Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sprawiedliwi na Wołyniu w 1943 r. [ROZMOWA Z WITOLDEM SZABŁOWSKIM]

Tomasz Rozwadowski
Na zdjęciu współczesna rekonstrukcja wydarzeń na Wołyniu w 1943 r. Ginęli wtedy głównie Polacy, a także Czesi, Ukraińcy i Żydzi
Na zdjęciu współczesna rekonstrukcja wydarzeń na Wołyniu w 1943 r. Ginęli wtedy głównie Polacy, a także Czesi, Ukraińcy i Żydzi materiały prasowe
O nowej książce na temat rzezi wołyńskiej mówi jej autor - dziennikarz i reportażysta Witold Szabłowski.

W materiałach do Pańskiej najnowszej książki „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”, która zostanie wydana we wrześniu, Wydawnictwo Znak informuje, że zbierając do niej materiały, podróżował Pan na Ukrainę 15-krotnie. Czego Pan się dowiedział podczas tych wyjazdów?

Na Ukrainie byłem po raz pierwszy pod koniec lat 90. Ale na Wołyń pojechałem po raz pierwszy dopiero trzy lata temu, przed 70. rocznicą rzezi wołyńskiej, chcąc napisać reportaż o sprawiedliwych Ukraińcach, tych, którzy ratowali swoich polskich sąsiadów. To ciekawy, mało opisany temat. Mam wrażenie, że mało o tych sprawiedliwych wiemy, nie doceniamy ich, nie honorujemy. Traktujemy ich po macoszemu, prawie nikt się nimi wcześniej nie zajął.

Jakie pytania zadawał Pan sobie przed rozpoczęciem zbierania materiałów?

Po pierwsze: dlaczego ratowali Polaków mimo zagrożenia śmiercią, dlaczego i w imię czego tak ryzykowali? Po drugie: jaki to miało wpływ na ich późniejsze losy?

Bezpośrednich świadków tych wydarzeń już prawie nie ma. Czy spotkał się Pan z kimś, kto rzeź wołyńską pamięta?

Postacią, która miała wielki wpływ na to, że zająłem się tym tematem, była Hania Bojmistruk, która przeżyła masakrę w kolonii Gaj 30 sierpnia 1943 roku. W ciągu jednej nocy upowcy zamordowali tam około 600 osób. Po kilku dniach Ukraińcy przyjechali pochować swoich polskich sąsiadów i odnaleźli dwuletnią dziewczynkę. Ci Ukraińcy wiedzieli, że UPA kazała zabijać wszystkich Polaków, również dzieci. Ale zaryzykowali i pozostawili ją przy życiu. Hania od tego czasu była wychowywana przez ukraińską rodzinę Bojmistruków, z olbrzymim ryzykiem.


Czy pamięta masakrę?

Nie, wszystkiego tego dowiedziała się później. Ma wspomnienia o rok późniejsze, widziała banderowców chodzących po jej domu, w poszukiwaniu ukrytych Polaków.

W jaki sposób poznała prawdę o swoim pochodzeniu?

Odtworzyła swoją historię, stopniowo, po kawałeczku. Jej przybrani rodzice, którzy byli dla niej wprost niesamowicie dobrzy, chronili ją przed prawdą. Pani Bojmistruk do śmierci twierdziła, że jest jej rodzoną matką. Samodzielnie, później z moją pomocą, udało się tę historię dość dokładnie zrekonstruować, wpadliśmy nawet na trop mieszkających w Polsce krewnych Hanny.

Udało się Panu ich odnaleźć?

Odpowiem, że i tak, i nie. Odsyłam do lektury „Sprawiedliwych zdrajców”.

Czy mógłby Pan opowiedzieć jeszcze którąś z tych historii?

Może to być historia braci Parfeniuków, Petra i Pawka. 12 lipca w czasie mszy w kościele w Kisielinie, niewielkim, dobrze prosperującym miasteczku, zamieszkałym głównie przez Polaków, oddział banderowców wezwał Polaków do wyjścia z kościoła. Ci, którzy wyszli, zostali pomordowani, pozostali, bez uzbrojenia, bronili się na plebanii. I się obronili. Dowódcą obrony był Włodzimierz Sławosz Dębski, późniejszy ojciec słynnego kompozytora Krzesimira. Rannego ciężko w nogę bracia Parfeniukowie wywieźli poza wieś, do swojej siostry Luby. Tam go przechowano i leczono. To jeden z setek przykładów, w tym samym czasie była armia ludzi, którzy szli sąsiadów ratować. To było szaleństwo, wielu z nich zapłaciło za to wysoką cenę, ponieważ banderowcy karali śmiercią za ratowanie Polaków. Pawko Parfeniuk został za swoje bohaterstwo zastrzelony wraz z żoną, córeczką i teściami. Petro przeprowadził kilkanaścioro Polaków na polską stronę. Po wojnie pozostał w Polsce, przetrwał prześladowania niemieckie i powojenną akcję „Wisła” i zmarł w latach 70., jako człowiek powszechnie szanowany w swoim otoczeniu.

Teraz, wraz z innymi, jest bohaterem Pańskiej książki.

Chciałem się przyjrzeć tym bohaterskim ludziom. Zastanawiałem się, dlaczego akurat oni. Książka miała być hołdem dla tych ludzi, ale i panoramą historii relacji polsko-ukraińskich od wczesnych lat wieku XX aż do dzisiaj. Miała też być refleksją nad złem, jakie może przynieść nacjonalizm, narodowo pojęty patriotyzm.

Czy ma Pan jakieś wnioski dotyczące Pańskich bohaterów? Kim byli, co nimi kierowało?

Wśród nich był między innymi czeski pastor Jan Jelinek, niezwykła postać, bohaterski kosmopolita. Uważał, że człowiek zabija i człowiek ratuje. On ratował. Pomógł około 200 ludziom.

Kim byli sprawiedliwi?

To zawsze byli ludzie odważni. Często byli to ludzie głęboko wierzący, a wśród nich było wielu przedstawicieli nowych ruchów religijnych, świadkowie Jehowy, pięćdziesiątnicy [odłam zielonoświątkowców - red.]. Byli także ideowi komuniści. Łączyło ich także to, że przeważnie mieli przyjaciół i znajomych różnych narodowości, bywali u nich.

Jak rzeź wołyńska jest pamiętana na Ukrainie?

Nie jest pamiętana. Taki był świadomy wybór polityki historycznej, która ukazuje nieskalaną UPA, która heroicznie próbowała wyszarpać ukraińską niepodległość. To też jest prawda, ale niecała.

Jak widzą nasz stosunek do rzezi wołyńskiej?

Polskie wzburzenie, coraz bardziej kipiący garnek z emocjami, przyjmowany jest ze zdziwieniem. Taka jest zresztą polityka historyczna ukraińskiego odpowiednika IPN: wydarzenia wołyńskie były częścią wojny polsko-ukraińskiej toczącej się na terenach zachodniej Ukrainy. Skoro jest znak równości - to o co się oburzać?

Fragment książki „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia” Witolda Szabłowskiego

Niedziela 11 lipca zapamiętana zostanie jako Krwawa Niedziela.

O 2.30 w nocy UPA atakuje wioskę Gurów. Mała samoobrona, którą tworzył nauczyciel Jerzy Krasowski z sąsiednich Iwanicz, nie ma szans. Ginie około 200 osób. Pół godziny później ci sami sprawcy przechodzą do Wygranki. Ginie kolejne 150 osób. Później atakują Chrynów, Krymno, Kisielin, Poryck, Zabłoćce. Łącznie, tego dnia - 99 miejscowości. 12 lipca, kolejnych pięćdziesiąt. Łącznie w tych dniach ginie ponad 10 tysięcy ludzi. (...)

11 lipca 1943 roku polscy mieszkańcy Kisielina, powiat Horochów, województwo wołyńskie, idą na niedzielną sumę. W trakcie mszy pokamedulski kościół otacza uzbrojony oddział UPA. Polacy ryglują się od wewnątrz.

- Część ludzi mówiła: „oni tylko kogoś szukają, otwórzcie im, to nic nam nie zrobią” - opowiada ocalała z masakry w Kisielinie Aniela Dębska. - Ale ja nie miałam wątpliwości, że przyszli nas zabić. Podobnie mój przyszły mąż, który zarządził, że uciekamy na plebanię i spróbujemy się bronić. Okazało się, że miał rację. Wszyscy, którzy nie poszli z nami, zostali rozstrzelani.

Obrona połączonej z kościołem plebanii trwa kilkanaście godzin. Polaków jest osiemdziesięciu kilku; nie mają żadnej broni, rzucają w napastników cegłami, kawałkami rozbieranego naprędce pieca, nawet maszyną do pisania. Granaty odrzucają. Kilka osób ginie od strzałów lub odłamków granatu. Włodzimierz Sławosz Dębski, który kieruje obroną, jest ciężko raniony w nogę.

- Miał rozerwaną tętnicę, krew z niego leciała jak z kranu - mówi

pani Aniela, wtedy jeszcze koleżanka, później żona Dębskiego. - Założyłam opaskę i na przemian zaciskałam i luzowałam. To cud, że przeżył.

Gdy banderowcy próbują podpalić plebanię, obrońcom pomaga deszcz. Ten sam deszcz, który błogosławią kilkadziesiąt kilometrów dalej Polacy z Przebraża, idący zaatakować Trościaniec. Upowcy dopiero pod wieczór odpuszczają i wycofują się z Kisielina do lasu za rzeką Stochód. Zanim na dobre znikną w lesie, pod kościołem są już inni Ukraińcy. Ci przyszli ratować. (...)

Rodzinę Dębskiej - z domu Sławińskiej - uratował sąsiad Maciuk. - Przyszedł nas ostrzec, że

jego własne dzieci i wnuki zamierzają nas w nocy zabić - mówi. - Maciukowie mieszkali tuż obok i przez wiele lat korzystali z naszej studni, bo nie mieli swojej. Czym żeśmy ich urazili, że aż chcieli nas zamordować? Do dziś nie wiem. Kolejnym, który nam pomógł, był Sawa Kowtoniuk. Tych, co ocaleli z kościoła, wyprowadzał do głównej drogi. Szedł do lasu i patrzył, czy nie ma banderowców. Jak nie było, szło się dalej za nim.

- Uratował tak wiele rodzin i UPA chciała go za to ukarać, więc sam uciekł z Kisielina - mówi Aniela Dębska. - Niemcy wywozili wtedy jeszcze na roboty, Sawka się zgłosił i pojechał. Potem, po wojnie,

bał się wracać na Ukrainę. Chciał zostać w Polsce, ale jakoś

nie umiał sobie znaleźć miejsca.

Wrócił i przez lata był kisielińskim listonoszem. (...)


[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki