Śmieciowa szara strefa, którą zajęła mafia. Państwo jest bezradne

Agaton Koziński
Jakub Kołodziej/Polskapresse
Dziś mafia w Polsce to nie tylko narkotyki, prostytucja czy nielegalny hazard. To także śmieci. Tylko na Śląsku firmy powiązane z mafią są bliskie zmonopolizowania rynku toksycznych odpadów poprzemysłowych. Na śmieciach zarabia się miliony złotych. I mimo że powiązania mafii ze spółkami zajmującymi się śmieciami zostały dokładnie prześwietlone, one dalej prowadzą swoją działalność - takie wnioski płyną z książki "System. Jak mafia zarabia na śmieciach" napisanej przez Bertolda Kittla.

Kittel to jeden z najbardziej znanych dziennikarzy w Polsce, laureat wielu nagród, m.in. Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za 2006 r. Przez wiele lat pisał dla "Rzeczpospolitej", teraz natomiast związany jest z telewizją TVN. Rok temu Kittel zaczął także publikować książki. Najpierw wydał "Mafię po polsku", w której przedstawił kulisy funkcjonowania polskiej "ośmiornicy". Teraz, w kolejnej publikacji, powraca do tego tematu, pokazując, w jaki sposób mafia potrafi zarabiać na śmieciach.

"System. Jak mafia zarabia na śmieciach" to książka zbudowana zgodnie z zasadą dramaturgii stworzoną przez Alfreda Hitchcocka - na początku mamy więc trzęsienie ziemi, a następnie napięcie stopniowo rośnie. Autor swą opowieść zaczyna od opisu odbywającej się w Katowicach imprezy pożegnalnej dwóch agentów CBA, którzy byli podejrzewani o współpracę z przestępcami. "Wśród gości pojawiło się dwoje naczelników, oficerowie operacyjni, personel biura, funkcjonariusze policji oraz małżonek jednej z najważniejszych na Śląsku funkcjonariuszek Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wszyscy oni zebrali się, by uhonorować ludzi, którzy przechodząc na stronę przestępców, utracili prawo do nazywania siebie oficerami" - pisał Kittel.

Następnie dziennikarz opisał, w jaki sposób funkcjonuje nielegalny rynek śmieci. Skupił się na obrocie szkłem. Zaczął od prostego zestawienia liczb. Według danych Ministerstwa Środowiska z 2012 r. w Polsce sprzedaje się produkty w opakowaniach szklanych, których łączna waga wynosi 1,3 mln ton rocznie. Tymczasem polskie huty przetwarzają co roku 270 tys. ton stłuczki szklanej. Mimo że łącznie byłyby co roku w stanie przetopić 800 tys. ton stłuczki, to zwyczajnie nie mają więcej surowca. Czemu? Bo nie opłaca się go im dostarczać. W Polsce wprawdzie istnieje obowiązek recyklingowania opakowań szklanych, ale nie działa system kontrolowania, w jaki sposób ten recykling wygląda. Wystarczy tylko uzyskać specjalny certyfikat DPR potwierdzający oddanie szkła do przetworzenia. W Polsce powstały firmy, który takie dokumenty wystawiają, a przy okazji kompletnie nic nie robią ze szkłem, które - zgodnie z podpisanym i podstemplowanym przez siebie certyfikatem - mają poddać recyklingowi. Za tonę szkła biorą 50 zł. Co się potem z nim dzieje? "Ląduje na przepełnionych wysypiskach, które nie spełniają norm, albo po prostu gdzieś w lasach" - pisze Kittel.

Książka odsłania świat, w którym ludzie mafii mieszają się z pracownikami służb specjalnych

"Wiemy, że za szarą strefą kryje się świat przestępczy i ludzie powiązani ze służbami specjalnymi. Nie udaje nam się tego udowodnić. Najgorsze jest to, że oni są całkowicie bezkarni. Był taki przypadek w Warszawie: firma dostała kilkadziesiąt milionów złotych kary i dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. W takim systemie jedynym wygranym, poza organizatorami przekrętów rzecz jasna, jest Ministerstwo Środowiska. Bo może wykazać w sprawozdaniach, że Polska realizuje obowiązek segregowania i recyklingu" - mówi cytowany w książce prezes spółki zajmującej się zbieraniem odpadów szklanych.
Dziennikarskie śledztwo Kittla odsłania kolejne zakamarki śmieciowej szarej strefy. Opisuje, w jaki sposób powstają fałszywe certyfikaty DPR, co się dzieje ze szkłem, które - przynajmniej zgodnie z dokumentami - zostało poddane recyklingowi. A przede wszystkim pokazuje ludzi, którzy za tym procesem stoją. Od podszewki poznajemy świat, w którym obok siebie stoją mafiosi i ludzie powiązani ze służbami specjalnymi oraz administracją publiczną. I mimo że w wiele z tych spraw jest już znanych (Kittel najwięcej pisze o Marku Kozerze i jego kontaktach z byłymi agentami CBA), to ciągle brakuje pomysłów, jak rozwiązać tę patową sytuację.

***

Poniżej publikujemy fragment książki

Bomba ekologiczna

Nielegalne składowisko trujących odpadów w wyrobisku pod Zawierciem to dziś jedna z największych bomb ekologicznych w Polsce. Na jej trop trafiłem, badając akta spółek powiązanych z Markiem Kozerą. Analiza sieci spółek oraz kwerendy w archiwach gazet spowodowały, że nabrałem podejrzeń, iż Kozera jest zamieszany w tę sprawę. Według moich ustaleń był związany z grupą spółek "Tarcza". Jedna z nich mieściła się w Katowicach, a Kozera był nawet jej właścicielem.

Jednak była to jedna z kilku spółek zależnych firmy mieszczącej się niedaleko Czosnowa pod Warszawą. To właśnie "Tarcza" miała wyrzucić toksyczne odpady do wyrobiska. Zawierciańska prokuratora, która od kilku lat prowadzi postępowanie, przedstawiła prezesowi "Tarczy" Mirosławowi Kwaśniakowi i jego współpracownikowi Grzegorzowi Rudzkiemu zarzuty z artykułu 183 § 1 Kodeksu karnego. Mówi on, że "kto wbrew przepisom składuje, usuwa, przetwarza, dokonuje odzysku, unieszkodliwia albo transportuje odpady lub substancje w takich warunkach lub w taki sposób, że może to zagrozić życiu lub zdrowiu wielu osób lub spowodować zniszczenie w świecie roślinnym lub zwierzęcym w znacznych rozmiarach, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5".

- Podejrzani nie przyznali się do popełnienia zarzucanego im przestępstwa. Złożyli wyjaśnienia, twierdząc, że działali legalnie, jawnie i nie spowodowali stanu zagrożenia dla środowiska naturalnego - mówi prokurator Romuald Basiński z Prokuratury Okręgowej w Częstochowie, która nadzoruje zawierciańską rejonówkę. Według opinii biegłych, których powołał prowadzący śledztwo prokurator Piotr Janoska, substancje składowane w wyrobisku mogą przedostać się do wód podziemnych. Specyficzne ukształtowanie terenu oraz skład gleby mogą spowodować, że toksyny wypłyną nawet kilkadziesiąt kilometrów od miejsca, w którym je zrzucono. Mogą również zanieczyścić zbiornik wody podziemnej, z którego czerpią wodę Górny Śląsk i Zagłębie. Zanieczyszczenia będą pływać w tym podziemnym jeziorze w postaci skondensowanej chmury będącej źródłem potencjalnych zakażeń dla kolejnych ujęć wody.

- Biegli szacują, że w strefie zagrożenia mieszka pięćdziesiąt tysięcy ludzi - twierdzi Basiński. Mimo starań prokuratora Janoski, śledztwo nie jest ani szybkie, ani proste. Niedawno prowadzący postępowanie nawet je zawiesił, ponieważ biegli muszą najpierw odpowiedzieć na pytania złożone przez podejrzanych. Ekspertyza miała być gotowa lipcu, ale prokurator Basiński nawet w przybliżeniu nie potrafi podać terminu zakończenia sprawy.
Badając nielegalne składowisko odpadów w Bzowie, traciłem już nadzieję, że odnajdę jakiekolwiek tropy prowadzące do Kozery. Jednak pod koniec maja natrafiłem na jedną ze spraw sądowych, jaka w 2011 roku toczyła się przeciwko niemu w Sądzie Rejonowym w Dąbrowie Górniczej. Chodziło wtedy o wyrzucenie na pole jednego z mieszkań- ców z okolic miasta toksycznych osadów z największych oczyszczalni ścieków w aglomeracji śląskiej. Pole, na którym znalazło się pół tony odpadów, leży w bezpośredniej bliskości głębinowego ujęcia wody. Bartek Matylewicz, rzecznik prasowy urzędu miasta, powiedział mi, że Dąbrowa Górnicza jest miastem o idealnie czystej wodzie. - Ta ze źródeł głębinowych nie musi być nawet uzdatniana. Ale kilka lat temu okazało się, że ujęciu zagrażają ludzie wyrzucający toksyczne śmieci, gdzie popadnie. Samorząd czuł, że samotnie ma szans w walce z przestępcami. - Powołaliśmy patrole obywatelskie, które miały pilnować ujęć wody - mówi Matylewicz. - Już wcześniej bowiem zdarzył się podobny incydent i staraliśmy się być czujni. Na miejsce błyskawicznie dotarły patrole straży miejskiej, policji i przedstawiciele centrum zarządzania kryzysowego oraz wydziału ochrony środowiska. Urzędnicy natychmiast podjęli decyzję o dezynfekcji studni głębinowych oraz o wywiezieniu odpadów na specjalne składowisko. W ciągu trzech dni wszystko zostało posprzątane.

Urząd obciążył kosztami akcji właściciela terenu. Ten zawiadomił prokuraturę, że został oszukany przez Marka Kozerę, który miał mu przywieźć czystą ziemię z dna rzeki. Prokuratura wniosła do sądu akt oskarżenia, Kozera został ukarany.

Akta sprawy udostępnił mi wydział karny dąbrowieckiego sądu rejonowego. Znalazłem w nich dwie interesujące informacje. Pierwszą, że wyrzucenie odpadów pod Dąbrową Górniczą zorganizowali kryminaliści. Kozerze pomagał niejaki Zenon Jaworski, który jeździł po okolicznych wioskach i szukał chętnych na przyjęcie ziemi. - Latem 2009 u nas, po Kuźnicy Piaskowej jeździł mężczyzna o imieniu Zenek - zezna później jeden z miejscowych, wynajęty przez Jaworskiego pomocnik, który sam całkiem niedawno opuścił więzienie w Zabrzu (cztery lata za kradzież z włamaniem). Świadkowie zapamiętali wytatuowaną głowę psa na ramieniu Jaworskiego oraz to, że Jaworski poruszał się czarnym mercedesem klasy S, czyli jednym z najbardziej luksusowych samochodów dostępnych na rynku. Takim samym, jakimi jeżdżą prezesi wielkich korporacji. Tyle że Zenek nie był wcale prezesem, ale zwyczajnym bandytą. Wielokrotnie karany, krótko przed tym, zanim zajął się utylizacją odpadów, siedział w więzieniu w związku z działalnością w grupie przestępczej.

- W przeszłości byłem karany, miałem zarzucony udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Sprawa sądowa już się odbyła i zostałem skazany, odsiedziałem rok, a resztę mam w zawieszeniu - będzie mówił przesłuchiwany w charakterze podejrzanego. Jego kartoteka jest naprawdę imponująca. Za kratami przesiedział łącznie ponad pięć lat. Ale na razie był dla dąbrowieckich policjantów i prowadzącego śledztwo prokuratora Grzegorza Fugasa jak nieuchwytny cień. Od akcji z odpadami mijały kolejne miesiące, a policja nie potrafiła go zlokalizować (i to pomimo znajomości trzech pierwszych cyfr numeru rejestracyjnego jego stosunkowo mało popularnego auta). Wreszcie prokuratora umorzyła sprawę.

Tyle że z jej decyzją nie zgodził się właściciel działki, który nie mógł przeboleć kilkudziesięciu tysięcy, jakich zażądał od niego urząd miasta za usunięcie osadów. Mężczyzna złożył zażalenie do sądu, który uważnie przeczytał akta i musiał się bardzo zdziwić, doszedł bowiem do zupełnie innych wniosków niż prokurator Grzegorz Fugas. "Zdaniem sądu przedmiotowe postanowienie [o umorzeniu] zostało wydane przedwcześnie, bez zgromadzenia pełnego materiału dowodowego. Zdaniem sądu w aktach sprawy znajdują się pewne dane dotychczas niezauważone przez prowadzącego dochodzenie - a to informacja, że posługiwał się on [Zenon Jaworski] samochodem marki mercedes o początkowym numerze SBE i prawdopodobnie nazywał się Zenon Jaworski" - czytam w uzasadnieniu decyzji sądu o uchyleniu umorzenia sprawy. Jak widać, Fugas, umarzając sprawę, nie znał nawet dokładnie materiału dowodowego.

Bertold Kittel "System. Jak mafia zarabia na śmieciach", Warszawa, wyd. PWN

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl