy zaczęli przeszukiwać pogorzelisko. W pomieszczeniach znajdowali ciała całych rodzin, również dzieci. Pozycja wielu z nich wskazywała, że ofiary zmarły we śnie otrute oparami. Strażacy wydobyli ze zgliszcz 23 ciała. Ponad dwadzieścia osób trafiło do szpitali. W Kamieniu Pomorskim zjawił się ówczesny premier Donald Tusk, potem ówczesny prezydent Lech Kaczyński.

- Jak pani myśli, kiedy zapytać, ludzi, gdzie czują się najbezpieczniej, to co odpowiedzą? - pyta mnie starszy brygadier Paweł Frątczak.

- W domu - odpowiadam bez namysłu.

- Właśnie. Tymczasem ludzie najczęściej giną w domach, w których najbezpieczniej się czują - mówi. Dlatego tak ważna jest edukacja i prewencja, budowanie odpowiedniej świadomości.

Zdarzały się sytuacje, kiedy ludzie nie chcieli opuszczać swoich domostw. Chcieli pilnować dobytku, to niby zrozumiałe, ale z drugiej strony, co podkreślają strażacy, zdrowie i życie są najważniejsze. Bywało, także na południu Europy, w kurortach, że ostrzegano ludzi przez zbliżającym się ogniem, ale ci nie uciekali ze swoich hoteli, bo uważali, że nic złego nie może im się przydarzyć, ogień był bardzo daleko - 20, 30 kilometrów od miejsca, w którym wypoczywali. Historia z nadleśnictwa Rudy Raciborskie pokazuje, jak błędne bywają takie oceny.

Pożar kompleksu leśnego w Kuźni Raciborskiej, największy pożar w Polsce i Europie Środkowej po II wojnie światowej, rozpoczął się 26 sierpnia 1992 roku około godz. 14.00. Ogień zauważono w pobliżu miejscowości Solarnia, przy torach kolejowych łączących Racibórz z Kędzierzynem-Koźlem. Prawdopodobnie spowodowały go iskry z zablokowanych kół przejeżdżającego pociągu, a zarzewiu ognia i jego gwałtownemu rozprzestrzenianiu się sprzyjały panująca susza i temperatura dochodząca do 40 stopni C. O gwałtowności żywiołu niech świadczy fakt, że po niespełna 3 godzinach pożar objął już powierzchnię ponad 180 ha. W ciągu dwóch pierwszych dni, mimo walki strażaków, ogień strawił blisko 2 tys. hektarów. W szczytowym momencie, 27 sierpnia, pożar powiększał się momentami o ponad 10 hektarów na minutę.

Przełom nastąpił 30 sierpnia, kiedy po raz pierwszy udało się zatrzymać rozprzestrzenianie się ognia. Jednak straty było ogromne, płomienie strawiły 9062 hektarów lasu. Jako ciekawostkę warto w tym miejscu zauważyć, że na dziesięć pożarów lasów, aż dziewięć powoduje człowiek.

Ale, co trzeba podkreślić, w polskich lasach prowadzi się właściwą gospodarkę leśną: lasy podzielone są na sektory, są monitorowane, zbiorniki wodne przystosowano tak, aby strażacy mogli z łatwością pobierać z nich wodę, leśnicy dbają o stan dróg.

Bo strażacy nie pytają: Po co? Dlaczego? Po prostu jadą pomagać innym. Może dlatego nie tylko Szwedzi, ale i Polacy mają o nich bardzo dobre zdanie.

Wyniki światowego badania zaufania do zawodów przeprowadzonego przez instytut GfK w 2014 roku pokazują, że najbardziej zaufaną grupą zawodową są właśnie strażacy. W piętnastu krajach z dwudziestu pięciu państw, w których przeprowadzono badanie, otrzymali oni najwięcej głosów i zajęli najwyższą pozycję w rankingu, wyprzedzając pielęgniarki, lekarzy i nauczycieli. W Polsce aż 94 procent respondentów darzy zaufaniem tę grupę zawodową. Drugie miejsce przypadło pielęgniarkom, którym ufa 93 procent badanych.

Ale też co rusz w prasie pojawiają się informacje o strażakach, którzy uratowali komuś życie. Przykłady?

18 stycznia 2017 roku, w Jędrzejowie, w jednym z budynków na ulicy Pińczowskiej wybuchł pożar. Sąsiedzi, którzy zauważyli dym wydobywający się z mieszkania, natychmiast zadzwonili pod numer 998. Właśnie wtedy z komendy Państwowej Straży Pożarnej w Jędrzejowie wyruszyła siedmioosobowa grupa strażaków, dwóch z nich wyciągnęło z palących się pomieszczeń mężczyznę. W Kluczborku weszli przez balkon do mieszkania kobiety, która długo nie pojawiała sie na osiedlu. Uratowali jej życie. Takie przykłady można by mnożyć w nieskończoność. A przecież strażacy ratują nie tylko ludzie, ale i zwierzęta.

Kapitan Rafał Sołowin, który walczy z ogniem w Szwecji, tłumaczy, że teraz pracują na odcinku jakichś siedmiu kilometrów, ile to hektarów lasu, trudno oszacować. Podobnie, jak dzień, kiedy zakończą akcję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Strażacy to dzisiaj polska marka narodowa - Plus Gazeta Wrocławska

Wróć na i.pl Portal i.pl