Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sanitariuszka „Rena” poszła walczyć w spodniach

Urszula Wolak
Halina Wołłowicz urodziła się w 1927 roku w Wilnie. Po wojnie została lekarzem. Jest bohaterką książki Anny Herbich „Dziewczyny z Powstania” wydanej przez krakowską oficynę Znak
Halina Wołłowicz urodziła się w 1927 roku w Wilnie. Po wojnie została lekarzem. Jest bohaterką książki Anny Herbich „Dziewczyny z Powstania” wydanej przez krakowską oficynę Znak Fot. Piotr Smoliński
HALINA WOŁŁOWICZ nigdy nie zwątpiła w słuszność Powstania Warszawskiego. Nawet wtedy, gdy na jej rękach umierali ranni, a ona potykała się o ciała łączników, których misję kontynuowała.

Warszawa, tuż przed wybuchem wojny. Scena pierwsza. Obraz wyłania się jakby zza mgły. Melodia „Tej ostatniej niedzieli” Mieczysława Fogga wypełnia przytulne wnętrze jednej z warszawskich kawiarni.

Kilkunastoletnia Halina Wołłowicz siedzi z chłopakiem przy stoliku. Dźwięki muzyki mieszają się z miejskim gwarem. Przejeżdżają tramwaje i autobusy. Do zapatrzonych w siebie zakochanych dochodzą pojedyncze słowa przytłumionych rozmów ulicy. Słychać stukot obcasów odbijających się od wybrukowanych chodników.

„To ostatnia niedziela, więc nie żałuj jej dla mnie, spojrzyj czule dziś na mnie ostatni raz... “

Muzyka cichnie.

„To ostatnia niedziela, moje sny wymarzone, szczęście tak upragnione”

I już ledwo słyszalne:

„Skończyło się...”

Jeszcze jedno młodzieńcze spojrzenie Haliny na ukochanego. Oczy dziewczyny, podobnie jak cały obraz, zachodzą mgłą. Nastaje upiorna cisza, którą powoli przerywają zaskakujące dźwięki. Słychać strzały, rozdzierający krzyk, ktoś został ranny. Twarz Haliny niczym nie przypomina już beztroskiej dziewczyny z kawiarni. Sentymentalny obrazek rozgrywał się tylko w jej wyobraźni.

Tak mógłby rozpoczynać się film o życiu Haliny Wołłowicz – sanitariuszki i łączniczki Powstania Warszawskiego, która, jako młoda dziewczyna, bez zastanowienia wzięła udział w walce o obronę stolicy i wyzwolenie Polski spod niemieckiego pręgierza.

Na jej oczach ginęli najbliżsi, ludzie, którzy mieli przed sobą całe życie. Opatrywała umierających, którzy w malignie tęsknili do ukochanych matek. Los chciał, że ciotka prezydenta Bronisława Komorowskiego uratowała wtedy życie Rajmundowi Kaczyńskiemu – ojcu Lecha i Jarosława.

BŁAGANIA MATKI

Podczas powstańczych walk w 1944 roku rzeczywiście usłyszała piosenkę Mieczysława Fogga „Ta ostatnia niedziela”. Wraz z towarzyszami walk znalazła się w opuszczonym mieszkaniu. Ktoś odkrył, że w pokoju stał patefon. Młodzi bez zastanowienia uruchomili urządzenie, z którego popłynęły dźwięki znanej melodii.

Za jej sprawą, znajdując się w ogniu walk, oderwali się na chwilę od smutnej rzeczywistości. Na ziemię sprowadziła ich dość szybko zbłąkana kula, która wystrzelona z broni, trafiła bezpośrednio w patefon. Wyrwani z marzeń, powrócili do zrujnowanej stolicy, gdzie walczyli o wolność i przetrwanie przez 63 dni trwania Powstania Warszawskiego.

Matka błagała Halinę na kolanach, by nie brała udziału w walkach. Tak bardzo bała się, że straci życie. Wiedziała jednak, że nie zdoła ją przekonać do zmiany decyzji. Ta świadomość musiała być dla niej niezwykle bolesna.

– Kiedy poinformowano nas, że powstanie wybuchnie o godzinie piątej po południu, wraz z innymi łączniczkami rozjechałyśmy się po całej Warszawie, zawiadamiając o tym fakcie poszczególne punkty konspiracyjne. Spotykałam się zawsze z ogromną euforią. Adrenalina sięgała zenitu – wspomina Halina Wołłowicz, pseudonim „Rena”.

– To było dla nas prawdziwe święto. Nastąpił ten dzień! To już! Wreszcie stajemy z kolan. Zaczynamy walczyć. Odzyskamy wolność! – tylko takie myśli dzwoniły nam w głowach.

Chłopcy wznosili toasty. – Wojtek Jasiński o pseudonimie „Kapsel” zachęcał mnie nawet do takiego świętowania, ale odmówiłam. Czułam, że nie wypada. Było południe. Zaledwie pięć godzin dzieliło nad od wybuchu– opowiada.

Kilka minut po godzinie piątej „Kapsel” już nie żył. Zginął na Służewcu.

– Atakowaliśmy tory wyścigowe.

– Byliście uzbrojeni?

– Właściwie nie. Symbolicznie, może jeden karabin maszynowy na jedenaście osób. Cóż to jest w porównaniu z uzbrojeniem, jakim dysponowali Niemcy?

STRZELALI DO NAS JAK DO KACZEK

1 sierpnia na Służewcu stacjonował wyborowy oddział SS i Wehrmachtu. – Świetnie uzbrojeni, doskonale wyszkoleni. A my? My dopiero zaczynaliśmy się uczyć, w praktyce posługiwać bronią. Walka pod każdym względem była nierówna.

Pierwszym rannym, którego opatrywała, był Rajmund Kaczyński, pseudonim „Irka”.

– Zobaczyłam jego roztrzaskaną dłoń i wiszący na niej kciuk. Palec ledwo się trzymał. Rajmund chciał, bym go odcięła, ale nie mogłam tego zrobić. Wierzyłam, że uda się go uratować. Z opatrunkiem odesłałam go do punktu sanitarnego poza linię frontu.

Dla młodych ludzi pierwsze dni walki były prawdziwym szokiem.

– Wielu zginęło już w pierwszych godzinach. Nawet nie zdążyli powalczyć o tę Polskę. Polegli. To był dla nas jeden z najtrudniejszych momentów.

Wielu zabitych i ciężko rannych pozostało wtedy na Służewcu. W ogniu walk, panującym popłochu, nikt nie był w stanie zadbać o transport ciał. – Niemcy początkowo byli zaskoczeni, ale nie trzeba było długo czekać na ich organizację. Zajęli trybuny.

Zaczęła się rzeź. Do powstańców strzelano jak do kaczek. – Próbowaliśmy uciekać, kryliśmy się w stajniach. Wszystko na nic. Z dnia na dzień ci, którym udało się przeżyć, zaprawiali się jednak w bojach. Byli coraz lepsi.

Upiorny dzień 1 sierpnia 1944 roku chylił się ku zachodowi. Oddziały, którym udało się wyjść cało, otrzymały rozkaz opuszczenia stolicy. Halina Wołłowicz trafiła do Chojnowa, gdzie przez dwa tygodnie prowadziła działalność partyzancką.

– Kobiety szły do powstania w spódnicy. Pani także? – pytam.

– Ja nie! Dostałam przeklęte drelichowe spodnie od kolegi.

– Dlaczego przeklęte?

– Bo gdy, po klęsce na Służewcu, wycofywaliśmy się do lasu, przechodziliśmy przez rzekę, która sięgała mi niemal do szyi. W zetknięciu z wodą drelich tak stwardniał, że poranił mi całe uda. Bojowo poszłam walczyć w spodniach, ale nie byłam przystosowana do ich noszenia. Później długo je przeklinałam.

WCHODZI WOLNA POLSKA

Do Chojnowa powstańcy dotarli wycieńczeni po morderczym marszu. Nie spała przeszło czterdzieści godzin. Doskwierał jej głód, pragnienie. Była przemoczona do suchej nitki. W środku zdruzgotana świadomością klęski już pierwszego dnia powstańczych walk.

Na duchu podniósł ich widok mieszkańców Chojnowa, którzy przyjęli sponiewieranych warszawiaków z otwartymi ramionami. – W ich przekonaniu do Chojnowa wkraczała „Wolna Polska”.

Słono za to zapłacili, bo gdy oddziały powstańców otrzymały rozkaz powrotu do stolicy, Niemcy otoczyli wieś i bestialsko wymordowali jej mieszkańców. – Niesprawiedliwa kara, którą im wymierzono, obarczała nasze sumienia.

RZUCIĆ SIĘ NA ZIEMIĘ Z MIŁOŚCI...

Przedzieranie się do stolicy trwało trzy dni. W lesie powstańcy chwycili za broń palną zrzucaną przez Anglików. Szkolili się, przygotowywali do natarcia. – Nie damy się łatwo. – ­powtarzali. Pierwsza próba skończyła się niepowodzeniem. Szwankował wywiad. Informacje były niesprawdzone. Urywała się łączność. Podczas jednej z kolejnych prób Halina Wołłowicz utknęła wraz z innymi członkami kompanii w rowie melioracyjnym. – Byliśmy wtedy tak blisko naszych oprawców. Doskonale słyszałam ich rozmowy.

Stolica była wówczas otoczona tzw. pierścieniem śmierci, który tworzyły doskonale uzbrojone odziały Niemców. – Byli wśród nich Węgrzy, z którymi nawiązaliśmy łączność. To oni otworzyli nam drzwi do Warszawy.
Halina Wołłowicz nigdy nie zapomni momentu, kiedy wraz ze swym oddziałem bezkarnie mijała żołnierzy ubranych w złowieszcze mundury SS. – Świadomość, że żaden z nich nie był Niemcem, była dziwna i kojąca zarazem. Mijani przez nas Węgrzy prosili o biało-czerwone proporczyki.

Tak powstańcy dotarli do upragnionej Warszawy. Bez oddania ani jednego wystrzału. – Pamiętam, jak w czasie partyzantki patrzyliśmy na stolicę z oddali kilkudziesięciu kilometrów. I widzieliśmy tę potworną łunę – znak, że Warszawa płonie. I do tej Warszawy szliśmy. Ze świadomością, że na pewno nie wszyscy przeżyjemy.

– Nie pojawiło się zwątpienie?

– Nie. Bardzo chcieliśmy wrócić do naszego miasta. Kiedy zbliżaliśmy się do Fortu Dąbrowskiego, gdzie znajdowali się już Polacy, pragnęłam rzucić się na tę ziemię z miłości do Polski walczącej, ale wolnej.

OCALIŁA KACZYŃSKIEGO

Dla Haliny Wołłowicz rozpoczął się etap udziału w regularnej walce, na pierwszej linii frontu. – Na Czerniakowie walki toczyły się dosłownie o pół domu, o klatkę schodową.

Zdarzały się jednak krótkie momenty wytchnienia.

– Dotarłam do domu, w którym przebywali bliscy mi powstańcy. Był wśród nich także Rajmund Kaczyński. „Musimy stąd wyjść” – powiedziałam nagle. Rajmund był nieco zaskoczony, myślał, że wreszcie porozmawiamy w spokoju. Coś jednak pchało mnie na zewnątrz.

Wyszli z mieszkania, zostawiając znajomych. Kilka minut później budynek został zbombardowany. To był szok.

– Nie mogliśmy w to uwierzyć. Ludzie, z którymi przed chwilą rozmawialiśmy, już nie żyli. Mogliśmy przecież podzielić ich los.

Wymienili spojrzenia pełne bólu. Słowa były zbędne.

– W takiej chwili można chyba tylko płakać? – pytam nieśmiało.

– Płacz? Nie. Gdyby tak było, musiałabym przelewać łzy przez wszystkie 63 dni.

ŚMIERĆ ZAGLĄDA W OCZY

Chwile grozy przeżyła też w kościele Nazaretanek, który był ważnym punktem strategicznym zarówno dla Niemców, jak i Polaków. – To my zdobyliśmy budynek jako pierwsi. Później Niemcy zaczęli go bombardować. Uszkodzili jeden róg i pod osłoną gruzów przedarli się do jego wnętrza. Zajęli górę klasztoru. My – dół.

Dochodziło do absurdalnych zdarzeń. Któregoś dnia niemiecki żołnierz zaczął wzywać polską akuszerkę na pomoc.

– Wahałam się, ale nie poszłam. Miałam przecież swoich rannych. Poza tym bardzo się bałam. Ten strach chyba uratował mi wtedy życie, bo okazało się, że w tym samym czasie Niemcy zamordowali na górze czterech polskich księży.

Oprawcy zdobyli przewagę. Zginął jeden z łączników powstańców, ostrzelany przez Niemców z trzech stron. Polacy szukali śmiałka, który dobrowolnie opuści klasztor, dotrze do dowództwa i sprowadzi pomoc do klasztoru.

– „Ja pójdę” – zgłosiłam się na ochotnika. Wybiegłam z klasztoru. Pierwsza seria strzałów została we mnie skierowana z góry. Cofnęłam się – opowiada.

Wtedy śmierć po raz pierwszy zaglądnęła jej w oczy. Nastąpił moment zawahania. – Trwał ułamek sekundy: –Wiedziałam, że muszę dotrzeć na pozycję. Puściłam się więc na pole kartofli, rozpościerające się przede mną.

Biegła bez opamiętania, myśląc tylko o tym, by dotrzeć do celu. Pod drodze potykała się o leżące na polu zwłoki, w tym łącznika, którego misję kontynuowała.

– Te upadki uratowały mi chyba życie. Leżałam i podnosiłam się. Znowu biegłam, a Niemcy strzelali z trzech stron. Żadna kula mnie nie dosięgła.

Dotarła do dowództwa. Za pomyślnie zakończoną akcję została odznaczona Krzyżem Walecznych. Przylgnęła do niej opinia, że kule jej się nie imają.

– Do tego stopnia, że jedna ze starszych łączniczek nie opuszczała mnie na krok. Było to nie tylko męczące, ale i niebezpieczne. Utrudniało bowiem udział w wielu akcjach. Podczas jednej z nich zginęła. Przekonanie o tym, że stanę się dla niej płaszczem ochronnym, nie sprawdziło się w konfrontacji z rzeczywistością.

DOBRY NIEMIEC

Halina Wołłowicz została ranna w ostatniej walce, 26 września, dzień przed kapitulacją Warszawy. Dostała w nogę i łokieć. Przyjaciele z oddziału opuścili ją, obiecując, że przyślą pomoc. – Leżałam na podłodze z myślą, że moje dni są policzone. Życie ocalił jej dowódca niemieckiego oddziału – piekarz z Berlina, któremu przypominała córkę. – „Mam nadzieję, że ktoś ulituje się kiedyś nad nią” – powiedział mi. – Nigdy go później nie spotkałam.

Na ironię losu została przewieziona na Służewiec – do miejsca, w którym rozpoczynała powstanie. Leżąc w jednej ze stajni, myślała o tym, że historia zatoczyła koło. Przed oczami przewijały się obrazy Warszawy płonącej, bombardowanej, ginącej, doszczętnie zrujnowanej. – Nie wierzyłam, że kiedyś ta Warszawa odbuduje się z tych zgliszcz.

Z Kompanii K1 Pułku „Baszta” liczącej 320 żołnierzy, których szeregi zasilała też Wołłowicz, po zakończeniu Powstania Warszawskiego pozostało tylko 20 osób. – Część zdezerterowała, duża część nie przeżyła.

MARZENIA O ŁÓŻKU SPEŁNIŁY SIĘ W KRAKOWIE

Po zakończeniu Powstania Warszawskiego znalazła się w Krakowie. – W Płaszowie stałam pośród nagich starców. Byłam świadkiem drastycznych scen. Niemcy rzucali im pod nogi chleb. Więźniowie walczyli o jedzenie. To było okrutne – opowiada. – Dobrze pamiętam też pobyt w krakowskim Szpitalu Świętego Łazarza. Tam odnalazła mnie mama.

Zewnętrznie obolała, wewnętrznie pokiereszowana, ale szczęśliwa. Wreszcie leżała na normalnym łóżku, pod czystą pościelą. Podczas powstania spała bowiem na wszystkim, w zależności od okoliczności; na mokrej ziemi, zimnej posadzce, kamiennym gruzie, a nawet w trumnie. – Szukaliśmy noclegu i przypadkiem trafiliśmy do miejsca, gdzie produkowano trumny. Byliśmy młodzi i niewiele myśląc, postanowiliśmy urządzić z nich sobie łóżka. W porównaniu do tego, na czym spaliśmy od dawna, były to najwygodniejsze posłania. Nie opuszczał nas wtedy dobry, czarny humor.

EPILOG

Od mieszkania Haliny Wołłowicz dzieli mnie już tylko kilkadziesiąt kroków. Na korytarzu dobiega do moich uszu znana melodia. Edith Piaf śpiewa „Niczego nie żałuję”. Docieram do drzwi. Wiem już, że muzyka dobiega z wewnątrz.

– Bohaterka?

– Nie myślę tak o sobie. Bohaterkami były te, które w powstaniu oddały życie.

Ściany jej pokoju są zapełnione pamiątkami z licznych podróży; w tym z Azji i Afryki.

– Z ważącym dwadzieścia kilogramów plecakiem, zwiedziłam naprawdę duży kawałek świata. Marzenia? Chciałabym raz jeszcze zobaczyć Tatry.

***

LEKARZE. DWIE HISTORIE

– To było podczas walk na Służewcu – mówi Halina Wołłowicz. – Polski lekarz po prostu nas zostawił.

Jego rolę przejął później gruziński medyk – Kerimow Zyfilgar, któremu powstańcy nadali pseudonim „Kaukaz”. Miał za sobą służbę w Armii Czerwonej, a jako jeniec nazistów służył w Szpitalu Ujazdowskim. – Uciekł i zasilił nasze szeregi. Pozostał z nami do samego końca.

Po zakończeniu wojny Halina Wołłowicz raz jeszcze spotkała polskiego lekarza, który w czasie walk zachował się haniebnie i zdezerterował. Pełnił funkcje uznanego lekarza – pediatry. – Podeszłam do niego. Poznał mnie. Nie wykazał żadnej skruchy.

Jej życiowa droga zeszła się także później z Kerimowem. – Mimo naszych usilnych próśb wyjechał z Polski do Rosji. Nie dał się zatrzymać. Tam trafił do łagrów, z których wyszedł zupełnie zniszczony. Nie poznałam go. O powstaniu pragnął zapomnieć, nie chciał odznaczeń. Bał się wszystkiego. Nigdy nie opowiedziałam powstańcom o tym smutnym spotkaniu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski