Remigiusz Mróz: W oczach moich rodziców krył się strach, czy można żyć z pisania książek [VIDEO]

Anita Czupryn
Remigiusz Mróz, autor m.in. serii o komisarzu Forście ("Ekspozycja", "Przewieszenie" "Trawers"), serii z Joanną Chyłką ("Kasacja", "Zaginięcie", "Rewizja", "Immunitet") oraz thrillera politycznego "Wotum nieufności"
Remigiusz Mróz, autor m.in. serii o komisarzu Forście ("Ekspozycja", "Przewieszenie" "Trawers"), serii z Joanną Chyłką ("Kasacja", "Zaginięcie", "Rewizja", "Immunitet") oraz thrillera politycznego "Wotum nieufności" Natalia Popczyk
Gdyby się wiedziało, jak potoczy się historia, spora część frajdy z pisania po prostu by zniknęła. Wychodzę z założenia, że centrum mojej działalności, czyli pisanie, jest najważniejsze i na nim się skupiam. O tym, jak to możliwe, że można wydawać książkę co miesiąc- mówi Remigiusz Mróz, autor poczytnych kryminałów m.in. serii o komisarzu Forście ("Ekspozycja", "Przewieszenie" "Trawers"), serii z Joanną Chyłką ("Kasacja", "Zaginięcie", "Rewizja", "Immunitet") oraz thrillera politycznego "Wotum nieufności"

Mogę Pana dotknąć?
Pewnie (śmiech). Proszę bardzo.

Tak naprawdę wcale nie chciałam Pana dotykać, tylko sprawdzić, ile jest w Panu cierpliwości, kiedy słyszy Pan wciąż te same pytania. Na przykład, jak to możliwe, że w tak młodym wieku napisał Pan tyle książek? Zawsze Pan tak stoicko reaguje?
Te pytania rzeczywiście pojawiają się dosyć często. Kilka dni temu nawet doszedłem do wniosku, że na swojej stronie internetowej stworzę nowy dział Frequently Asked Questions - FAQ - w którym będę odpowiadać na te pytania, której pojawiają się najczęściej. I oczywiście zacząłem od tego, jakim cudem napisałem tyle książek w tak młodym wieku.

Nie wkurza Pana to, że musi się Pan ciągle tłumaczyć ze swojej pracowitości?
Nie, ale uznałem, że dla ułatwienia przyda się na mojej stronie dawka wiedzy w pigułce. Sama odpowiedź jest prosta: mam wyznaczone godziny pracy, pracuję od dziewiątej do czternastej, potem robię przerwę, a później znów pracuję. I powtarzam to przez 365 dni w roku. W tym tkwi cała tajemnica. Równie dobrze mógłbym pisać godzinę, dwie dziennie, a przez resztę dnia się relaksować czy promować swoje książki w mediach. Ale to nie mój sposób działania. Wychodzę z założenia, że centrum mojej działalności, czyli pisanie, jest najważniejsze i na nim trzeba się skupiać.

Stosuje Pan bezwzględną dyscyplinę przy pisaniu. Wykształcił Pan ją w sobie już jako dorosły człowiek, czy może rodzice robili Panu taki trening już w dzieciństwie?
Nie, nie robili. Wydaje mi się, że im częściej rodzice narzucają dziecku jakikolwiek kierat, tym większe prawdopodobieństwo, że w okresie dorosłości dziecko zechce ten kierat zrzucić i pójść w zupełnie innym kierunku. A zatem dyscyplina musi się wykształcić samorzutnie.

Jakie zatem było Pana dzieciństwo?
Wesołe. I pozbawione nadmiernej ingerencji ze strony rodziców.

Jest Pan jedynakiem? Jaki był model wychowania w Pana domu?
Tak, jestem jedynakiem. A model był chyba optymalny - rodzice nie prowadzili mnie za rękę, pozwalali na podejmowanie własnych decyzji i wspierali mnie w nich. Myślę, że to się ostatecznie przełożyło na to, jak te moje zawodowe losy się potoczyły.

Rozumiem, że kiedy Pan rzucił karierę prawniczą i postanowił pisać książki, rodzice przyklasnęli?
Z niewielkim entuzjazmem, ale przyklasnęli (śmiech). Pewnie w ich oczach krył się strach, pewnie odczuwali też niepewność co do tego, czy w ogóle można żyć z pisania, bo orientowali się mniej więcej, jak to wygląda. Tak naprawdę na palcach jednej ręki, może dwóch, można policzyć pisarzy, którzy w Polsce mogą się z pisania utrzymać. Z punktu widzenia rodziców zawsze więc jest to znak zapytania, kiedy dziecko decyduje się na tak ryzykowną drogę rozwoju. Mimo to wspierali mnie, a ja jestem im za to ogromnie wdzięczny.

Rodzicom zadedykował Pan wszystkie swoje książki. Te, które napisał, i te, które dopiero powstaną.
Powód był dość prozaiczny. Chciałem zadedykować im pierwszą, debiutancką powieść. Przez pewne problemy redaktorsko-edytorsko-korektorskie ta dedykacja jednak się w książce nie znalazła. I stanowiło to dla mnie skazę na całej tej radości związanej z debiutem. W następnej książce, gdzie dedykacja już mogła się pojawić, postanowiłem nadrobić to z nawiązką i napisałem, że dedykuję im zarówno tę książkę, poprzednią, jak i wszystkie kolejne.

Mówi Pan o sobie „zwyczajny facet”. Ale nie prowadzi Pan zwyczajnego życia. Jest coś idealnego w tym, że wstaje Pan rano, parzy yerbę, pisze do godziny 14, potem biega, potem piecze pizzę orkiszową, ogląda seriale, znowu pisze. Gdzie tu jest miejsce na życie zwykłych śmiertelników? Czas na sprzątanie, zakupy, sprawy urzędowe, stanie w kolejce na poczcie po list polecony, na spotkania z przyjaciółmi? Czy nie karmi Pan media wyidealizowanym obrazem siebie?

Tak musi to wyglądać, jeśli chce się pisać tyle, ile sobie założyłem, albo ile założyli sobie inni pisarze, którzy w trakcie dnia chcą zrobić jak najwięcej. Jak Stephen King, który też ma poukładany cały harmonogram dnia. Trzeba narzucić sobie taki rytm i się go trzymać.


Stephen King ma żonę, Tabithę, która zresztą też pisze, a oprócz tego jest pierwszą redaktorką jego dzieł, no i o niego dba. Kto zajmuje się Panem i Pana wszystkimi codziennymi sprawami?
Czas na to zawsze można znaleźć, doba ma przecież 24 godziny. Choć wydaje mi się, że każdy pisarz chce ograniczać wszystkie inne obowiązki oprócz pisania. Stara się je jak najbardziej ścisnąć.

Aha. Rzadko się Pan kąpie, bo szkoda czasu…
(Śmiech). Aż tak to nie. Ale rzeczywiście staram się minimalizować wszystkie tego typu sprawy i załatwiać je jak najszybciej, albo robić tak jak Kasia Bonda, która zamyka się na jakiś czas, zupełnie odizolowując się od świata, a te rzeczy zwyczajne robi wtedy, kiedy nie pisze. Ja mam najwięcej czasu, kiedy redaguję. Wprawdzie przekładam wtedy rutynę pisarską na redakcyjną, ale nieustannie szukam czegoś, czym mógłbym się zająć. I nadrabiam wtedy to, czego nie zrobiłem, kiedy pisałem.

A przyjaciele?
Dla przyjaciół czas zawsze się znajdzie, zwłaszcza w dobie internetu, kiedy możemy utrzymywać kontakt właściwie nieprzerwanie.

Myślę sobie, że trochę Pan kokietuje, mówiąc, że kiedy siada do pisania, to nigdy nie wie, co się wydarzy. To grafomani mają potrzebę pisania dla pisania. Pisarz tym się różni od grafomana, że ma świadomość, że wie, co chce osiągnąć.
W takim razie musielibyśmy nazwać grafomanami George’a Martina, Stephena Kinga, Jeffreya Archera i wielu innych pisarzy, którzy absolutnie nie mają pojęcia, co się wydarzy. Jeffrey Archer nie wie, co będzie na kolejnej stronie. George Martin przyznawał w wywiadach, że kompletnie nie miał pojęcia, co będzie w następnym rozdziale, który pisze.

Dlatego uważam, że może jest w tych wyznaniach swego rodzaju filuterność, za którą stoi wielka męka myślenia, bo pisanie to przede wszystkim myślenie.
Nie sądzę, aby ci pisarze rozmijali się z prawdą. Tak rzeczywiście jest. Gdyby się wiedziało, jak dalej potoczy się opowiadana historia, spora część frajdy z pisania, czy niemal cała, po prostu by zniknęła.

Kiedy jednak widzę, jak z Pana wręcz wylewają się powieści, które nawiasem mówiąc, szybko zostają okrzyknięte bestsellerami, to może rzeczywiście pisarz jest tylko przekaźnikiem tych tajemnych przestrzeni, w których istnieją już wszystkie książki?
Tak kiedyś powiedział Stephen King i wydaje mi się, że miał rację - trudno zweryfikować, skąd tak naprawdę biorą się pomysły na książki. Kiedy już się nad którąś pracuje, wpadnie się w swój rytm, odnosi się wrażenie, że ta historia gdzieś żyje, że się jej nie tworzy, tylko się ją spisuje. Stąd nie wiadomo, co się dalej wydarzy, bo kolejne karty odkrywa się w trakcie pisania.

W Pana książkach to bohaterowie podejmują decyzję. Tu znów wchodzimy w jakąś magię, no bo - jak to możliwe
Niestety, tak się dzieje (śmiech). Czasem mam założoną jakąś koncepcję, jakiś pomysł, który mógłby wykiełkować, ale okazuje się, że moi bohaterowie mają swoje plany i żyją swoim życiem. Własnym, niemalże realnym.

To po co Pan jest potrzebny?
Właśnie po to, żeby to spisać (śmiech). Do tego sprowadza się moja rola. Kiedyś powiedziałem, że jestem tylko sprawozdawcą tego, co się dzieje i tak faktycznie jest.

Mówił Pan w wywiadach, że czasem pisząc, obawia się, jak te wszystkie wątki ze sobą połączyć, jak spoić w jedną całość tę opowieść, a temu towarzyszą tak zwane olśnienia. Co jest impulsem tych olśnień, w jakich momentach je Pan doświadcza?
Olśnienia to może za duże słowo; to raczej przebłysk racjonalności. Przy najnowszej książce,„Wotum nieufności”, zaplanowałem dwa wątki, które początkowo nie są ze sobą w żaden sposób splecione. Wraz z rozwojem akcji zaczęły się rozrastać i komplikować coraz bardziej. Intryga stawała się coraz bardziej wielowarstwowa, zarówno w jednym, jak i w drugim wątku. W pewnym momencie zaczęły się one tak dalece rozchodzić, że towarzyszyła mi obawa, czy w ogóle się połączą. Miałem plan, ale bohaterowie, oczywiście, zaczęli chodzić swoimi ścieżkami. Oderwałem się od pisania, przebiegłem piętnaście kilometrów, starając się o tym w ogóle nie myśleć. W głębi ducha jednak liczyłem na to, że coś mi do głowy wpadnie. Nie wpadło. Po biegu zacząłem się rozciągać i nagle uderzyła mnie pewna myśl - wszystkie elementy zaskoczyły w jednym momencie i stały się integralną całością. Okazało się, że wszystko, co pisałem od początku, dążyło do tego, żeby się scalić.

Ta umiejętność resetowania się, a dla Pana czymś takim jest bieganie, powoduje, że wyrzucamy z umysłu wszystkie niepotrzebne rzeczy, robiąc miejsce właśnie na te olśnienia.
Tak właśnie jest. Bez tego nie umiałbym pisać, a przynajmniej nie przez tyle godzin dziennie. Bieganie bez wątpienia usuwa cały szum z głowy, jest swoistym katharsis i pozwala pracować później z nową świeżością.

Kiedy przeczytałam „Przewieszenie”, jedną z części o komisarzu Forście, bardzo się na Pana wkurzyłam. Pomyślałam nawet, że autor musi być wielkim bucem, na dodatek z wielkim ego, jeśli w taki sposób załatwia swoich czytelników, nie dając im tego, czego oczekują. Tymczasem Pan prezentuje się w wywiadach jako niezwykle skromny człowiek. Może to jest Pana metoda na to, by to swoje ego, jakie przecież każdy pisarz ma, skrywać pod płaszczykiem skromności?
(Śmiech). Gdybym był tak dobrym aktorem, poszedłbym w karierę filmową, a nie pisarską. Ale to ciekawa uwaga. Jest mi zawsze miło, kiedy czytelnik mówi, że jest wkurzony zakończeniem jakiejś mojej książki. A zatem - dziękuję.

Pana zdaniem pisarz jest sumą przeczytanych książek. Jak u Pana było z doborem lektur, w tym momencie, kiedy kształtowały się Pana pisarskie upodobania? Ktoś Panu podsuwał lektury, czy świadomie je Pan wybierał, czy przypadkiem wpadały w Pana ręce?
Różnie. Najczęściej bywało tak, że daną książkę polecał ktoś znajomy, a to zawsze najlepsza rekomendacja - przyjaciele znają swoje gusta i mogą oszacować, w jakim stopniu nam się powieść spodoba. Kiedyś było też tak, że podczas wakacji padł mi komputer, oddałem go do naprawy na dwa tygodnie i przez ten czas przeczytałem czternaście książek. Każdy dzień rozpoczynałem od wizyty w księgarni, chodziłem między regałami i wybierałem, co dziś przeczytam. To był dobór na zasadzie tego, jaki opis z tyłu okładki mnie zaciekawi. Teraz, kiedy mamy mnóstwo opinii na różnych serwisach czy stronach księgarń, zadanie jest ułatwione.

A w dzieciństwie to mama czy tata podsuwali Panu książki?
Jeśli chodzi o wymiar czytelniczy i moje dzieciństwo, byłem wyjątkowo upierdliwy. Nie potrafiłem zasnąć, jeśli mama nie poczytała mi przez godzinę do snu. Każdego dnia musiała siadać i czytać, jakkolwiek nie byłaby zmęczona po pracy. Musiała swoje odsiedzieć. Na początku więc to rodzice wybierali, ale im byłem starszy, tym więcej miałem do powiedzenia w tej materii. W szczególności nalegałem na „Wojownicze żółwie Ninja”, co się moim rodzicom przesadnie nie podobało.

Dzisiaj „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” Stephena Kinga to Pana biblia?
Tak, z całą pewnością. To biblia pisarska, fundamentalna dla całego mojego procesu tworzenia. Właśnie od Stephena Kinga nauczyłem się determinacji i codziennego wyrabiania swojej pisarskiej normy.

Mnie ta książka nauczyła tego, że w pisaniu trzeba być uczciwym. Jak Pan to rozumie?
Zdecydowanie trzeba być uczciwym, nie można „nadpisywać” historii myśląc o tym, co by się sprzedało, co by wywołało szok, co by się wpisało w aktualne trendy. Pewnie, zawsze coś jest na topie w mediach, zawsze czymś żyje opinia publiczna i zawsze można starać się to wyeksponować. Wydaje mi się jednak, że uczciwość sprowadza się do tego, aby pisać to, co się naprawdę chce opowiedzieć. Tylko tyle i aż tyle. Autentyczność i uczciwość są także ważne w sferze warsztatowej. Stephen King pisze bardzo dużo, wylewa z siebie powieści, a kiedy był młodszy, wylewał dwa razy więcej. Tak naprawdę nie wiemy, ile ma książek w szufladach i pewnie nigdy się nie dowiemy, bo w testamencie zawarł postanowienie, że po jego śmierci te pozycje nie mogą zostać opublikowane. Mimo tej nadprodukcji książek zawsze dążył do tego, aby nie popaść w coś, co określił literackim rozwolnieniem. Aby nie stawiać na ilość kosztem jakości.

Wracając do Pana twórczości, proszę się na koniec przyznać: pisze Pan tak dużo po to, żeby czytelnicy czytali tylko Remigiusza Mroza?
I oto cały sekret został odkryty! (śmiech).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Remigiusz Mróz: W oczach moich rodziców krył się strach, czy można żyć z pisania książek [VIDEO] - Portal i.pl

Wróć na i.pl Portal i.pl