„Śnieg” Przybyszewskiego w Narodowym – efektowna ciekawostka czy coś więcej?

Piotr Zaremba
A może takie wędrówki w głąb literatury, także tej odłożonej z dawna na półkę, jakoś rozszerzają nasze doświadczenia?

Żegnanie normalnego żywego teatru ze „Śniegiem” Stanisława Przybyszewskiego to nienajgorszy wybór. I zresztą wzmaga tęsknotę za jego jak najszybszym powrotem. Teatr Narodowy zdążył wystawić to cacko na trzy dni przed kolejnym lockdownem.
Przybyszewski jest dziś pisarzem niemal zapomnianym, sprowadzonym do roli ciekawostki, czasem wręcz karykatury. Ludziom mojego pokolenia kojarzący się z groteskowo wykrzywioną twarzą z serialu Andrzeja Wajdy „Z biegiem lat, z biegiem dni”, ,gdzie został przedstawiony jako magnetyzujące współczesnych, ale jednak kuriozum.

Propagator słowa „chuć”, gorszący świat tradycyjny, ale dawno przelicytowany przez innych. Kreowany przez niego klimat wszechogarniającego erotyzmu jawi się dziś jako przeładowany zbyt ekspresyjnym patosem. To bardziej prekursor dla innych niż ktoś, kto pozostawił po sobie coś trwałego.

A jednak jego najlepszy dramat „Śnieg”, wystawiony po raz pierwszy w roku 1903, ogląda się. Wydaje się czymś więcej niż filologiczną ciekawostką, pomimo nadmiernie miejscami deklaratywnego patosu i zakończenia graniczącego z psychologicznym nieprawdopodobieństwem. Ten brak prawdopodobieństwa możemy zresztą wybaczyć zważywszy, że całość jest czymś w rodzaju poetyckiej przypowiastki.

Anna Gryszkówna, świetna aktorka Narodowego, którą chwaliłem niedawno za rolę Kalerii w „Letnikach”, zdawała się być w swoich ostatnich produkcjach reżyserskich skoncentrowana na demaskowaniu wiarołomstwa i egoizmu mężczyzn. O tym był zgrabnie wystawiony w Teatrze Dramatycznym „Mężczyzna” Gabrieli Zapolskiej. Pisarka uznawana za feministkę, jawiła się tam jako rzeczniczka takich tradycyjnych cnót jak wierność i uczciwość względem siebie nawzajem .

Gorzej wyszedł moim zdaniem zbyt natrętnie uwspółcześniony, też w Dramatycznym, „Płatonow”. Ale był tak naprawdę o tym samym. Tytułowej postaci odebrała Gryszkówna siłę prowincjonalnego buntownika. Mocniej była eksponowana jego kabotyńska rola taniego uwodziciela.

Tu jest trochę inaczej. Owszem mamy do czynienia z krzywdą prostodusznej Bronki. Jej twarz wyświetlana na okiennych szybach (świetne wizualizacje Jagody Chalcińskiej) patrzy na nas nieustannie niczym wyrzut sumienia. Ale ta krzywda jest, zgodnie z logiką Przybyszewskiego, skutkiem nie tyle złych cech mężczyzny, co fatalnego, nieuchronnego zrządzenia losu. Na ile człowiek jest panem swojego losu? Co to jest tak naprawdę miłość? Skąd pojawia się tęsknota za tęsknotą? Brak jasnych odpowiedzi tylko wzmaga niepokój.

Mamy do czynienia z czworokątem. Bronka jest kochającą żoną pozornie ekspansywnego Tadeusza. Ewa – kobietą fatalną zdolną zniszczyć cudzych związek, bo zakochuje się w Tadeuszu dopiero wówczas, kiedy ten odszedł do innej. Czwartym jest brat Tadeusza Kazimierz zakochany w Bronce. Rzecz cała odarta jest całkiem z kontekstów społecznych, uwarunkowań obyczajowych, konwenansów. To czysta gra emocji. Opowieść o tym, jak bardzo uczucia mogą się rozmijać.

Gryszkówna nadała tej historii dodatkowe tło. Błąka się w tym tle utopiona siostra Bronki, w tekście dramatu tylko wspominana. W finale wkracza wręcz do świata żywych przemawiając słowami starej piastunki Makryny. Staje się zarazem, w partiach śpiewanych, kimś w rodzaju pradawnego, niszczącego bóstwa czy demona. Ten wątek metafizyczny, właściwie horrorowy, mógł zepchnąć spektakl poza granice śmieszności, kiczu. Ale ja przynajmniej go kupiłem. Może dlatego, że horrory traktuję całkiem serio – jako dodatkowe źródła poznania.

To bardziej skądinąd tłumaczy autodestrukcyjne, młodopolskie zakończenie, gdzie nie ma nic poza śmiercią. Oczywiście taka logika rozwiązywania ludzkich dylematów musi budzić opór. Pomyślałem sobie, że choć podobno Witkacy odpowiedział sztuką „W małym dworku” na realistyczną konwencję Tadeusza Rittnera, nie miałby on żadnych kłopotów aby prześladować swoją parodią dramat młodopolski. Na przykład „Śnieg”.

Oczywiście pozostało wrażenie pewnej manieryczności języka Przybyszewskiego . Czasem Gryszkówna wzmagała je nawet każąc bohaterom nadmiernie krzyczeć, co jest zmorą współczesnego teatru. Ale ta przesada, tak ciążąca nad jej „Płatonowem”, tu przeszkadza tylko nieznacznie. Wielu kwestii słuchamy jednak z zaciekawieniem, zwłaszcza że zostały potoczyście zagrane. Wielka w tym również zasługa scenografki Maryny Kander, a przede wszystkim znakomitej muzyki Michała Lamży. Raz komentuje swoimi stylizacjami akcję, ale kiedy indziej pochłania współczesnymi aranżacjami scenę oferując nam ekspresyjną grozę.

Nie byłoby wrażenia lekkości i jednak komunikatywności przypowiastki bez świetnego aktorstwa. Dominika Kluźniak kolejny raz potwierdza swoją klasę. Postać Bronki została w tekście namalowana ledwie kilkoma kreskami. Skąd więc wrażenie skrzenia się jej tak wieloma barwami, wygrywania wieloma tonami? Kruchość bohaterek Kluźniak nie ma nic wspólnego z sentymentalizmem. Ona wygrywa przed nami nieustanny hymn: kobiecości, ale i człowieczeństwa.

Na tym tle pozostałe postaci są jakby prostsze albo zepchnięte na drugi plan, choć sugestywne. Oskar Hamerski pokazuje nam słabość Tadeusza przykrywaną pozorną energią i siłą. Patrycja Soliman jest cokolwiek tajemnicza, bo nie do końca wiemy, czy jej emocjonalne wybuchy są realne, czy to tylko poza, bo przecież mówi o samej sobie jako niszczącej sile. Ta tajemnica nie zostanie rozwikłana do końca, ale przestaje nam na tym rozwikłaniu zależeć.

Ciekawie prowadzi postać Kazimierza Henryk Simon. Jest bratem Tadeusza, dużo od niego młodszym, aktor dopiero co skończył Akademię. W tekście mówi się o nim jako o wiecznie smutnym melancholiku. Ale z woli reżyserki Kazimierz to raczej żartowniś, próbujący rozwiać wziętymi spoza dramatu popisami stres i rozpacz Bronki. Melancholia jest, ale pod powłoką całkiem współczesnej, kpiarskiej maski. Trochę to niezgodne z tym, co napisał Przybyszewski, ale spójne i świetnie przez Simona zagrane.
Obrazu dopełnia Marta Wągrocka jako trupia siostra, aktorka dobrze radzi sobie także z wokalnymi popisami. Jak zwykle w Teatrze Narodowym perfekcja wykonania dodatkowo osłabia ewentualną dyskusję, dlaczego właśnie po ten tekst sięgnięto. A może takie wędrówki w głąb literatury, także tej odłożonej z dawna na półkę, jakoś rozszerzają nasze doświadczenia?

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl