Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ratownicy medyczni wyrywają pacjentów z objęć śmierci

Marta Żbikowska
Marcin Łyskawa pamięta swój pierwszy staż w pogotowiu i pierwszego pacjenta, którego nie dało się uratować
Marcin Łyskawa pamięta swój pierwszy staż w pogotowiu i pierwszego pacjenta, którego nie dało się uratować Fot. Paweł Miecznik
Swoją pierwszą śmierć pamiętają doskonale. Jakby to było wczoraj. Pierwszy pacjent, pierwsze zmarłe dziecko, pierwsze ofiary wypadku to obrazy, które gdzieś z tyłu głowy zostają na zawsze. Gdy pacjent umiera, ratownik medyczny mierzy się ze swoimi emocjami, ale jest też osobą, która przekazuje rodzinie zmarłego tragiczną wiadomość. Musi umieć rozmawiać. Także o śmierci.

- Pamiętam mój pierwszy staż w pogotowiu ratunkowym - wspomina Marcin Łyskawa, ratownik medyczny. - I pierwszego pacjenta, którego nie udało się uratować. Pojechaliśmy na wezwanie do nieprzytomnej osoby. Był to mężczyzna przed pięćdziesiątką jeszcze. Okazało się, że pacjent nie oddycha. Podjęliśmy reanimację. Niestety, nie udało się go uratować. Trzeba to było powiedzieć rodzinie. Zrobił to doświadczony lekarz, który był kierownikiem naszego zespołu. Wtedy spotkałem się z czymś, czego się nie spodziewałem. Wtedy jeszcze, bo potem różnie bywało.

Syn pacjenta, o którym opowiada ratownik uderzył lekarza w twarz. Chwilę później chłopak rzucił się na ścianę i zaczął naoślep walić w nią pięściami. Do krwi. - W takich sytuacjach musimy też sobie radzić - mówi Marcin Łyskawa. - W szkole uczymy się rozmawiać z rodziną, jesteśmy przygotowywani na różne sytuacje, różne reakcje. To bardzo pomaga, choć tak naprawdę każdy musi wypracować swój własny sposób radzenia sobie z trudnymi chwilami.

Bartosz Bernacki ratownikiem został po długim poszukiwaniu własnej drogi w życiu.
- Kiedyś siostra, która jest lekarzem powiedziała mi, że człowieka bardzo łatwo jest zabić, a dużo trudniej go uratować - mówi Bartosz. - Wtedy chyba postanowiłem, że będę ratownikiem medycznym.

Bartosz również pamięta pierwszego pacjenta, którego nie udało się mu uratować. - Wracaliśmy karetką w kompletnej ciszy, nikt się nie odzywał. Wiedziałem wtedy dobrze, że to część mojej pracy, że i na takie sytuacje muszę być gotowy - wspomina.
Ratownicy medyczni to ludzie wrażliwi. Wybrali zawód, którego głównym przesłaniem jest nie pozwolić odejść pacjentowi.

- Codziennie walczymy o życie, to walka z czasem, ze słabościami, z własnymi niedoskonałościami - mówi Marcin.
Najgorsza jest śmierć dziecka. I strach o te dzieci, które trzeba ratować. Inaczej ratownicy podchodzą, gdy są wzywani do osoby młodej lub do dziecka, a inaczej do schorowanego staruszka. I to nie przez brak szacunku do wieku, ale właśnie ze względu na ten respekt.

- Od siedmiu lat stykam się ze śmiercią - mówi Marcin. - Widziałem ludzi, którzy umierają miesiącami w ogromnych męczarniach. Uważam, że szybka śmierć jest lepsza. Nikt nie chce ani tak cierpieć, ani patrzeć na bliską osobę, której nie może pomóc.

Z młodymi jest inaczej. Podczas reanimacji ratownik daje z siebie wszystko. To ciężka, fizyczna praca. Członkowie zespołu zmieniają się podczas masażu serca. Nikt nie przerywa. Najgorsza jest chwila, kiedy kierownik zespołu spogląda na zegarek i podaje godzinę. Wszyscy wiedzą, że to godzina zgonu. Zapada wtedy cisza. Czas się zatrzymuje. W tej ciszy miesza się bezsilność, bezradność, złość, żal.
- Nie, nie traktujemy takich momentów, jako przegranych - mówi Marcin. - Zdajemy sobie sprawę, że wszystkich nie jesteśmy w stanie uratować. Nie można też myśleć o tym, co się zrobiło nie tak. Zawsze, w każdym momencie robimy wszystko, co w naszej mocy.

Marcin wspomina jedno z pierwszych wezwań do noworodka. Od dyspozytora usłyszał, że ma jechać do dwutygodniowego malucha, który nie oddycha. - Bałem się - przyznaje Marcin. - Pamiętam, że to był luty, srogi mróz. Szedłem do karetki i modliłem się, żeby coś się wydarzyło, żebym to nie ja musiał tam jechać. To jednak chwile. Kiedy już siedzę w karetce, jestem nastawiony tylko na to, żeby swoją pracę wykonywać jak najlepiej.

Są trudne dni, trudne śmierci, trudne rozmowy i spotkania. Najgorszy dyżur? Może nie najgorszy. Najbardziej tragiczny.
- Pojechaliśmy do wypadku, pięć zgonów na miejscu, w tym kobieta w zaawansowanej ciąży - przypomina sobie Marcin. - Tego samego dnia jeszcze jedno wezwanie: samobójca na torach.

Wieczorem Marcin nie myśli o pracy, nie rozmawia o tym z rodziną. - Po skończonym dyżurze, nawet tak tragicznym, jak ten, wracam do stacji, myję ręce i jadę do domu. Nie mogę myśleć, bo bym się zadręczył tymi myślami - mówi.

Czasami Marcin idzie na spacer nad Wartę i krzyczy. Czasami siada i patrzy przed siebie. Dba o własne emocje. - Niektóre rzeczy trzeba z siebie wyrzucić. Czasami potrzebne jest wyciszenie, złapanie właściwego dystansu - twierdzi.

Bartkowi pomagają ćwiczenia fizyczne, podczas których nie myśli, nie rozpamiętuje, nie wspomina. - Dla mnie to taki reset, potrzebuję tego czasami. Mam też rodzinę, żonę, dzieci, kiedy spędzam z nimi czas ładuję się pozytywną energią - mówi.

To, co pomaga radzić sobie ze stresem i trudnymi chwilami to podziękowania od tych, których udało się uratować. - Kiedy po akcji podchodzi do nas ktoś z rodziny pacjenta i mówi zwykłe dziękuję, czuję, że nasza praca ma sens. Mimo że czasem jest ciężko, to musimy pamiętać, że naszym zadaniem jest wyrywanie pacjentów z objęć śmierci - przypomina Bartek.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij i zarejestruj się: www.gloswielkopolski.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski