Stan Borys z Nowego Jorku: Taka piękna rzecz mnie spotkała

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Stan Borys: Najważniejsze w życiu jest zdrowie i podążanie ścieżką zdrowia. A drugą najważniejszą rzeczą w tym życiu jest miłość
Stan Borys: Najważniejsze w życiu jest zdrowie i podążanie ścieżką zdrowia. A drugą najważniejszą rzeczą w tym życiu jest miłość Polska Press
„Jaskółka” była wyrzucana przez wszystkich kacyków, decydentów z Komitetu Centralnego i z Mysiej, gdzie mieścił się urząd cenzury. „Nie będziesz śpiewał o kościele; nie będzie katedry. I o jakiej wolności wy śpiewacie? Byliście w wojsku, to chyba czytaliście „Żołnierza Wolności”. O innej wolności nie będzie śpiewane” – Stan Borys w rozmowie z Anitą Czupryn opowiada o długiej drodze chłopaka z Podkarpacia do legendy polskiej sceny muzycznej.

Dwa lata temu przeszedłeś udar, teraz w Nowym Jorku poddajesz się rehabilitacji. Media piszą, że utknąłeś w Ameryce, że zatrzymał cię koronawirus. To prawda?

Z jednej strony w USA zatrzymał nas koronawirus. Ale z drugiej strony, wraz z moją Anią, zatrzymaliśmy się tu ze względu na COVID. Nie chcemy popełniać błędów i wpadać w coś, co mogłoby stać się dla nas jakąś otchłanią. Przeczekujemy więc to, co złe, licząc na to, że będzie lepiej i zło minie. Czuję się nieźle, bo stosuję się do wszystkich wskazań, które są mi przekazywane przez lekarzy, terapeutów i rehabilitantów. A także stosuję się do tego, co jest wymagane w związku z tym strasznym okresem, w jakim wszyscy się znaleźliśmy, czyli w pandemii. Obecnie ze względu na moje zdrowie mój lekarz nie zaleca długich przelotów samolotem.

Czego nauczyła Cię choroba? Dowiedziałeś się dzięki niej czegoś nowego o sobie?

Oczywiście, w każdej chorobie jest taki moment, którego doświadczamy po raz pierwszy. Tak było również w moim przypadku. Zawsze dążyłem do zdrowego trybu życia, a tu nagle wszystko się załamało. Czułem się, jakby pode mną załamał się lód, jakbym wpadł do zimnej wody. Trzeba więc było się z tego wydostać. Rozmawiamy czasem z Anią o tym, że całe szczęście, uprawiałem różne sporty, bo między innymi dzięki temu szybciej udawało mi się pokonać różne niemożności, wobec których stanąłem. Jeżeli wiemy o tym, że udar, jaki przeszedłem, prowadzi do sparaliżowania, to bardzo szybko się z tego dźwignąłem. Teraz mogę stać się w miarę samodzielnym, jednak pomoc drugiej osoby jest nadal konieczna. Zawsze starałem się być wyrozumiały i cierpliwy i z pokorą podchodzić do życia, ale przez tę chorobę, teraz staram się zapobiegać przeciwnościom losu.

We wrześniu skończysz 80 lat, w co, nawiasem mówiąc, nie mogę uwierzyć i chyba nikt, kto Cię zna, w to nie wierzy. Co dzisiaj najbardziej liczy się w Twoim życiu?

Żeby być człowiekiem, który spełnia marzenie swojego człowieczeństwa. Żeby móc być potrzebnym. No i to, co się liczyło zawsze, czyli w zdrowym ciele zdrowy duch. A zatem kultura fizyczna, kultura osobista, miłość do poezji, do teatru. Do cudownego życia. 80 lat to dla mnie tylko cyfra. Nie da się uciec od daty swoich urodzin, ale dzięki sportom zawsze chciałem dorównać tym, którzy byli ode mnie 30 lat młodsi. Czy to w tenisie, czy w golfie, w jodze, czy w miłości.

Przenosisz się czasem myślą do początków Twojego człowieczeństwa; do Załęża? Dziś to dzielnica Rzeszowa. Jakie było Załęże za Twojego dzieciństwa?

To była wieś. Dobrze, że o tym wspominasz, bo nie odżegnuję się od przeszłości. Na niej budujemy przyszłość. Często powołuję się na moich japońskich czy chińskich guru, na filozofie wschodu, które mówią, że przez medytację wraca się do „inner child” – do swojego wewnętrznego dziecka. Mówią: „Medytuj i wspominaj to, co cię spotkało najlepszego w twoim dzieciństwie”. Mnie spotkały niezbyt dobre rzeczy, chociaż czasem wspominam, że nikt nie doznał tego co ja, nie ma takich doświadczeń związanych z wojną, bo przez parę lat żyłem w czasie wojny. Po wojnie zacząłem chodzić do szkoły. Dziś dla niektórych ludzi to jest zupełnie inny świat, wręcz niewyobrażalny. W Załężu pamiętam pałac, w którym urodził się mój ojciec. Chodziłem do pałacu z moją babcią; prowadzała mnie po tych wszystkich salach, w których odbywały się bale i uroczyste kolacje. Moje wspomnienia wiążą się głównie z bardzo biedną wsią i z życiem biednym, ale pięknym.

Jak to się stało, że Twój tata urodził się w pałacu?

Mój dziadek Borys, który pochodził z Kamieńca Podolskiego przyjeżdżał do Potockich w odwiedziny. Potoccy zapraszali go do Załęża na karty. Tam uwiódł moją babcię, która w tym pałacu pracowała. Dlatego mój tata się w tam urodził.

Jak zostałeś wychowany?

Wychowywałem się w domu religijnym; z jednej strony mogę powiedzieć, że to był dom bezproblemowy, choć problemów było co krok. Nie było spokojnego życia. To nie było życie, w którym miało się wszystko, ale dziś przewrotnie myślę sobie, że najważniejsze było to, że w tym życiu nie mieliśmy nic. Trzeba było sobie radzić. Od najmłodszych lat uczyłem się, żeby sobie radzić. Szło się do lasu, zbierało się orzechy laskowe; wspinałem się na grusze czy jabłonki. A jak było mało, to w domu były ziemniaki i zsiadłe mleko. Kiedy zaczęła się szkoła, szukałem już autorytetów, które mogłem naśladować i od nich się uczyć. A potem przyszła inna szkoła – życia. Zawsze szukałem własnych dróg. Rodzice wychowali mnie w duchu katolickiego życia. W niedzielę szło się do kościoła. Bardzo ważny dla nas był kościół i pieśni kościelne, które w domu śpiewali rodzice.

W Twoim domu rozbrzmiewała muzyka.

Mój ojciec grał na ustnej harmonijce i akordeonie guzikowym. I podśpiewywał. Pieśni śpiewało się od 6 rano, kiedy się wstawało.

Z kim w domu miałeś najsilniejszą relację, prowadziłeś długie rozmowy? Kto z twoich bliskich odegrał w Twoim życiu ważną rolę?

To o co pytasz, po części skrywa się w sekrecie mojej mamy i jej długich włosach, które sięgały jej do pasa. Bardzo często je czesałem. Ale tak naprawdę wychowałem się z moimi dwiema siostrami. Jedna z moich sióstr Teresa, nad czym moi rodzice bardzo ubolewali, a później ja ubolewałem, nie słyszała ani mojego głosu, ani moich piosenek – urodziła się głuchoniema. Natomiast moja druga siostra Zosia zajmowała się mną i ona była dla mnie wyrocznią – wychowywała mnie i prowadziła. Dziś Zosia ma 91 lat, żyje w otoczeniu muzyki – cała rodzina jest muzyczna. Mieszka ze swoją córką, a moją siostrzenicą; grają w Teatrze Muzycznym w Lublinie.

Jak sobie wyobrażałeś przyszłe życie, gdy byłeś nastolatkiem? O czym marzyłeś, co chciałeś osiągnąć?

Całe szczęście, że od wczesnych lat mojej młodości czytałem poezję. To mnie w jakiś sposób ukierunkowało. Marzyłem o teatrze. Czytałem książki, bo czułem, że odkrywam w nich jakieś niesamowite tajemnice, która staną się dla mnie nauką przyszłości. Kiedy miałem 14 czy 15 lat zacząłem już pracować. Stosowałem się do tego, co mówił mój ojciec. A mówił: „W życiu trzeba być kimś”. Wyobrażał sobie, że będę technikiem budowlanym, może inżynierem. Wysyłał mnie do różnych szkół. Z uporem z nich uciekałem.

Wiedziałeś wtedy, kim chcesz być?

Swoją wyobraźnię budowałem na temat tego, co wyczytałem w książkach, co wyczuwałem w poezji. Ale przecież daleko było do tego, żeby osiągnąć to, co tam było zawarte. Dopiero później wybierałem w sposób bardziej ukierunkowany, poprzez szkołę muzyczną, poprzez muzyczną wyobraźnię i muzykę, która z trudem wtedy do nas docierała. W takich czasach żyłem – w latach 40., 50., 60. A co wtedy było? Trzeba było samemu szukać i uważać na to, aby nikt cię nie podał do urzędu, który będzie wyznaczał ci twoją drogę. Od tego uciekałem. Żeby mi przypadkiem nikt z urzędu niczego nie nakazywał. Ojciec uczył, że trzeba buntować się przeciwko temu, co nakaże ci urząd. Wtedy mówiło się, że przyszły „Kacapy”, nadali nam urzędy i narzucili komunistyczne życie. W tym duchu byłem wychowywany.

Jako chłopak z Podkarpacia przeszedłeś wyjątkowo długą drogę do tego momentu, w którym jesteś teraz. Dziś mówi się o Tobie „legenda polskiej sceny muzycznej”. Zaczęło się od konkursów recytatorskich?

To rzeczywiście jest bardzo długa historia (śmiech). Ale jeśli już wspomniałaś o tym chłopaku z Podkarpacia, to zauważyłem, że wtedy Podkarpacie było trochę pogardzane wśród tych, którzy byli ze środka Warszawy. Oczywiście przez muzykę, muzycznych przyjaciół, przez teatr Wandy Siemaszkowej docierałem do domów kultury, do instruktorów, którzy mi pomagali. Miałem dobry głos, dobrze mówiłem; wybierali mi wiersze, uczyli dykcji. Zacząłem brać udział w konkursach recytatorskich; bardzo szybko z Rzeszowa wysyłano mnie na konkursy ogólnopolskie. W niektórych z nich zdobywałem fajne nagrody, które doprowadziły mnie do tego, że zacząłem współpracować z bardzo znanymi wówczas aktorami w teatrze poezji. Miałem wtedy 19 lat i uczyłem się od aktorów życia artystycznego, miłości do teatru, do poezji. Przez teatr doszedłem do muzyki; poznawałem innych ludzi, którzy starali się zdobywać coś nieosiągalnego. Poznałem Tadeusza Nalepę, Józefa Hajdasza, Krzysztofa Dłutowskiego.

I tak powstał zespół Blackout.

Zacznę od tego, że miałem wielkie szczęście, że poznałem Bogdana Loebla, którego wiersze recytowałem w Polskim Radiu w Rzeszowie. On pisał nam potem teksty piosenek. Na początku trochę na siłę, a potem poszło. Nalepa jak z rękawa pisał muzykę, a Loebl jak z rękawa, w ciągu pół godziny wymyślał do niej cudowne wierszowe pointy.

Jak wyglądało Twoje spotkanie z Nalepą?

Podśpiewywałem w domu kultury z kolegami, z którymi chodziłem do szkoły muzycznej; oni skończyli szkołę, ja skrzypiec nie skończyłem. Ale naśladowałem to, co słyszałem w radiu Luksemburg, z zagłuszeniami. Udawałem a to jakiegoś angielskiego wykonawcę, a to Elvisa Presleya. Chodziłem do klubu, w którym Nalepa grał na gitarze i śpiewał. Szukał kogoś do śpiewania chórków. No i tak się poznaliśmy. Ale jak mnie usłyszał, zrezygnował z tego, abym śpiewał chórki i zrobił ze mnie lidera, solistę. Powiedział, że on będzie robił chórki. No, ale później robiliśmy to razem. Powiedziałem wtedy, że nasz zespół nie przyjmie żadnej nazwy, jakie wówczas były modne, tylko że znam takie słowo: „Blackout”. Bardzo się ten mój pomysł spodobał kolegom w zespole, a tym bardziej, że to była pierwsza nazwa angielsko brzmiąca. Ale musiałem wtedy chodzić do KC, tłumaczyć się z tego, dlaczego nasz zespół nie nazywa się „fioletowo-czerwoni”. Z uporem tłumaczyłem, że blackout to znaczy zaćmienie i tego zaćmienia się trzymałem. Kolegom spodobało się to, że w końcu tak zaćmiłem mózgi tych wszystkich z KC, że zgodzili się na te nazwę.

To był punkt zwrotny w Twojej karierze. A kolejne?

Jeśli już pytasz o kroki milowe, to odpowiem, że ponieważ pochodziliśmy z Polski podkarpackiej, prowincjonalnej, to przyjechała do nas, do Rzeszowa jakaś komisja. Dowiedziano się w Warszawie, że w tym lekceważonym mieście Rzeszowie jest jakiś zespół, który śpiewa poezje Bogdana Loebla. Zaprezentowaliśmy w unisonie z Tadeuszem Nalepą piosenkę „Ktoś wziął mi”. Wśród ludzi z komisji był Mateusz Święcicki i tak naprawdę to od niego wszystko się zaczęło. Święcicki skomponował wtedy piosenkę „Pod papugami” i bardzo dużo znaczył w radiu. Szukał nowych talentów i to on zaprosił zespół Blackout do nagrania paru piosenek. Kiedy nagrałem wtedy „Annę” i pięć innych piosenek, to wtedy powiedział mi bardzo ważną rzecz: jak poznać, czy z piosenki, którą nagrywam, będzie przebój.

Jak?

Nagrywałem w nocy, gdzieś do 4-5 rano. Święcicki mówi: „Otwórz drzwi od tej reżyserki, bo są panie, które sprzątają i myją korytarze. Jeżeli one powtórzą jakąś melodię, to znaczy, że to będzie przebój” (śmiech). Zatem moją wyrocznią stał się wtedy Mateusz Święcicki, bo to on nas wszystkich sprowadził, zapisywał do ZAiKS-u, tłumacząc, że jest to związek, który zajmuje się ochroną naszych twórczych praw, wszystkiego tego, co wymyśliliśmy, co zaśpiewaliśmy, skomponowaliśmy. Pierwszą trasę zespołu Blackout zorganizował ktoś z tak zwanej Estrady; pierwsze koncerty w Przemyślu, Jarosławiu i Rzeszowie zapowiadali Jonasz Kofta i Jan Pietrzak. Bardzo się wtedy z nimi zbliżyłem, poznałem piosenki Jana Pietrzaka i piosenki Kofty. Był 1968 rok. Zachwyciłem się piosenką Jonasza Kofty i kompozycją Juliusza Loranca; pamiętam, że w miejscu, gdzie teraz stoi hotel Sheraton była ławka, na której siedzieliśmy po wspólnej próbie, jaką mieliśmy w salce z fortepianem nad teatrem Buffo, gdzie Kofta mnie słuchał. Pamiętam, że miał takie blond włosy, opadające mu na oczy. Co i raz zarzucał więc głową i mówił: „Jak to zaśpiewasz, to będziesz wielki”. Nie mogłem w to uwierzyć. Ale powoli tak się stawało. Kiedy poznałem Kazimierza Szemiotha, który napisał „Jaskółkę uwięzioną” a Janusz Kępski napisał do niej cudowną melodię, to zacząłem w siebie bardziej wierzyć.

I dostałeś się z tą piosenką na festiwal do Sopotu.

Świetnie, że użyłaś tego słowa, bo właśnie - nie dostałem się. Przez dwa lata „Jaskółka” była wyrzucana przez wszystkich kacyków, decydentów z Komitetu Centralnego i z Mysiej, gdzie mieścił się urząd cenzury. „Nie będziesz śpiewał o kościele; nie będzie katedry. I o jakiej wolności wy śpiewacie? Byliście w wojsku, to chyba czytaliście „Żołnierza Wolności”. O innej wolności nie będzie śpiewane”. Dopiero po dwóch latach, kiedy już zrezygnowałem z tego, że kiedykolwiek zaśpiewam tę piosenkę na festiwalu, to dostąpiłem tego zaszczytu, że mogłem zaśpiewać w Opolu. Ale dano mi inną piosenkę. Akurat wyjechałem z grupą Niebiesko-Czarni, tworzyliśmy rock operę „Naga”, pod auspicjami pani dyrektor teatru w Gdyni Danuty Baduszkowej. Odpowiedziałem: „Nigdy w życiu nie zaśpiewam innej piosenki, a jeśli chcecie, żebym zaśpiewał, to Janusz Kępski przyniesie wam tę, którą zaśpiewam”. I tak się stało. Pod uwagę wzięto również to, że odniosłem wówczas wielki sukces na Olimpiadzie Piosenki w Atenach, w której startowało 40 krajów i to ja otrzymałem nagrodę najlepszego wykonawcy. Śpiewałem wówczas piosenkę Marka Sewena i Adama Kreczmara „Wierzę drzewom”. Aż w końcu przyszedł czas na „Jaskółkę uwięzioną”.

W Opolu dostałeś za nią nagrodę dziennikarzy.

Ta nagroda była ważniejsza od nagrody jurorskiej. W jury w Opolu siedzieli kacykowie również z KC i z Mysiej i na 5 możliwych punktów przyznano mi 1 albo 2.Dziennikarze mnie docenili, dzięki czemu mogłem wystąpić w Sopocie, bo do sopockiego festiwalu można się było dostać, jak było się już znaczącą postacią w Opolu. Ale w Sopocie polscy jurorzy też mnie chcieli skreślić. Ujęli się za mną pani z czechosłowackiego Supraphonu oraz kompozytor i dyrygent orkiestrowy z Caracas Aldemaro Romero, który widział mnie wcześniej w Atenach. I to on powiedział, że jak dla Borysa za mało 10 punktów, to on daje 20. Tak naprawdę dzięki nim dostałem „Bursztynowego Słowika”. „Jaskółka” niezwykle silnie zagnieździła się wtedy w umysłach Polaków. Mówiono, że to piosenka o mnie. Mówiono też, że tą „jaskółką uwięzioną” jest Polska. Takie były czasy.

Dziś „Jaskółka uwięziona” jest piosenką wszech czasów; nigdy się nie znudzi. Jak patrzysz na tych młodych ludzi, którzy dzisiaj śpiewają Twoją piosenkę? Cieszy Cię to?

Odpowiem tak: niektórzy zarzucali Maryli Rodowicz, że zabrała Laskowskiemu piosenkę „Kolorowe Jarmarki”. Tymczasem należy się z tego cieszyć, bo zrobiła dla tej piosenki więcej niż zrobił Laskowski. Zatem ja się cieszę z tego, jeśli ktoś porywa się na „Jaskółkę”. Niektórzy łamią sobie na niej zęby. Jest tylko paru, którzy, jak uważam, dorównują temu, co ja stworzyłem. Na przykład Grzegorz Wilk mówił: „Nie będę robił swojej interpretacji, bo twoja była najlepsza”. Ale cieszę się, że coraz więcej młodzieży zauważa tę piosenkę. Niech jak najwięcej ludzi ją śpiewa. Może powstanie jakiś nowy trend miłości do wartości.

Sopot czy Opole – który festiwal był dla Ciebie ważniejszy?

Motywem przewodnim było Opole, ale dla mnie ważniejszy jest ten sopocki festiwal. Przez te 3 miesiące, które dzieliły Sopot od Opola stawałem się coraz mocniejszy, a Janusz Kępski mnie w tym utwierdzał.

A potem Agnieszka Osiecka pisze dla Ciebie piosenkę „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”. Jak poznałeś Osiecką?

Ha! Była moją sąsiadką przez płot! Mieszkałem w Falenicy, Agnieszka kupiła szeregowiec obok mojego. Pukała do drzwi, przynosiła swoje wiersze i mówiła skromnie: „Może ci się któryś spodoba”. Niektóre z nich były przecież jej wielką poezją. Spodobała mi się piosenka, która jest mało znana, ale bardzo piękna, „Chcę przy tym być”. Całą historię mojej znajomości z Agnieszką opowiadam w książce pani Beaty Biały, pt. „Osiecka. Tego o niej nie wiecie”. O tym, jak mieszkaliśmy obok siebie i razem wychowywaliśmy moją córkę
Patrycję i Agatę – córkę Agnieszki, które woziłem w podwójnym wózku po piaskach Falenicy. W 1975 roku Agnieszka zapukała do mnie i powiedziała: „Miałam sen, że jesteś królem Cyganów. Jeździsz na białym koniu, w czarnym płaszczu, w czarnych, oficerskich butach i rozdajesz biednym prezenty”. I pokazała mi tekst „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”. Odpowiedziałem: „Agnieszko, nie gniewaj się. Nie dam rady tego zaśpiewać. Wyjeżdżam do Ameryki”. „Jak to?” – Agnieszka się rozpłakała. Przytuliła się do mojego ramienia i powiedziała: „Nie możesz mi tego zrobić. Tworzę nowy serial w telewizji, „Sentymenty”. Wtedy powiedziałem: „Daj ten tekst Marylce”. I tak się stało, że z Marylą Rodowicz później staliśmy się duetem.

Dlaczego wyjechałeś do Ameryki?

Ponieważ miałem już tego wszystkiego dosyć. Kiedy uczestniczyłem w międzynarodowych festiwalach, to wszędzie tam bardzo mnie szanowano. Ale jak wracałem do Polski, to nikt nie mówił o moich sukcesach, nagrodach. Zresztą, do tej pory się o tym nie mówi. Mówiono za to: „Tego apostoła więcej w telewizji pokazywać nie będziemy”. Albo: „Nie będziemy pokazywać tej postaci biblijnej podobnej do Jezusa, która nosi krzyż”. Czego więc miałem w Polsce szukać? Postanowiłem, że poszukam gdzie indziej. Ale jest jeszcze inny powód. W dzieciństwie, kilku moich kolegów, sąsiadów z biednej rodziny wyjechało do Ameryki. Pasając w Załężu krowy, patrzyłem w niebo i marzyłem, żeby też do tej Ameryki wyjechać. Spełniło się po półtorarocznym oczekiwaniu na łaskę otrzymania paszportu. Jechałem po awanturę życia. Nie miałem nic, tylko szczęście. Po trzech tygodniach zacząłem śpiewać w Ameryce. Od tego pierwszego sylwestra 1975/76 śpiewem zarabiałem na życie i uczyłem się tego amerykańskiego życia. Wtedy myślałem też, że ja już nigdy do Polski nie wrócę. Nie wierzyłem, że coś się może w Polsce zmienić i wyjechałem.

Ale wróciłeś.

Po 17 latach; to były lata 90. Miałem już wtedy amerykańskie obywatelstwo, więc przestałem się obawiać, że ktoś mnie nie wypuści. Wiedziałem, że zawsze mogę wrócić do USA.

Jaką Polskę zobaczyłeś?

Inną, ale smutną. I znów wyjechałem do Stanów. Musiało minąć kilkanaście kolejnych lat. Przyjaciele z Nevady, z Kalifornii mówili mi: „Zobacz, jak fajnie się rozwija Polska. Jak dużo muzycznie tam się dzieje. Zaczyna się zauważać muzyków, kompozytorów, piosenkarzy. Wracaj tam; tam jest twoje miejsce”. Wróciłem po 30 latach mojego pobytu w Ameryce.

Co dziś jest najbardziej drogocenne w Twoim życiu?

Najważniejsze w życiu jest zdrowie i podążanie ścieżką zdrowia. A drugą najważniejszą rzeczą w tym życiu jest miłość. Gdyby nie ona, to może byśmy dzisiaj już nie rozmawiali.

Opowiedz, proszę o swojej miłości. Jak się spotkałeś z Anią?

Spotkaliśmy się na Florydzie podczas polonijnych turniejów golfa i tenisa. Ania nie wiedziała, kim jestem. Zadzwoniła do swojej mamy, do Nowego Jorku. Mama się zdziwiła: „Jak to? Nie wiesz, kto to jest Stan Borys”?
(- Dalej nie wiedziałam! – woła, przysłuchująca się rozmowie Anna Maleady, partnerka Stana Borysa).
Później zaprosiłem Anię na mój koncert w Phoenix. Przyleciała. Oglądając mnie na scenie przypomniała sobie „Spacer dziką plażą” i „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”, które słyszała w dzieciństwie. Na drugi dzień zaprosiłem ją do Sedony, cudownej miejscowości w Arizonie. I tam, wśród niesamowitych czerwonych skał wyznałem jej miłość, która trwa do tej pory. Dwa lata temu, tuż przed udarem zdążyłeś jeszcze nagrać swoją nową piosenkę i zadedykować ją Ani.
Jak zobaczyłem wiersz Moniki Turczyńskiej „Będę przy Tobie”, to pomyślałem, że to może być piosenka tylko dla mojej miłości. Mariusz Dubrawski stworzył muzykę. Akurat zbliżały się Walentynki, zadedykowałem więc Ani tę piosenkę, a potem – już wspólnie – wszystkim zakochanym i pragnącym miłości. No, bo cóż może być lepszego, jeżeli stracisz wszystko, a ona będzie Twoją pełnią, będzie twoim wzrokiem, będzie twoją muzyką, będzie twoją miłością, to najlepszy moment, żeby zadedykować ją swojej ukochanej.

I tak się stało – po udarze to Ania, opiekując się Tobą w chorobie, stała się Twoim wzrokiem, muzyką i miłością. Piosenka okazała się profetyczna.

W moim życiu to Archanioł Stróż powstrzymywał mnie przed upadkiem, przed wpadnięciem w otchłań. Teraz tym moim Archaniołem Stróżem jest Ania. Taka piękna rzecz mnie spotkała.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl