Rząd chce zmian w służbie zagranicznej. „Bardzo praktyczne narzędzie do przeprowadzenia czystki w MSZ”

Wojciech Szczęsny
Wojciech Szczęsny
Fot. Polska Press / Andrzej Banaś
- Planowane obniżenie wymagań wobec pracowników dyplomacji to dewastacja. Na placówki wyjadą „bęzkręgowcy”, czyli ludzie służalczy wobec władzy i bez własnych poglądów - mówi doktor Ryszard Schnepf, polski dyplomata, były ambasador RP w Urugwaju, Kostaryce, Hiszpanii i Stanach Zjednoczonych.

Sejm uchwalił ustawę o służbie zagranicznej. Wiele ze zmian budzi poważne wątpliwości, ale czy to oznacza, że reforma w ogóle nie była potrzebna?
Służba dyplomatyczna zawsze podlega jakimś zmianom i nie mam wątpliwości, że kilka rzeczy należałoby poprawić. Tym niemniej podejmowane obecnie działania mają zupełnie inny cel. Chodzi o zmiany kadrowe i traktowanie MSZ jako instrumentu do karania bądź nagradzania posłusznych i lojalnych współpracowników. To widać gołym okiem. Zapowiadanie, że polska dyplomacja będzie się mogła mierzyć z obecnymi wyzwaniami dzięki planowanym zmianom jest bałamutne.

Jak by Pan określił obecny stan polskiej dyplomacji?
Przez ostatnie 5 lat służba dyplomatyczna nie wykazała się właściwie żadną inicjatywą, nie zaliczyła też żadnego sukcesu. Przypominam sobie euforię, gdy Polska stawała się członkiem w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, czy też organizowała konferencję bliskowschodnią w Warszawie. Z obu tych faktów nic nie wynikło. Kiedy Rosjanie zablokowali Cieśninę Kerczeńską w pobliżu Krymu, stać nas było tylko na blade oświadczenie, które zostało dosłownie wydukane przez trzeciorzędnego dyplomatę, a nie polskiego przedstawiciela w ONZ. To pokazuje, że polityka zagraniczna nie znajduje się w centrum zainteresowania partii rządzącej. Powiedziałem to dyplomatycznie, a z pewnością powinienem użyć bardziej dosadnych słów.

W ostatnich latach ta polityka była nakierowana głównie na Stany Zjednoczone.
Tę politykę prowadzono jednostronnie, nie tyle wobec państwa, ile jego szefa. W praktyce sprowadzało się to do niekończących się umizgów wobec byłego już prezydenta Donalda Trumpa. Ogłoszenie budowy Fort Trump było szczytowym tego przejawem.

Wracając do samej ustawy – Konferencja Ambasadorów wydała oświadczenie, w którym wymieniono główne zastrzeżenia wobec planowanych zmian, w tym degradację dyplomaty jako stopnia zawodowego, czy obniżenie wymagań merytorycznych, także w zakresie znajomości języków obcych. Co Pana osobiście najbardziej bulwersuje?
Obniżenie wymagań wobec kadry dyplomatycznej jest bardzo poruszające. Wbrew powszechnym sądom dyplomacja nie polega na piciu szampana, paleniu cygar i umiejętności zachowania się na salonach - choć to też się przydaje. Generalnie funkcjonowanie w tej roli wymaga subtelności i szerokiej wiedzy o świecie i różnych kulturach, a także wysokich umiejętności komunikacji z przedstawicielami innych państw. Wymaga to także predyspozycji psychicznych oraz doświadczenia, które buduje się latami. To misterna praca, którą skuteczny ambasador wykonuje bez rozgłosu, wiedząc, że dobrze budowane relacje w danym kraju mogą stać się kluczowe do rozwiązania problemów, których jeszcze nie znamy, ale które mogą się pojawić. Rauty, kolacje i wykwintne maniery to tylko fasada, za którą kryje się drobiazgowa i misterna robota.

Na przykład?
Czasami chodzi nawet o ratowanie ludzkiego życia. Miałem przypadek, gdy na statku w pobliżu Wysp Bahama doszło do tragedii i trzeba było współpracować z władzami, które dzięki wcześniejszym kontaktom były nam przychylne. W takich sytuacjach ambasador lub inny pracownik placówki sięga po wszystkie swoje zasoby, które tworzył w ciągu kilku lat pobytu. Tego nie da się osiągnąć samym mianowaniem. Tworzenie personelu z osób przede wszystkim lojalnych wobec ośrodka władzy czegoś takiego nie zapewnia.

Według obecnej władzy służba zagraniczna potrzebuje „świeżej krwi”. Gdy na początku lat 90-tych MSZ budowano na nowo, sięgnięto m.in. po doświadczonych historyków znających języki obce – teraz podobny efekt miałoby zapewnić otwarcie placówek dla absolwentów tuż po studiach. Kontrast tych dwóch strategii może dziwić.
To porównanie jest w ogóle nieuprawnione. Należę do pokolenia, które przyszło do MSZ w 1991 roku, czyli z tzw. rzutu Skubiszewskiego. Wtedy faktycznie potrzebne były nowe twarze, bo zmieniał się ustrój polityczny w Polsce. Intencją ówczesnego ministra spraw zagranicznych oraz premiera było pokazanie, że nasz kraj jest już inny, suwerenny. W tym celu sięgnięto do kadr akademickich. Trzeba też powiedzieć, że w tamtym czasie mało kto posługiwał się obcymi językami. Ja akurat pasowałem, byłem pracownikiem naukowym ze znajomością angielskiego i hiszpańskiego. Pamiętam jednak swój stres, gdy zdobywałem doświadczenie jako ambasador w Urugwaju. Uczyliśmy się mozolnie, a jednocześnie w biegu. Sytuacja była wyjątkowa. Nie wszyscy koledzy, którzy zostali ambasadorami w tamtym czasie, kontynuowali pracę w dyplomacji. Odmienne oczekiwania nie wszystkim odpowiadało, poddanie się dyscyplinie urzędniczej bywa bardzo trudne. Sam określam się jako osobę ze środowiska wolnomyślicielskiego, więc przyjęcie pewnych rygorów było dla mnie dość bolesne. Mogę powiedzieć, że to jest nauka, która właściwie nigdy się nie kończy. To, co teraz się szykuje nie ma jednak nic wspólnego z polityką zagraniczną. Utrzymanie dyplomacji jak najmniejszym kosztem skończy się powstaniem dysfunkcyjnego, a nawet atrapowego MSZ.

Kto będzie decydował o składzie placówek zagranicznych? Szykowany jest wzrost znaczenia Pałacu Prezydenckiego.
Chodzi o to, żeby wszystkie środowiska należące do obozu władzy – KPRM, Kancelaria Prezydenta oraz MSZ – miały dostęp do stanowisk, które będzie można traktować jak synekury. Była ambasador RP w Moskwie Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz określiła to jako „feudalizację”. Zgadzam się z tym. Każdego pracownika będzie można skierować na dowolnie odległą placówkę bez uwzględniania aspektów rodzinnych czy zdrowotnych.

W planach jest m.in. możliwość obniżenia pensji po dwukrotnej odmowie wyjazdu na placówkę, odwołanie ze względu na czasową nieobecność w placówce także z powodu urlopu macierzyńskiego czy automatyczne zwolnienie po ukończeniu 65-tym roku życia, od którego będzie można się odwołać. Czemu ma to służyć?
Chodzi o to, żeby ci, którzy są zaufanymi ludźmi władzy mimo osiągnięcia pewnego wieku mogli dalej pozostać na placówce. O wszystkim będzie decydował nowo powołany szef służby zagranicznej, w tym przede wszystkim o karierach wszystkich dyplomatów, którzy rozpoczęli służbę w latach 90-tych. To bardzo praktyczne rozwiązanie służące przeprowadzeniu czystki w MSZ. O ile wiem wiele takich osób szykuje się na bardzo trudny okres.

Jest jeszcze kwestia powoływania ambasadorów politycznych, a nie zawodowych.
Taka funkcja występuje co prawda w dyplomacji amerykańskiej, ale w naszych dwustronnych stosunkach takich ambasadorów w historii było zaledwie dwóch i można powiedzieć, że na ogół decydowano się na dyplomatów zawodowych, by wspomnieć choćby Dana Frieda, Stephena Mulla, czy Paula W. Jonesa. W dyplomacji europejskiej ambasadorów politycznych w zasadzie się nie powołuje. W tym kontekście mówienie o przykładach z innych państw jest fałszowaniem rzeczywistości.

Do tego dochodzi kwestia ambicji i motywacji młodych dyplomatów, dla których objęcie funkcji ambasadora jest marzeniem będącym zwieńczeniem kariery zawodowej.
To marzenie jest zawsze bardzo odległe. Ale teraz jeszcze więcej młodych ludzi będzie miało złudzenie, że wrota MSZ otwierają się i że jakieś miejsca się dla nich znajdą. Jednak chyba nie zdają sobie sprawy, że intencje autorów zmian zmierzają ku przywiązaniu do siebie osób lojalnych politycznie. To świetna okazja także do obdarowywania stanowiskami osób z rodzin różnych polityków. Zresztą już teraz nepotyzm w dyplomacji osiągnął bardzo wysoki poziom. Wypada przy tym powiedzieć, że niektórym mylnie wydaje się, że pobyt na placówce, to świetny pomysł na początek kariery prowadzącej do urzędu ambasadora.

Możemy mówić o upolitycznieniu służby zagranicznej?
Planowany sposób doboru spowoduje napływ ludzi przychylnych władzy, wręcz „bezkręgowców” nieposiadających własnych poglądów. I nie chodzi tu tylko o wyrażanie tych poglądów. Jako ambasador miałem do czynienia z różnymi ministrami w okresie różnych rządów, nie zawsze miałem poczucie głębokiego komfortu, ale służba zagraniczna wymagała lojalnego reprezentowania interesów Polski, ponieważ zasady funkcjonowania państwa pozostawały suwerenne i demokratyczne. To było najważniejsze. Czuliśmy, że to najwyższa wartość.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Komentarze 1

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

K
Karolina

Popieram rząd , schnepf nie jest dla mnie żadnym autorytetem

Wróć na i.pl Portal i.pl