Rafał Matyja: Media publiczne wskazują wrogów ludu. Wykluczają opozycję ze wspólnoty politycznej, przedstawiają ją jako wrogów narodu

Witold Głowacki
Rafał Matyjapolitolog, publicysta, wykładowca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie.
Rafał Matyjapolitolog, publicysta, wykładowca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie. Adam Guz
- Nie chodzi o samą mowę nienawiści, tylko o zamiar wykluczenia opozycji ze wspólnoty politycznej - przedstawienia jej nie jako polityków, tylko jako wrogów narodu. To jest właśnie rdzeń strategii politycznej PiS, której narzędziem są media publiczne - mówi politolog Rafał Matyja w rozmowie z Witoldem Głowackim

Tuż po zabójstwie Pawła Adamowicza napisał pan w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, że nie dojdzie po nim do żadnego pojednania. Dlaczego to pojednanie jest niemożliwe?
Do pojednania nie dojdzie - przynajmniej jeśli mówimy o aktorach sceny politycznej, czyli o politykach i wspierających ich mediach. I to z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze dlatego, że wchodzimy w długi cykl wyborów z bardzo wysoką stawką. W tych wyborach nie może być przecież żadnych remisów czy układów, one dla głównych aktorów polskiej sceny politycznej mają charakter zero-jedynkowy. Albo będzie rządził Jarosław Kaczyński, albo Grzegorz Schetyna, innej możliwości z dzisiejszej perspektywy nie ma. To więc jest okoliczność obiektywna, która utrudnia czy wręcz wyklucza pojednanie. Ale jest jeszcze drugi powód - i zarazem okoliczność subiektywna. Nie ma najmniejszych szans, żeby doszło do jakiegokolwiek kompromisu w kwestii mediów publicznych, umowy co do zasadniczej zmiany ich roli. A to byłby przecież warunek minimalny porozumienia. Czy potrafimy sobie wyobrazić sytuację, w której PiS wyciągnąłby w tej sprawie rękę do opozycji i na przykład zaproponował, by na czele TVP stanął ktoś, kto cieszyłby się zaufaniem obu stron?

Nie, nie potrafimy.
A to ma fundamentalne znaczenie. Jeżeli w telewizji publicznej nie nastąpią głębokie zmiany, to o jakimkolwiek pojednaniu szkoda w ogóle mówić. W tej chwili polskie media publiczne są narzędziem rzadko spotykanej lub wręcz niespotykanej w krajach demokratycznych propagandy. Nie wiem, czy jest w Europie kraj, może oprócz Węgier, w którym telewizja publiczna pełni podobną rolę. Nic nie wskazuje, niestety, na to, żeby cokolwiek miało się tu zmienić.

Jaka jest według pana rola telewizji publicznej w strategii politycznej PiS?
Najlepiej chyba ujął to Jacek Karnowski, który napisał wprost, że pułapka, którą próbuje na PiS zastawić opozycja, sugerując pozbycie się mowy nienawiści, ma obalić całą PiS-owską narrację. „Chodzi o cofnięcie czasu do okresu przedsmoleńskiego. O zbudowanie takich mechanizmów - w ramach »walki z mową nienawiści« - które uniemożliwią realny opis i ocenę rzeczywistości” - napisał Karnowski, przy okazji rozbrajająco szczerze określając rolę mowy nienawiści w tym „realnym opisie”. Tak rzeczywiście jest - agresywna walka z opozycją przy użyciu mediów publicznych służy budowie określonej narracji. „Nie możecie na nich głosować - to zdrajcy, oszuści, złodzieje”. „To reprezentanci niemieckich interesów”. „To nie są patrioci”. Taki jest przekaz obozu władzy, a w jego upowszechnianiu ogromną rolę odgrywa telewizja publiczna. Znamy cały ten katalog epitetów. Jak więc teraz PiS miałby nagle zmienić swój stosunek do opozycji? Rezygnacja z tego bardzo ostrego kursu, przyznanie, że w sumie politycy PO czy PSL to są tacy sami politycy, jak my, że, owszem, mają inne poglądy i wizję Polski, ale też na swój sposób starają się pracować na rzecz społeczeństwa - to już byłoby w oczach PiS-owskich strategów zbyt ryzykowne. Zbyt duża jest obawa, że mogłoby to zdemobilizować elektorat przed całym nadchodzącym cyklem wyborczym.

To właśnie mobilizacja wyborców jest celem stawianym przed TVP przez PiS?
Ta strategia opiera się na stałym przedstawianiu polityków opozycji jako wrogów całej wspólnoty politycznej, wrogów narodu. To zresztą sama istota populizmu według znakomitego opisu Jana-Wernera Müllera: Przeciwnik jest w nim wrogiem ludu, a nie stroną politycznego sporu.

A skoro jest wrogiem, to przecież „śmierć wrogom ojczyzny”?
Tak. W tym sensie nie mówimy o samej mowie nienawiści, która byłaby jedynie jakąś emocjonalną przesadą, tylko o całej politycznej strategii. Owszem, część komentatorów najbardziej oburza się okropnym sposobem wyrażania poglądów - pełnym napastliwości i agresji, w czym celuje profesor Krystyna Pawłowicz. Ale cała ta operacja tak naprawdę nie polega na działaniach harcowników PiS, jej rdzeniem nie jest jednak mowa nienawiści. Jej rdzeniem jest chęć całkowitego wykluczenia opozycji ze wspólnoty politycznej - jej delegitymizacja.

Oni nie są prawdziwymi Polakami, to komuniści i złodzieje - to właśnie chce nam wtłoczyć PiS?
Można też dużo bardziej subtelnie. Kiedy Mateusz Morawiecki ogłaszał w Radiu Maryja, że „modli się za tych, którzy nie kochają Polski tak jak my”, to mówił tak naprawdę to samo, umacniał przesłanie o gorszych Polakach, gorszych patriotach, już nie tylko o opozycji, po prostu o tych, których tam nie było. To nie były słowa któregoś z harcowników PiS, których zadaniem jest wzmacnianie przesłania. Bardzo charakterystyczne były tu też słowa Jarosława Kaczyńskiego wypowiedziane w grudniu w Jachrance, o tym, że najgorsi są ci, którzy stawiają PiS i Platformę na jednej płaszczyźnie, czyli jak zwykle winni są symetryści. Bo z punktu widzenia PiS niedopuszczalne jest traktowanie przeciwnika na równych zasadach, jako generalnie równie uprawnioną do rządzenia krajem siłę, rywalizującą o poparcie wyborców. PiS chce przedstawiać politycznego przeciwnika jako kogoś z gruntu obcego, w ogóle nieprzynależącego do choćby najszerzej rozumianej wspólnoty. Można sobie więc wyobrazić, że „Wiadomości” TVP odrobinę spuszczą z tonu i np. w kwestiach międzynarodowych, europejskich będą używać bardziej subtelnych form przekazu. Ale nie można sobie wyobrazić, że nastąpi rezygnacja z tego nieustannego powtarzania, że opozycja to w zasadzie jawni wrogowie Polski. Tych technik delegitymizacji opozycji jest bardzo wiele. Choćby delegitymizacja historyczna - wmawianie, że ten spór, ten podział, zaczął się w 1945 roku, że toczy się walka trzeciego pokolenia AK z trzecim pokoleniem UB. Mowa nienawiści jest w tym kontekście czymś wtórnym, rzecz jasna należy z nią walczyć, ale to nie jest istota tego złego, co robi PiS.
Jakie mogą być polityczne skutki zabójstwa Pawła Adamowicza?
To, co się stało w Gdańsku, zarówno zabójstwo, jak i późniejsza żałoba staną się z pewnością pewnym ważnym symbolem. Jednym z kluczowych dla tej dekady. Wartość tego symbolu nie będzie opierała się na tym, co powiedzą politycy - ale może to być symbol czegoś naprawdę dobrego. Nie jestem w stanie przewidzieć, jak - i do kiedy - opinia publiczna upora się z tym, co stało się w Gdańsku. Nie wiem też, jakie będą sygnały z tego głównego, sondażowego rynku, ani też, jakie będą długofalowe skutki tego wstrząsu. Za to jestem przekonany, że zabójstwo Pawła Adamowicza wywołało bardzo głęboki szok społeczny. Tyle tylko że to nie jest ten rodzaj szoku, po którym już następnego dnia wiedzielibyśmy wszystko. To potrwa.

Sam ciągle o tym myślę. I chyba jeszcze długo będziemy to przetrawiać.
No właśnie, my to wciąż przetrawiamy, przeżywamy emocjonalnie, zastanawiamy się, co można powiedzieć, a czego nie, co byłoby stosowne, a co mogłoby być przekroczeniem granic. Ludzie będą o tym rozmawiali jeszcze długo, to będzie wciąż powracało. To będzie bardzo ważny punkt odniesienia, ale mówienie, że wyrośnie z niego dobro jakieś, jest przedwczesne. Muszę uczciwie powiedzieć, że tuż po katastrofie smoleńskiej mocno się pospieszyłem z mówieniem o tym, że szok nią wywołany może być jakimś czynnikiem naprawy relacji na polskiej scenie politycznej, jakimś impulsem do złagodzenia sporu. Przyznaję, że myślałem o tym bardzo naiwnie...

...Wtedy wszyscy byliśmy bardziej naiwni o te 8 lat późniejszych doświadczeń. I chyba nikt nie przewidywał, jak bardzo Smoleńsk zmieni polską politykę, ani jak toksyczne będą to zmiany.
Oczywiście. Ale też właśnie to powinno nas zniechęcać do ogłaszania twardych teorii na temat przyszłych politycznych skutków zabójstwa Pawła Adamowicza. Zaznaczam, że jeszcze większym błędem byłoby zarazem uznanie, że wisi nad nami jakieś fatum - i że tym samym wszystko musi potoczyć się równie źle, jak po Smoleńsku. Nie, wcale nie musi.

Ale rozumiem, że siła, z jaką to, co stało się w Gdańsku, będzie oddziaływać na przyszłość polskiej polityki, może być porównywalna ze Smoleńskiem?
Przynajmniej w tym sensie, że to będzie jeden z najważniejszych symboli historii III RP. To nie będzie fakt, nad którym będzie można tak po prostu przejść do porządku dziennego. Zabójstwo Adamowicza zapisze się też bardzo mocno i długotrwale w zbiorowej pamięci. Zauważmy, że ono bardzo mocno dotknęło najmłodszą część społeczeństwa, już nie tylko młodych wyborców, ale wręcz nastolatków. Są takie wydarzenia polityczne, które kształtują generalne wyobrażenia o polityce kilku roczników jednocześnie. To jest to, co pamiętamy jako pierwsze w naszym względnie świadomym życiu. Dla mnie takim bardzo intensywnie doświadczonym i pamiętanym wydarzeniem był okres Solidarności i szczególnie stan wojenny. Miałem wtedy te 13 czy 14 lat - to na lata ukształtowało mój emocjonalny kontekst całego myślenia o historii i polityce. Dla części dzisiejszych nastolatków takim pierwszym wydarzeniem publicznym, które zapamiętają, będzie właśnie śmierć Pawła Adamowicza. To rzecz, której nie da się zapomnieć ani wymazać. Da się zapomnieć, kto był premierem, da się zapomnieć rozmaite afery, wypowiedzi, awantury. Ale tego zabójstwa zapomnieć się nie da bardzo długo.

Jaka może być strategia obozu rządzącego i opozycji wobec tego wydarzenia i jego rangi?
Politycy opozycji będą się nad tym z pewnością zastanawiać zarówno w kontekście nadchodzących wyborów, jak i w kontekście tego, by nie przekroczyć pewnego niebezpiecznego progu instrumentalizacji tej tragedii. Gdańskie zabójstwo pozostaje ogromnym kłopotem dla partii rządzącej, za to nieszczególnie wydaje się jakąś ważną okazją do działania dla opozycji. Tu niewiele można dodać. Niewiele więcej zrobić. Opozycja może za to patrzeć, jaki kłopot ma z tym PiS i nie robić niczego, co mogłoby poprawiać położenie partii rządzącej - w szczególności nie podejmować żadnych gestów, które mogłyby pokazywać wiarę w deklarowaną wyłącznie werbalnie chęć pojednania. Gdyby natomiast liderom opozycji przyszedł jakiś pozornie prosty pomysł na polityczne dyskontowanie tej tragedii, to warto, żeby się nad nim dwa albo trzy razy zastanowili. To, że partia rządząca ma tu poważny kłopot, nie oznacza, że opozycja ma wolną rękę i może zrobić wszystko.

Pomysły na dyskontowanie jednak się pojawiają. Wojciech Sadurski zdążył już zaproponować organizację miesięcznic zabójstwa Pawła Adamowicza.
Trudno mi powiedzieć, czy można to traktować poważnie.

Uważa pan, że to był żart?
Ja po prostu nie wiem, co to było. Jeżeli żart, to bardzo kiepski. Na Twitterze - bo o tym mówimy - zdarzają się różne momenty niedyspozycji - napisania czegoś nieprzemyślanego, czego się po chwili żałuje - może to taka sytuacja. Ale to bardzo niefortunny tweet. Mówmy o rzeczach poważnych. Jakiś potencjał mają wypowiadane przez ludzi bliskich Adamowiczowi - także przez Tuska czy niektórych liderów PO słowa o „testamencie Pawła Adamowicza”, który należy wypełnić.

Tu nie sposób opędzić się od automatycznych skojarzeń z hasłami „spuścizny” czy „testamentu” Lecha Kaczyńskiegom, które dla PiS stały się bardzo ważnymi figurami retorycznymi.
Ale też jest to dość naturalne i zrozumiałe, że politycy podejmują próby wpisania tego typu sytuacji we własną misję polityczną, by ją uwznioślić, nadać jej większą rangę. Ani tu, ani w przypadku Lecha Kaczyńskiego mnie to nie razi. Pytanie tylko, jak będzie to robione. Pamiętajmy też, że w okresie żałoby czy autentycznego przeżywania tragedii są pewne rzeczy, które po prostu się mówi, bo tak dyktują emocje - wcale niekoniecznie przygotowując w ten sposób grunt pod konkretną strategię polityczną.
A kiedy się nie mówi prawie nic, nie przychodzi się na minutę ciszy i nie przyjeżdża się na pogrzeb? Może to już jednak jest przygotowywanie gruntu pod konkretną strategię polityczną?
Najgorszą rzeczą, jaką możemy zrobić - zarówno jeśli chodzi o jakość debaty publicznej po śmierci Adamowicza, jak i o próby zastanawiania się, co dalej - to skupiać się na detalach, które niczego nie wnoszą. Zachowanie Jarosława Kaczyńskiego zaliczałbym do tej właśnie kategorii. Owszem, to był zły znak i niepotrzebna manifestacja. Ale nie wiem, czym on się kierował. Jestem w stanie sobie wyobrazić Kaczyńskiego, który myśli mniej więcej tak: „No nie, na pewno mnie sprowokują, kamera będzie się skupiać na moich reakcjach - nie - nie idę tam. Nie będę ryzykował”. Nie podnosiłbym tej sytuacji do rangi symbolu, mogło być różnie, ale - zgoda - w pierwszym momencie bardzo mnie to uderzyło. Ważne było jednak zupełnie co innego. To mianowicie, że w żaden sposób nie wpłynął on na telewizję publiczną. Mógł tuż po tragedii wysłać do Jacka Kurskiego prosty komunikat: „jeśli się odważycie zrobić przez najbliższe dni cokolwiek, co będzie odebrane jako atak na opozycję, to jutro przestanie pan być szefem telewizji”. Ten sygnał zostałby z całą pewnością wysłuchany, chyba i pan w to nie wątpi?

Nie wątpię, nawet bym nie śmiał.
Ale takiego sygnału nie było. Jarosław Kaczyński nie zrobił tego nawet w imię elementarnej spójności wspólnoty politycznej, w imię przekonania, że w obliczu tragedii trzeba chwilowo zaprzestać robienia na złość części obywateli. Bo przecież nie mówimy o tym, że to, co urządziła TVP po śmierci Adamowicza, było na złość Tuskowi czy Schetynie. Nie, to było na złość każdemu, kto nie jest oddanym zwolennikiem PiS. Na marginesie, jestem zresztą przekonany, że i części PiS-owców było co najmniej nieswojo, jak to oglądali. A wystarczyło tego materiału po prostu nie robić - nawet z punktu widzenia samej skuteczności propagandowego przekazu TV. Wystarczyło poprzestać na tej oficjalnej linii prezydenta i premiera, Dudy i Morawieckiego, czyli na powtarzaniu, że wprawdzie stała się rzecz straszna, ale jej sprawcą był kryminalista, że czas powstrzymać przemoc - i tak dalej.

To dlaczego jednak nie wystarczyło?
Bo linia mediów publicznych jest dokładnym wyrazem tego, co kierownictwo Prawa i Sprawiedliwości chce powiedzieć swoim wyborcom. Materiały po śmierci Adamowicza były przygotowywane z premedytacją według tej linii. „Za nienawiść - jak za każde zło w Polsce - odpowiada PO i jego zwolennicy”. Nie ma miejsca na odpowiedzialność drugiej strony. W tym kontekście nieobecność Kaczyńskiego podczas sejmowej minuty ciszy jest kwestią zupełnie drugorzędną, w dodatku wieloznaczną. A z nieobecności na pogrzebie to już naprawdę bym go nie rozliczał, z tej choćby przyczyny, że wątpię, żeby chciała go tam oglądać rodzina Pawła Adamowicza. Liczy się przede wszystkim to, że nie nastąpiła nawet korekta linii TVP. Liczy się ta podstawowa odpowiedzialność, a nie gesty.

To, że propaganda TVP jest nieprawdopodobnie wręcz toporna, przyznają nawet sami PiS-owcy. Co pańskim zdaniem może sprawiać, że kierownictwo PiS jest aż tak pewne politycznej skuteczności tego typu przekazu? Czy to rzeczywiście może oddziaływać na widzów?
Tego, na ile ta propaganda może być skuteczna, po prostu nie wiemy. Sądząc po tym, że PiS-owi udawało się przez ostatnie trzy i pół roku utrzymywać bardzo wysokie poparcie - może być bardziej skuteczna, niż można by sądzić. Ale ona działa też bardzo dyscyplinująco na cały obóz PiS - utrzymując go w stanie stałego wzmożenia. Propaganda TVP działa na partię rządzącą trochę jak impregnat - niezwykle utrudnia mówienie jakimkolwiek łagodniejszym językiem, przerzucanie mostów np. do PSL. Ten przekaz trzyma partyjne szeregi w szachu i stale im wskazuje, gdzie jest główna linia. Chodzi tu zwłaszcza o średni szczebel partyjnej hierarchii, posłów, samorządowców związanych z PiS itp. To jest operacja nie tylko na wyborcach, ale i na własnym obozie.

Do czego ona jest potrzebna?
Pełna teatralizacji walka z opozycją, do której dochodziło podczas nocnych obrad w Sejmie, to stałe dezauwowanie jakichkolwiek jej działań - to wszystko miało ten sam cel. Chodziło o to, żeby ten „nasz” obóz bardzo wyraźnie, jednoznacznie i trwale oddzielić od całej reszty, nawet jeśli miałoby to oznaczać straty jakichś potencjalnych zwolenników PiS-u. Spoistość obozu była dla Kaczyńskiego zawsze ważniejsza niż jego rozległość. Zauważmy zarazem, że jednocześnie nie powiodły się wszelkie próby poszerzania tej rozległości, pozyskania nowych środowisk do współpracy, rozszerzenia elektoratu...

...mitycznego przejęcia centrum i klasy średniej...
Niezależnie od tego, jak to nazywamy, to to po prostu nie wyszło, co widać było jak na dłoni po wynikach wyborów samorządowych w dużych i średnich miastach. Owszem, PiS zdołało pozyskać nowych wyborców na wsi, ale w miastach - nawet niewielkich - wygranie wyborów okazało się z małymi wyjątkami niemożliwe. Widzimy więc skutki świadomego wyboru, którego dokonał Jarosław Kaczyński jako niewątpliwie bardzo sprawny szef partii. Ceną za niedopuszczenie do jakiegokolwiek rozłamu w partii w niezbyt komfortowych warunkach posiadania 235 mandatów, okazała się niezdolność do rozszerzania własnego obozu.
Czeka nas półtora roku permanentnej kampanii wyborczej. Jej właściwą kulminacją będą wybory parlamentarne czy jednak prezydenckie?
To będzie wyglądało trochę tak, jak w sennym koszmarze. Kulminacja będzie trwać cały czas. Oczywiście najważniejsze są drugie i trzecie wybory. Te pierwsze, europejskie, można potraktować jako przygrywkę oraz niezły test tego, kto ile znaczy, zwłaszcza w odniesieniu do nowych partii. Dodajmy, test, który może okazać się zwodniczy. Jeżeli szeroko rozumiana opozycja naprawdę myśli o zwycięstwie, zmianie władzy i realnym odwróceniu zmian wprowadzonych przez PiS, to z jej perspektywy właściwym celem jest taka wygrana w wyborach parlamentarnych, żeby możliwe było w miarę sprawne rządzenie przez te kolejne 9 miesięcy kohabitacji z Andrzejem Dudą. To, żeby wizerunkowo nie przegrać tego okresu - i móc jeszcze wygrać wybory prezydenckie, będzie dla obecnej opozycji niezwykle trudną sztuką. Mówiąc szczerze, nie widzę dziś po stronie opozycji tego mozolnego procesu budowy zaufania, niezbędnego do zbudowania i sukcesu wyborczego, a potem do skutecznego rządzenia przez te pierwsze 9 miesięcy.

Na czym polega to wyzwanie pierwszych 9 miesięcy?
Bardzo trudno sobie dzisiaj wyobrazić wynik wyborów, przy którym nawet w obliczu zwycięstwa opozycji, PiS nie zachowałby 2/5 głosów w Sejmie - co jest niezbędnym minimum do podtrzymywania prezydenckiego weta. Opozycja, patrząc dziś racjonalnie na swoje możliwości, nie może liczyć na to, że idzie po 3/5 mandatów. Już w miarę sterowna większość sejmowa byłaby dla opozycji ogromnym sukcesem. Schetyna będzie się musiał dogadywać z Lubnauer, Kosiniakiem--Kamyszem, Czarzastym a do tego jeszcze, dajmy na to, z Biedroniem lub Kukizem, a to oznacza, że w warunkach słabego zaufania już sam proces decyzyjny będzie niezwykle skomplikowany. A przecież będzie się to działo w warunkach, w których nie będzie można obalić prezydenckiego weta, a zatem w kluczowych dla sporu z PiS kwestiach opozycja może być bezsilna.

Opozycja ma realne szanse na wygranie wyborów parlamentarnych?
Nie ma żadnych twardych przesłanek, by twierdzić, że opozycja wygra te wybory. Wybory samorządowe pokazały zaledwie stan równych szans na zwycięstwo, uchyliły fatalizm. Ale to, co jest szczególnie trudne dla PO: nie wystarczy - jak w 2007 czy 2011 - wygrać: PO musi to zrobić tak, żeby nie stracić zdolności koalicyjnych. W kampanii 2015 roku Platforma zachowywała się tak, jakby sądziła, że jako sojusznik wystarczy jej po prostu samo PSL. Politycy PO nie mówili wyborcom, że utworzą rząd z PSL-em i Zjednoczoną Lewicą. Mówili zupełnie co innego: głosujcie tylko na nas, bo wszystko inne jest utratą głosów. Tymczasem bywa i tak, że wypłukanie potencjalnemu sojusznikowi tego jednego procenta poparcia, jest czymś, co może przesądzić o całkowitej klęsce. Z lewicą w Sejmie PiS nie miałby zaś samodzielnej większości - i sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Po drugie, idea wielkiego bloku opozycyjnego idącego do wyborów niesie ze sobą inne zagrożenie - gdyby ów blok miał przejąć, powiedzmy, tylko połowę wyborców PSL czy Biedronia, bo reszta nie zagłosuje na jedną listę z PO, to cała operacja może nie mieć sensu. To trudna decyzja. Ale to jest tylko połowa problemu. Druga połowa problemu polega na tym, że Grzegorz Schetyna powinien już dziś budować takie relacje na opozycji, które sprawiłyby, że w dniu ogłoszenia wyborów liderzy ugrupowań opozycyjnych nie będą się czuli tak, jak dziś czuje się Katarzyna Lubnauer. Jestem pełen podziwu dla Lubnauer za to, że nie atakuje Schetyny publicznie, ale jest zupełnie jasne, że utraciła do niego zaufanie. Podobnie mogą się czuć jego przyszli sojusznicy. Nic nie wskazuje na to, żeby Schetyna pracował nad tym, żeby to zmienić - co byłoby absolutnie niezbędne do skutecznego rządzenia w warunkach, które mogą zaistnieć po zwycięstwie opozycji. Sadzę, że interesuje go samo doraźne zwycięstwo Platformy, najlepiej jako hegemona wspólnej listy. A to może oznaczać taki poziom skłócenia z innymi, który utrudni budowę większości. Jeżeli ktoś myśli, że PO wygra tak wysoko jak PiS w 2015, a potem pójdzie po łatwe zwycięstwo w wyborach prezydenckich, popełnia poważny błąd. Zaczyna się długi okres niepewności, który wcale nie musi skończyć się wiosną 2020. Warto brać pod uwagę wszystkie względnie realne scenariusze.

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl