Robert Szulc, który pomagał podczas burzy w Tatrach: Ratownikiem jest się 24 godziny na dobę [ROZMOWA]

Matylda Witkowska
Matylda Witkowska
Robert Szulc, który pomagał podczas burzy w Tatrach
Robert Szulc, który pomagał podczas burzy w Tatrach Matylda Witkowska
Z Robertem Szulcem, ratownikiem medycznym z Piotrkowa Trybunalskiego, pracownika łódzkiego szpitala im. WAM, który niósł pomoc turystom poszkodowanym podczas burzy pod Giewontem.

Kilka dni temu został pan odznaczony przez ministra zdrowia za dobrowolną pomoc ofiarom sierpniowej burzy, która raniła prawie 150 osób, a zabiła pięć. Jak to się stało, że znalazł się pan wtedy w centrum wydarzeń?

To był przypadek. Przebywałem z żoną i trójką dzieci na urlopie w Białym Dunajcu. Tego dnia też miałem iść w góry z dziećmi i gdybyśmy zgodnie z planem poszli, to moglibyśmy być wśród ofiar. Ale przyjechała do nas z wizytą znajoma. Miała wyjechać dzień wcześniej, ale została do następnego dnia. Po śniadaniu było za późno, żeby ruszyć w góry. Jako wieloletni turysta i członek PTTK mam swoją zasadę - w góry wychodzę tylko rano. Dlatego też zmodyfikowałem swoje plany i pojechaliśmy do Zakopanego. To sprawiło, że byłem akurat w Kuźnicach, gdy przyszła informacja o burzy.

Myślał pan o tym, żeby ruszyć w góry na pomoc?

Decyzje mogły być dwie: albo iść do góry, albo zostać na dole i próbować pomóc na miejscu. Szybko zaczęły jednak spływać informacje, że w schronisku na Hali Kondratowej wojskowy ratownik medyczny stworzył ze strażakami szpital polowy. Uznałem więc, że nie ma już sensu iść do góry. Wiedziałem, że pacjenci będą przywożeni do szpitala powiatowego w Zakopanem. A w przypadku takich katastrof często personelu brakuje. Odwiozłem rodzinę do pensjonatu w Białym Dunajcu i wróciłem do zakopiańskiego szpitala. Nie było to proste, bo część trasy była już pozamykana dla samochodów, karetki woziły już pacjentów do innych szpitali.

Co pan zrobił po przybyciu do szpitala?
Od razu zgłosiłem się na SOR. Był tam prawdziwy armagedon. Mam spore doświadczenie zawodowe i brałem udział w różnych akcjach, ale sytuacji z tak dużą liczbą poszkodowanych osób jeszcze nie widziałem. Pacjenci nie mieścili się w pomieszczeniach SOR-u, więc strażacy zorganizowali dla nich szpital polowy. Na szczęście wielu pracowników służby zdrowia, którzy mieli wolne, przyszło dobrowolnie lub zostało po dyżurach. Nie było czasu, żeby wprowadzić mnie w obowiązki. Ale gdy człowiek jest ratownikiem, pracuje na izbie przyjęć, SOR-ze czy w karetce, to nawet w obcym szpitalu się odnajdzie.

Jak sobie radziliście z taką liczbą pacjentów?

Organizacja akcji była wzorowa. Współpraca TOPR-owców, GOPR-owców, strażaków, personelu szpitala i policji była bardzo dobra. Każdy wiedział, co ma robić. Dzięki temu tak dużą liczbę poszkodowanych dało się opanować.

A pan co robił w szpitalu?

To, co należy do ratownika medycznego, czyli medyczne czynności ratunkowe. Wykonywałem wszystkie zlecenia lekarzy, którzy badali pacjentów: podawanie leków, robienie EKG, podłączanie płynów, opatrywanie tan, unieruchamianie złamań, przewożenie na rentgen, tomografię czy też USG celem wykonania dokładniejszej diagnostyki. Tych czynności było naprawdę dużo, gdyż każdy pacjent miał inne obrażenia i co innego trzeba było przy nim robić.

Długo to trwało?
Mniej więcej od godz. 13 do 1 w nocy. Zostałem bowiem poproszony o obsadzenie jednej z karetek, która woziła pacjentów ciężej rannych do szpitali o wyższej referencyjności. W ten sposób byłem dwa razy karetką w Krakowie, raz w szpitalu w Nowym Targu.

Nie padł pan na twarz?

Taka jest praca ratownika. To zawód, który wykonujemy 24 godziny na dobę. Bez względu na to, gdzie jesteśmy. Jeśli widzimy, że coś się wydarza, staramy się pomóc. Czy to będzie wypadek komunikacyjny, czy sytuacja taka jak w Tatrach. Każdy z nas gdzieś podświadomie wie, że jest ratownikiem i musi pomagać. Tego dnia w Tatrach bohaterów było wielu. Drugi odznaczony razem ze mną wolontariusz, będąc też przypadkiem turystycznie w schronisku na Hali Kondratowej, zorganizował tam polowy szpital. A zrobić szpital w górskim schronisku to nie lada sztuka.

W podziękowaniu za pomoc dostał pan od ministra zdrowia honorową odznakę „Za zasługi dla ochrony zdrowia”. Miło jest dostać takie odznaczenie?

Przede wszystkim zaproszenie, które przyszło do szpitala, było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Bo nawet nie pomyślałem, że mogę takie odznaczenie dostać. Takie odznaczenie powinno być dla bohaterów. A czy ja się mogę nazwać bohaterem? Chyba nie, bo zrobiłem po prostu to, co wynikało z potrzeby sytuacji. Bo każdy z nas udziela pomocy i robi to nie dla odznaczeń, ale dlatego, że jest ratownikiem medycznym. Ale muszę przyznać, że jest mi bardzo miło.

Często zdarza się, że na urlopie czy imprezie coś się stało i trzeba komuś pomóc?

Było kilka takich sytuacji. Gdy uda się pacjenta uratować, to wszystko jest w porządku i człowiek się z tego bardzo cieszy. Ale gdy podczas takiej „prywatnej” akcji nie uda się człowieka uratować, to nawet trudno jest o tym mówić. Brałem udział w kilku takich akcjach jako osoba prywatna. Niektóre na długie lata zapadają w pamięć. Jedną nich była głośna sprawa wypadku drogowego w Głuchowie, w którym kierowca potrącił na pasach 16-letnią dziewczynkę. Jechaliśmy tamtędy z kolegą i byliśmy świadkami całego zdarzenia. Byliśmy też jedynymi, którzy zatrzymali się, żeby tej dziewczynce pomóc. I to jest przykre. Mimo prawie dwugodzinnej walki, najpierw samotnej, później już z zespołem ratownictwa medycznego, nie udało się tego dziecka uratować. Działo się to na oczach zrozpaczonych rodziców tego dziecka. A jeśli dziecko umiera komuś na rękach, to psychika daje o sobie znać. Potem w sądzie musiałem spojrzeć w oczy i sprawcy tej tragedii, i rodzicom. Widzieli, że walczyliśmy o ich dziecko do samego końca. Sprawca ponaddwukrotnie przekroczył dopuszczalną prędkość i do tego wyprzedził drugi samochód, który prawidłowo zatrzymał się przed przejściem dla pieszych. On zabił to dziecko z premedytacją. Dla mnie jest to zwykły morderca. Takich kierowców powinno się bardzo surowo karać.

Gdy takie sytuacje zdarzają się w czasie pracy, nie bierze pan tego tak do siebie?

Podczas pracy jest trochę inaczej. Wtedy człowiek wie, że może zdarzyć się wszystko. Często ma też czas, żeby się przygotować, bo koledzy dzwonią już z karetki i informują, że jadą do szpitala na przykład z zawałem czy udarem. Jest się też w kilkuosobowym zespole, każdy wie, co ma robić, dlatego nawet najgorszą sytuację jesteśmy w stanie ogarnąć. A gdy coś się zdarzy, gdy jestem prywatnie, jestem zdany sam na siebie i swoje umiejętności. Nie mam żadnego sprzętu, a świadkowie często nie chcą pomagać.

Naprawdę ludzie się nie garną do pomocy?
Bardzo często zdarza się, że ludzie zamiast pomagać, robią sobie telefonami selfie lub zdjęcia. Moim zdaniem, jeżeli ktoś woli sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie, zamiast pomóc ofiarom, powinien być bezwzględnie karany. Tak dzieje się w innych krajach Europy i w USA. U nas przepis o karach za nieudzielanie pomocy jest martwy. Kary są niskie albo wcale ich nie ma. Oczywiście zdarzają się sytuacje, że nie można tej pomocy udzielić, samemu się nie narażając. Ale ludzie zapominają, że nawet wykonanie telefonu pod numer alarmowy 112 jest działaniem ratowniczym i zwiększa szansę poszkodowanego na przeżycie.

Pan natomiast przerywa urlop, zatrzymuje się przy wypadkach drogowych. Rodzinie to nie przeszkadza?

Moja rodzina wie, czym się zajmuję. Jest przyzwyczajona, że jeśli coś się stanie, jestem gotowy pomóc. Mam nawet dużą pomoc w swoich dzieciach: 17-letnim niepełnosprawnym synu i dwóch córkach 8- i 10-letniej. Działam także w Piotrkowskim Stowarzyszeniu Honorowych Dawców Krwi „Krwinka”. Istnieje przy niej Społeczna Akademia Bezpieczeństwa. Tworzy ją grupa społeczników, którzy chcą się nauczyć pierwszej pomocy. Lubią to robić i starają się wykorzystywać tę wiedzę w praktyce. Moje dzieci - i to cała trójka - są także członkami akademii. Pomagają mi, często służąc jako pozoranci w ćwiczeniach udzielania pierwszej pomocy dzieciom i dorosłym. Ale w prawdziwej akcji jeszcze nie brały udziału.

Myśli pan, że taka akademia wystarczy, by ludzie zaczęli pomagać innym?

Nie wiem, ale uważam, że trzeba jak najwięcej takich szkoleń robić. Z doświadczenia wiem, że najlepiej przeprowadza się je z dziećmi. Wśród dorosłych brakuje często chęci i entuzjazmu.

Skoro ciągle jest pan „na czuwaniu”, to czy zdarza się panu mieć takie prawdziwe wolne? Pójść na zabawę sylwestrową, wypić kilka kieliszków i bawić się doskonale do rana?

Niestety mam świadomość, że zawsze coś się może zdarzyć i człowiek musi mieć chłodną głowę. Ratownikiem się jest 24 godziny na dobę i właściwie nie ma czasu na taki prawdziwy wypoczynek. Do tego zarobki są jakie są, więc wielu ratowników pracuje w więcej niż jednym miejscu. Nie pamiętam już, kiedy poszedłem na imprezę i spokojnie się tam bawiłem.

W święta pan nie odpocznie?

W pierwsze święto pracuję, drugie mam zamiar spędzić w domu. Ale w sylwestra i Nowy Rok też pracuję. Zdarza się, że w święta człowiek jest w pracy. Jeśli ratownicy mają rodziny, to bardzo często spędzają one czas bez nas.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Te produkty powodują cukrzycę u Polaków

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Robert Szulc, który pomagał podczas burzy w Tatrach: Ratownikiem jest się 24 godziny na dobę [ROZMOWA] - Dziennik Łódzki

Wróć na i.pl Portal i.pl