Psychiatra: Po cichu marzymy, by ten stan zawieszenia i izolacji trwał. Powrót do "normalności" wcale nie jest prosty

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Andrzej Banas / Polska Press
Mamy w sobie cząstkę, która chce trwać w tym zawieszeniu. W kwarantannie odnaleźliśmy swój rytm, przemyśleliśmy wiele spraw. Zaczęło nam odpowiadać, że życie zwolniło. Rozmowa z prof. Dominiką Dudek, szefową Katedry Psychiatrii CM UJ.

Rozmawiałyśmy na samym początku pandemii, w marcu...

- Dużo od tego czasu się zmieniło, to prawda. My na początku nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Byliśmy dwa, trzy tygodnie do tyłu w stosunku do Włoch czy Hiszpanii, bombardowani strasznymi obrazami z tych krajów, gdzie rzeczywiście rozgrywała się tragedia. A jeszcze mieliśmy świadomość, że skoro taki dramat rozgrywa się we Włoszech czy później w Nowym Jorku, to co dopiero może wydarzyć się u nas, przy niedostatkach polskiej służby zdrowia. Pamiętam, jak my przygotowywaliśmy się w klinice na to, co może nadejść.

- To było bardzo trudne. Nie tyle byliśmy gotowi, co braliśmy pod uwagę, że za chwilę będziemy mieć tylu pacjentów, że trzeba będzie ich kłaść na podłodze. Na szczęście tak się nie stało. Dla nikogo nie zabrakło respiratorów czy łóżek przygotowanych na oddziałach covidowych, co więcej, większość z nich nawet się nie zapełniła, przynajmniej u nas, w Szpitalu Uniwersyteckim. Były oczywiście miejsca, w których rozgrywał się dramat - pozamykane z powodu kwarantanny szpitale czy DPS w Bochni, gdzie te dzielne zakonnice musiały ratować sytuację - ale to były malutkie wysepki dramatu.

Odetchnęliśmy z ulgą?

- Trochę tak. Pamiętasz, wtedy powiedziałam, że czuję się jak w filmie katastroficznym: ludzie spacerują, popijają kawę, ale już atmosfera gęstnieje, już pojawia się muzyka grozy…

Pamiętam. Zapowiadało się na horror, a skończyło się chyba na filmie psychologicznym? Ostatecznie przez te dwa miesiące więcej było obserwacji siebie i innych niż katastrofy.

- Właśnie. Ciekawe było na przykład obserwować, jak Polacy potrafią się zmobilizować, zachować odpowiedzialnie, wypełniać te wszystkie polecenia. To było budujące. Ale przyszło też wielkie rozczarowanie. Wtedy, gdy rozmawiałyśmy, wydawało się, że ludzie jednoczą się we wspólnym nieszczęściu. Początkowo pomagaliśmy sobie, pojawiło się wiele akcji solidarnościowych, dowożenie jedzenia do szpitali i tak dalej. Ale niestety ta jedność okazała się krótkotrwała, jak pojednanie kibiców Wisły i Cracovii po śmierci papieża. I tym razem szybko pojawił się hejt, pretensje, oczernianie pracowników ochrony zdrowia czy ludzi przebywających na kwarantannie. To rozczarowujące.

Czy to nie dlatego, że w ludziach - zamkniętych w domach, wylęknionych - pojawia się po jakimś czasie agresja?

- Na pewno ludzie w pewnym momencie zaczęli być już znużeni i zniecierpliwieni tą sytuacją: wiecznym uważaniem, izolacją, niewychodzeniem z domu. Badania wskazują, że teraz dominują inne lęki niż z początku epidemii, kiedy Polacy bali się głównie o zdrowie, swoje i bliskich. Teraz bardziej niepokoją ich ekonomiczne skutki pandemii. Z drugiej strony wciąż nie mamy pewności, co jest bezpieczne, co jest niebezpieczne, czy ta pandemia odchodzi, czy nie. Izolowaliśmy się, kiedy w Polsce było kilkaset zachorowań, a teraz, gdy jest ich kilkaset - tyle że dziennie - wracamy do w miarę normalnego życia.
- A przecież to dzisiaj istnieje większe prawdopodobieństwo, że natkniemy się na kogoś zakażonego, szczególnie że większość ludzi przechodzi to bezobjawowo. Ten brak pewności rodzi kolejne wyzwania natury psychicznej: na ile możemy żyć normalnie, spotykać się z przyjaciółmi, wychodzić z domu. Gdzie wyznaczyć sobie te granice.

Tym bardziej że teraz - kiedy władza znosi kolejne restrykcje - to my sami musimy zadecydować. To w pewnym sensie było prostsze - nie mówię, że lepsze, ale prostsze - gdy zewsząd słyszeliśmy komunikat: nie odwiedzamy się, nie spacerujemy po parkach, wychodzimy z domu tylko na niezbędne zakupy.

- Ależ oczywiście. Na początku epidemii władza pełniła rolę symbolicznego rodzica, który mówi: to wolno, tego nie wolno. To jak z dzieckiem - zakazy rodziców mogą mu się nie podobać, może się buntować, ale to, że rodzic ma ostateczne zdanie i bierze za nie odpowiedzialność - daje też poczucie bezpieczeństwa. Ale w końcu wychodzimy z wieku dziecięcego i wkraczamy w dorosłość - tak samo teraz mija ten dziecięcy czas pandemii, stajemy się w niej dojrzali. A wraz z dojrzałością przychodzi większa wolność, ale i większa odpowiedzialność. To jak najbardziej prawidłowe, dojrzały człowiek powinien podejmować samodzielne decyzje.

Niektóre są szczególnie trudne. Na przykład: odwiedzać babcię, czy nie odwiedzać? Ewidentnie jest w grupie ryzyka, ale z drugiej strony - przecież dla seniorów ten kontakt jest niezwykle ważny. Ja pytam trochę o siebie, ale każdy ma jakąś babcię, jakichś starszych rodziców lub ciocię, to jest wspólny dylemat.

- Ja też długo izolowałam się od rodziców. Wielkanocne śniadanie zjadłam z nimi przez komunikator internetowy (fajnie, że takie możliwości są, ale przecież to namiastka prawdziwego spotkania z człowiekiem). Od dwóch tygodni już ich odwiedzam. Wiesz, co mnie ostatecznie przekonało? Mama mojej przyjaciółki, 90-letnia kobieta, powiedziała bardzo mądre słowa, które i mnie dały do myślenia: ważniejsze od tego, ile lat czy miesięcy mamy jeszcze przed sobą, jest to - jak je spędzimy. Myślę, że dla starszych ludzi samotność i kolejne tygodnie bez bliskości z rodziną mogą być trudniejsze niż zwiększone ryzyko choroby, nawet jeśli ta choroba miałaby się dla nich skończyć najgorzej. Nie możemy w nieskończoność trzymać tych ludzi w odosobnieniu. Koszty psychiczne mogą w tym wypadku okazać się znacznie wyższe niż koszty epidemiologiczne.

Po ludzku jesteśmy stęsknieni za normalnym życiem?

- Tak, żeby spotkać się ze znajomymi, wypić kawę na mieście, uściskać się, pocałować na przywitanie. Kilka dni temu pierwszy raz umówiłam się z koleżanką na Rynku, napiłyśmy się wina, zjadłyśmy sałatkę. Cieszyłam się jak na wielką podróż, to naprawdę była przygoda! Ale całować się na dzień dobry czy do widzenia pewnie nie będziemy jeszcze długo, a dotyku też nam brakuje. Z drugiej strony nauczyliśmy się żyć trochę inaczej, część z nas pracuje zdalnie, a szefowie firm widzą, że to działa i już teraz wielu zastanawia się, czy nie przenieść części pracowników na taką pracę. Przecież wynajem powierzchni biurowych to duży koszt.

To niech przenoszą. Wielu osobom lepiej i efektywniej pracuje się zdalnie.

Tak, ale - jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało - do pracy nie chodzi się tylko po to, żeby pracować. Praca pełni też funkcje społeczne. To interakcja, spotkania towarzyskie - chwilę z kimś pogadasz, kawy się napijesz. To ważne dla zdrowia psychicznego, przynajmniej dla większości ludzi. Jeśli masz dużo aktywności społecznych poza pracą, spotykasz się z ludźmi, wychodzisz często z domu - możesz nie doceniać tego aspektu. Ale wierz mi, on jest dla niektórych bardzo ważny.

A nie jest tak, że ten powrót do normalnego rytmu będzie dla nas wyzwaniem? Obserwuję, że my w pewnym momencie doceniliśmy to, że życie zwolniło, odnaleźliśmy się w tym stanie i - w pewnym sensie - chcemy w nim dalej trwać.

Też odnalazłam te korzyści. Na przykład podjęłam zupełnie nowe wyzwania kulinarne, ku zadowoleniu moich córek. Doceniam też to spowolnienie tempa życia, myślę, że wielu ludzi docenia. Odpowiadając na pytanie: tak, to będzie trudny moment. Ale też możemy czerpać siłę z tego, co przeżyliśmy, wynieść coś dobrego z tego kryzysu, inaczej poustawiać priorytety. Przemyśleć, czego nam w tej kwarantannie brakowało, a z czym rozstaliśmy się bez żalu? Może coś doceniliśmy? Może poczuliśmy się źle, gdy zamknęli lasy, mimo że wcześniej chodziliśmy do nich rzadko, bo zawsze brakowało czasu? Może czas nieco przewartościować życie i właśnie… zwolnić? Bo oczywiście, że pracodawcy, nasze obowiązki, narzucają nam pewne tempo życia, ale powiedzmy sobie szczerze: my też to podkręcamy, chcemy więcej, szybciej, lepiej. A może czasem, zamiast narzucać sobie kolejne zobowiązanie, lepiej iść do tego lasu?

Czy jeśli pandemia uderzy jesienią ze zdwojoną siłą…

Nie wiemy, czy uderzy, nie ma żadnych konkretnych przesłanek.

Ale jeśli uderzy - to czy będziemy bardziej gotowi? Pytam zarówno o gotowość psychiczną i emocjonalną ludzi, ale też - o gotowość służby zdrowia.

Tak, będziemy bardziej gotowi. Ta epidemia była nowością, nie mieliśmy na nią procedur; my w służbie zdrowia musieliśmy się wszystkiego nauczyć, szybko ogarnąć nową rzeczywistość: zorganizować oddziały, szlaki komunikacyjne, środki ochrony osobistej, nauczyć się je wkładać, ściągać, co jest trudne. Wszystko wymagało przeszkolenia. Teraz już pracownicy służby zdrowia są przeszkoleni, procedury są opracowane, jesteśmy mądrzejsi, bardziej doświadczeni. Podobnie jesteśmy bardziej doświadczeni jako ludzie, społeczeństwo. Gdy epidemia dotarła do Europy i zachwiała tym spokojnym, przewidywalnym (jak nam się wydawało) światem, pozamykała nas w domach, odebrała poczucie bezpieczeństwa - to nam się wszystko wywróciło do góry nogami. Dlatego w popłochu wykupywaliśmy papier toaletowy i mąkę (co też ma swoje uzasadnienie w naturze umysłu: gdy przychodzi zagrożenie, wobec którego jesteśmy bezradni, odzyskujemy poczucie sprawczości, wykonując jakiekolwiek działania, choćby irracjonalne), ulegaliśmy lękom. Jeśli, odpukać, sytuacja pogorszy się jesienią, to wróg już nas tak nie zaskoczy, jest znany i oswojony. A my jesteśmy silniejsi.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl