Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rozliczyć za Grudzień '70. 42 rocznica masakry robotników na Wybrzeżu. Nadal nie ma winnych...

Ksenia Pisera
Jan Gumiński jest jednym z poszkodowanych podczas wypadków grudniowych w Gdyni
Jan Gumiński jest jednym z poszkodowanych podczas wypadków grudniowych w Gdyni Tomasz Bołt / Archiwum PP
Rannych ponad tysiąc osób, zabitych dziesiątki. Grudzień 1970 roku jest nazywany zbrodnią bez kary. Osądzenia winnych masakry grudniowej na Wybrzeżu 1970 roku i w stanie wojennym domagają się przedstawiciele Stowarzyszenia "Godność" i Zarząd Regionu Gdańskiego NSZZ Solidarność.

W godzinę wprowadzenia stanu wojennego zorganizowali manifestację, podczas której pod pomnikiem Poległych Stoczniowców w Gdańsku przeczytano list otwarty, ostro żądając ukarania osób winnych tych zbrodni. Dziś mijają 42 lata od dnia, w którym wojsko i milicja otworzyły ogień do idących do pracy stoczniowców i portowców. Zdaniem poszkodowanych w wydarzeniach Grudnia 1970, rocznicę powinno się obchodzić w zadumie.

Jak podaje Instytut Pamięci Narodowej, podczas grudniowych wydarzeń zabitych zostało 45 osób, ponad tysiąc zostało rannych i około 3 tys. aresztowanych. Najwięcej, 18 osób, zamordowano w Gdyni. Najmłodszy z poległych miał 15 lat, najstarszy 34.

- To była narodowa tragedia - mówi Jan Gumiński, dziś radny gdyńskiej dzielnicy Obłuże, a 42 lata temu stoczniowiec. - Rocznicę powinno się obchodzić w ciszy i zadumie, bez robienia fajerwerków. Te wydarzenia powinny zostać rozliczone w sposób neutralny.

Uroczystości rocznicowe w niedzielę trwały w Gdańsku, a w poniedziałek rozpoczęły się w Gdyni pod pomnikiem Ofiar Grudnia '70 w okolicach stacji SKM Gdynia Stocznia.

"Świat się dowiedział - nic nie powiedział" śpiewano w "Balladzie o Janku Wiśniewskim". Do dziś wiele wątpliwości nie zostało wyjaśnionych. O sensie rozliczenia masakry robotników w grudniu 1970 mówił wczoraj Lech Wałęsa, podczas obchodów rocznicowych pod gdańskim pomnikiem.

- Ci najgorsi są już u Świętego Piotra, nie trafimy ich - mówił były prezydent. - Natomiast rozliczać trzeba, aby wszem i wobec było wiadomo, że nie wolno tak postępować. Naród nie może tak rozmawiać. Dlatego trzeba to rozliczyć, by ostrzec - z tego punktu widzenia jest to niezbędne.

Akt oskarżenia, który do gdańskiego sądu wpłynął w 1995 roku, obejmował 12 osób. Z czasem lista się zmniejszała. W 2009 r. zmarł oskarżony wiceszef MON gen. Tadeusz Tuczapski. W 2011 r. sąd wyłączył sprawę głównego oskarżonego, ówczesnego szefa MON gen. Wojciecha Jaruzelskiego z powodów zdrowotnych.

Proces został przerwany w maju ubiegłego roku, z powodu śmierci jednego z ławników oraz jeszcze wcześniejszego odejścia jego zastępcy. Od lipca ubiegłego roku przed warszawskim Sądem Okręgowym trwa nowy proces, oskarżeni nie przyznają się do winy. Grozi im nawet dożywocie.

- Sprawcy powinni zostać ukarani szybko, ale bez "wieszania na szubienicy" - mówi Jan Gumiński, stoczniowiec poszkodowany podczas wydarzeń grudnia 1970. - Nikogo nie bronię, takie wykonywali rozkazy. W neutralny sposób powinno się dojść jak to było, nie w sposób polityczny jak to w tej chwili się robi. Historia oceni w sposób normalny i spokojny, powinniśmy wiedzieć kto i za co odpowiada i wyciągać wnioski na przyszłość. Nieraz z niesmakiem patrzę na historyków w telewizji, okłamują w żywe oczy młode pokolenie i przeinaczają historię.

Grudzień 1970

Gdyńskie obchody rocznicowe związane są z wydarzeniami do których doszło 42 lata temu na stacji SKM Gdynia Stocznia. Wtedy, 17 grudnia 1970, o godz. 5.15 z gigantofonu nadano komunikat o zawieszeniu do odwołania pracy w Stoczni im. Komuny Paryskiej. Dowódca ochrony stoczni i portu apelował o powrót do domów. Pociągi SKM ciągle przywoziły kolejnych robotników. O godz. 6 padł strzał armatni z czołgu. Oddziały milicji i wojska otworzyły ogień.

- Strzału armatniego nie słyszałem - mówi Gumiński. - Był tłum ludzi, wszyscy rozemocjonowani. Dookoła ludzie krzyczeli, wszystko było spontaniczne. Padło hasło z tłumu "idziemy do przodu". Zaczęliśmy śpiewać hymn, to niezapomniany moment. Szliśmy do przodu, a z naprzeciwka zaczęły padać strzały. Ludzie obok mnie padali. Szedłem z kolegą z kwatery, mówiłem mu: "Tadek, biją z ostrych". To się nie powinno wydarzyć. Nikt nie wierzył w to co się dzieje, po chwili wszyscy zaczęli uciekać.

Do rozproszenia tłumów zostały włączone śmigłowce. Na ludzi zrzucane były petardy, świece dymne i gaz łzawiący.

- Poczułem, jakby ktoś uderzył mnie w nogę kijem, padłem na bruk - kontynuuje Gumiński. - Zostałem postrzelony. Miałem całą nogę martwą. Koledzy pomogli mi przejść przez wiadukt do ul. Czerwonych Kosynierów, tam wsadzono mnie do taksówki i pojechaliśmy do szpitala. Na izbę przyjęć co chwilę kogoś dowozili, żywych i nieboszczyków. W szpitalu spędziłem dwa tygodnie, do dziś nie odzyskałem pełnej sprawności.

Przez Gdynię przeszły pochody, w których wzięło udział tysiące osób. W jednym z nich, który zmierzał pod prezydium MRN, robotnicy na drzwiach ułożyli ciało postrzelonego Zbigniewa Godlewskiego.

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano
emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki