Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ratuje górników pod ziemią. "Można zapomnieć o piwie z kolegami"

Kacper Chudzik
Piotr Wójcik przyznaje, że dołączenie w szeregi ratowników górniczych było jedną z najlepszych decyzji w jego życiu. Poświęcił temu bardzo wiele, ale nie niczego nie żałuje.
Piotr Wójcik przyznaje, że dołączenie w szeregi ratowników górniczych było jedną z najlepszych decyzji w jego życiu. Poświęcił temu bardzo wiele, ale nie niczego nie żałuje. Kacper Chudzik
KGHM Mieszkający w Głogowie Piotr Wójcik od 2003 roku jest ratownikiem górniczym. Przez ten czas brał udział w wielu ciężkich akcjach, które pamięta do dziś.

Ratownicy górniczy to pracownicy kopalni, którzy swoje życie poświęcili, aby nieść pomoc innym. Należy podkreślić, że wszyscy członkowie sekcji ratowniczych to najlepsi z najlepszych, którzy wyłonieni zostali spośród ochotników. Aby zostać ratownikiem należy przejść przez weryfikacyjne sito obejmujące m.in. wieloetapowy egzamin sprawnościowy, badania psychotechniczne i wydolnościowe oraz obszerny egzamin teoretyczny obejmujący zagadnienia o tematyce górniczej, medycznej i technicznej.

A wszystko to, aby iść z odsieczą i ratować z opresji w najbardziej niebezpiecznie zakątki kopalni, w najciemniejsze chodniki i najdalsze przodki. To dzięki ich poświęceniu udało się uratować wielu przysypanych pracowników kopalni KGHM-u.

Taką życiową drogę wybrał między innymi Piotr Wójcik, który pracę w kopalni zaczął w październiku 2001 roku. Dwa lata później wstąpił w szeregi ratowników górniczych. Oczywiście, po przejściu wszystkich testów i sprawdzianów.

- Trzeba na przykład przez godzinę przesiedzieć w saunie, gdzie mierzona jest waga ciała i temperatura. Są pewne wymogi, o ile nie może spaść w tym czasie waga i wzrosnąć temperatura ciała. W saunie też jesteśmy cały czas podłączeni do urządzeń które monitorują nasze parametry - wyjaśnia pan Piotr.

Skąd taki pomysł, aby zostać ratownikiem górniczym, który musi być gotowy na wezwanie 24 godziny na dobę?

- Od dziecka uprawiałem sport. W technikum hutniczym grałem w siatkówkę i piłkę nożną. Byłem więc dobrze przygotowany fizycznie. Po przyjęciu do pracy poznałem kilku ratowników i ich historie. Wiedziałem, że to elita i zechciałem zostać jednym z nich. I to była chyba najlepsza decyzja w moim życiu - wspomina.

Jak zaznacza nasz rozmówca, sytuacje pod ziemią są różne. Są różne akcje i różnie się kończą. Tyle że z ratownikami, szanse na dobre zakończenie są o wiele, wiele większe.

Ratownictwo to profesja, która staje się sposobem na życie. Ktoś kto trafia w szeregi ratowników, zostaje nim do końca życia. Wiąże się z tym mnóstwo wyrzeczeń, poświęcenia i dyscyplina. Czas leci, człowiek się starzeje, a ratownik musi być sprawny fizycznie, zorganizowany i gotowy na mobilizację o każdej porze dnia i nocy.

- Można zapomnieć o ciepłych kapciach przed telewizorem czy piwku w barze z kolegami. Trzeba być cały czas do dyspozycji. Gdy jednak trafia się na przykład jakaś impreza rodzinna, zgłaszamy to wcześniej w Kopalnianej Stacji, że jesteśmy przez chwilę niedostępni - kontynuuje Piotr swoją opowieść.

W Kopalnianej Stacji Ratownictwa Górniczego Rudna jest ponad 140 ratowników. Działa tam system powiadamiania, w którym każdy z ratowników ma przypisany numer telefonu. Jeżeli coś się dzieje na kopalni, to operator uruchamia system i wysyła wiadomość o mobilizacji.

- Każdy ratownik otrzymuje kod, na który musi odpowiedzieć, informując czy już jedzie do Kopalnianej Stacji. To jednak nie wszystko. Poza pracą cały czas jest też sport. Każdego dnia jest trening, aby być w jak najlepszej formie - mówi Piotr Wójcik.

W Jednostce Ratownictwa Górniczo-Hutniczego w Sobinie ratownicy ze wszystkich kopalni KGHM-u pełnią tygodniowe dyżury. To oni jako pierwsi są wzywani na miejsce wypadku. Reszta zmobilizowanych ratowników dojeżdża do kopalni z domów.

Na początku Joanna (żona Piotra), nie mogła się przyzwyczaić do tego, jak bardzo absorbująca jest praca jej męża. - Dobrze sobie z tym radzi - chwali małżonkę Piotr. - Niestety, większość rodzinnych obowiązków jest na jej głowie. Mamy dwójkę dzieci, Julię i Jakuba. Oboje chodzą do szkoły podstawowej. Staram się z nimi spędzać tak dużo czasu, ile tylko mogę - mówi ratownik.

Choć cała rodzina zaakceptowała taki tryb życia, to jednak praca Piotra bywa dla nich stresująca. Gdy mąż rusza na akcję, jego małżonkę najczęściej czeka bezsenna noc, dopóki nie dostanie informacji, że wszystko jest już w porządku. - Zdarzają się takie akcje, że na dole jesteśmy po kilka lub kilkanaście godzin - opowiada nam ratownik.

Pan Piotr nie jest w stanie policzyć, w ilu już akcjach brał udział. Te najtrudniejsze, najcięższe, najbardziej tragiczne pamięta do dziś.

- To był jeden z pierwszych wyjazdów ratowniczych. Akcja pożarowa tuż przed samymi świętami Bożego Narodzenia. Palił się taśmociąg - wspomina. - Pamiętam, że to było we wtorek, a Wigilia była w piątek. Akcja trwała od wtorku do poniedziałku. Wyjeżdżaliśmy na chwilę się zdrzemnąć w domu i z powrotem na dół.

Przez ostatnie trzynaście lat Piotr brał udział w wielu akcjach.

- Większość kończyła się dobrze... Ale były też takie, które nie miały szczęśliwego zakończenia. Wtedy nieocenioną pomocą służą najbliżsi. Są potężnym wsparciem, mobilizacją, potrafią podnieść na duchu - przyznaje.

Mimo niedogodności i zagrożenia, Piotr nie wyobraża sobie innej pracy. Jak mówi, wszystko co złe rekompensują mu reakcje ratowanych ludzi i ich rodzin.

- Kilka lat temu byłem akurat w dyżurującym zastępie. Zostaliśmy wezwani na ZG Lubin, do operatora zasypanego w maszynie. Mieliśmy z nim kontakt głosowy. Mówiliśmy, co robimy, wspieraliśmy, zapewnialiśmy o tym, że robimy, co w naszej mocy, aby go uwolnić. Cała akcja trwała kilka godzin. Gdy udało nam się go wyciągnąć, twarz tego poszkodowanego, jego łzy i radość były największą nagrodą - zaznacza.

Piotr Wójcik wspomina też nietypowy wyjazd integracyjny, na który wybrała się grupa ratowników. Nawet, gdy znaleźli chwilę na relaks i odpoczynek, powołanie ich dogoniło. Przydały się nabyte i udoskonalone przez lata umiejętności oraz opanowanie.

- Jechaliśmy nad morze. Chcieliśmy przez weekend trochę pojeździć na rowerach. W drodze, około 30 kilometrów przed Szczecinem, byliśmy świadkami wypadku. Zderzyły się cztery samochody. Nasza reakcja była natychmiastowa. Wyjęliśmy apteczki, założyliśmy rękawiczki i zaczęliśmy udzielać pomocy, ratować. Poszkodowane były cztery osoby. Gdy na miejsce przyjechali strażacy, byli mocno zdziwieni. Nie mieli już praktycznie nic do roboty - wspomina. Ratownicy z Rudnej zapakowali się do samochodów i pojechali nad Bałtyk.

29 Listopada minął dokładnie rok od wydarzeń, które czarnymi zgłoskami zapisały się w historii KGHM-u i polskiego górnictwa . Wtedy to w wyniku tąpnięcia zginęło 8 górników. Piotr był w jednym z wielu zastępów, które zostały wezwane do udziału w akcji ratowniczej. - Byłem tam od początku do końca - wraca do tamtych dni nasz rozmówca. - Jeden z cięższych moich wyjazdów, bo nie dość że warunki bardzo trudne, to obszar poszukiwań ogromny. Do każdego poszkodowanego podchodzimy tak samo, ale w tamtej konkretnej sytuacji grały w nas emocje. Wśród górników uwięzionych pod ziemią był nasz bardo dobry kolega Robert, ratownik. On uratował bardzo wielu górników, miał ogromne umiejętności i bardzo nam go brakuje - mówi pan Piotr. - Robiliśmy wszystko co w naszej mocy, aby do nich dotrzeć. Nigdy nie skreślamy nikogo i walczymy do samego końca. I jeszcze jedna zasada: Brat za brata, że dwudziestu po jednego wraca - kończy stanowczo ratownik.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska