Prof. Zbigniew Religa nigdy nie odpuszczał. Także swoim pacjentom

Dorota Kowalska
Zbigniew Religa w dzieciństwie nie marzył o medycynie, a o filozofii
Zbigniew Religa w dzieciństwie nie marzył o medycynie, a o filozofii Mirek Dominek
Kilka dni temu w Warszawie dokonano drugiego w Polsce udanego przeszczepu serca i nerki u 38-letniego pacjenta z przewlekłą schyłkową niewydolnością obu tych narządów. Gdyby nie prof. Zbigniew Religa nie byłoby to możliwe.

"Dostałem list od docenta Religi z wiadomością, że mam przyjechać do Zabrza. To tak, jakbym dostał list od Pana Boga z obietnicą, że będę żyć” - pisał w swoim wspomnieniu jeden z pierwszych pacjentów, któremu w Zabrzu przeszczepiono serce. Przez ostatnie 32 lata uzbierały się ich dziesiątki. Choćby Tadeusz Żytkiewicz, który z nowym sercem przeżył 30 lat (zmarł we wrześniu tego roku). Operował go sam profesor Zbigniew Religa, dwa lata po pierwszej udanej operacji przeszczepu serca. To właśnie Żytkiewicz jest pacjentem z jednego z najważniejszych w historii zdjęć. James L. Stanfield uchwycił w obiektywie zmęczonego prof. Zbigniewa Religę po ponad dwudziestogodzinnej operacji. Pacjent leżał jeszcze na stole operacyjnym wśród plątaniny kabli. Jakiś czas temu fotografię przypomniała Fundacja Rozwoju Kardiochirurgii im. prof. Zbigniewa Religi. Wówczas nas swoim profilu na Facebooku napisali tak:

„5 listopada 1985 r. zapisał się w historii polskiej medycyny jako dzień pierwszego, zakończonego powodzeniem, przeszczepu serca. Dawcą był około 20 letni chłopak, biorcą rolnik z Krzepic koło Częstochowy, cierpiący na skrajną niewydolność serca. Wykonana pod kierunkiem prof. Zbigniewa Religi, w Śląskim Centrum Chorób Serca (wówczas Wojewódzki Ośrodek Kardiologii) w Zabrzu, przełomowa operacja trwała 5 godzin...”

Ale do tej pierwszej operacji prof. Zbigniew Religa przygotowywał się latami, trochę osamotniony, bo nie całe środowisko medyczne wierzyło w jego sukces. I miało wątpliwości natury etycznej, moralnej.

„Gdy zapowiedziałem, że przygotowuję się do pierwszego w Polsce przeszczepu serca, wywołałem w środowisku pewien niepokój. Zadzwonił do mnie profesor Jan Nielubowicz, największa ówczesna sława w dziedzinie chirurgii, i prosił mnie, żebym tego nie robił” - wspominał Zbigniew Religa w wywiadzie-rzece, jakiego udzielił Janowi Osieckiemu . Prof. Nielubowicz bał się, że dojdzie do jakiejś „wpadki”, co spowoduje, że program transplantacji innych organów zostanie zastopowany. Głównym powodem była jednak etyka. „Tak naprawdę główny problem polegał na tym, że do przeszczepu trzeba było znaleźć serce pracujące idealnie. A wówczas w świadomości ludzi, i większości lekarzy, dopóki biło serce, człowiek żył” - tłumaczył kardiochirurg. Mimo, że pojęcie śmierci mózgowej istniało, to jednak nie było powszechnie akceptowane. „W związku z tym istniała bariera etyczna. Zadawałem sobie pytanie, czy osoba, od której pobieram serce „na pewno” nie żyje. W rzeczywistości było to pytanie, czy naprawdę powinienem to zrobić” - wspominał w rozmowie z Osieckim.

Prof. Religa urodził się w grudniu 1938 r. w Miedniewicach na Mazowszu, kształcił w Warszawie, potem na stażach w USA. Co ciekawe, ponoć nastoletni Zbigniew Religa nie przejawiał wielkiego zainteresowania nauką, nad książki wolał inne rozrywki. To rodzice pilnowali, żeby zdał maturę. W tamtym jednak czasie sam Religa bardziej niż medycyną, biologią czy chemią interesował się filozofią. Nosił się nawet z zamiarem studiowania tego kierunku. Miłość do medycyny przyszła w trakcie studiów. W 1966 roku, po ukończeniu stażu podyplomowego i odbyciu służby wojskowej, Religa rozpoczął pracę w Szpitalu Wolskim w Warszawie. Tam uzyskał pierwszy i drugi stopień specjalizacji lekarskiej z chirurgii, a w 1973 roku obronił doktorat.

W latach siedemdziesiątych dwukrotnie wyjeżdżał na staże do USA. Po powrocie do kraju pracował w Instytucie Kardiologii w Warszawie, a w 1984 roku objął kierownictwo Katedry i Kliniki Kardiochirurgii w Zabrzu. I stworzył tę klinikę właściwie od podstaw. Jak wspominają w książce „Religa” Dariusza Kortko i Judyty Watoły dawni współpracownicy kardiochirurga, klinikę porządkował cały personel medyczny.

„Profesor zarządził, że wszyscy muszą się stawić na czyn społeczny, na ciężkie sprzątanie po budowie” - opowiadał chirurg, doktor Roman Przybylski. Religa mył kafelki w sali operacyjnej, pielęgniarki nosiły wiadra z wodą - wszyscy mieli wyznaczone zadania.

W filmie „Bogowie” Łukasza Palkowskiego, Religa jest porywczy, łatwo się denerwuje, potrafi w jednej chwili zwolnić świetnego chirurga, by chwilę później przyjąć go z powrotem do pracy. Kiedy się wścieka nie przebiera w słowach. Choleryk, uparty, zawzięty, owładnięty swoimi marzeniami. Szuka pieniędzy na „swoją” klinikę nawet u partyjnych dygnitarzy. Cały czas walczy. Nie odpuszcza - także swoim pacjentom.

„Miał coś w dłoniach” - opowiada w książce „Religa” prof. Marian Cichoń, kardiochirurg. - „Operowaliśmy pacjenta, umierał nam na stole, serce nie chciało zaskoczyć. Zadzwoniliśmy po profesora z informacją, że straciliśmy człowieka. Wściekł się, zażądał, żebyśmy walczyli. Masujemy mu serce, ale bez efektu, a stary, pędząc na salę, wrzeszczy: kontynuujcie! Jezus Maria, zaraz nas ktoś oskarży o profanację zwłok, ale robiliśmy, co kazał. Nie wychodziło. W końcu profesor wszedł na salę, założył rękawiczkę, złapał serce pacjenta i od razu zaskoczyło” - wspomina prof. Cichoń.

Pamiętam, kilka razy rozmawiałam z prof. Religą o jego pracy, opowiadał o tym, jak bardzo chce ratować ludzi i jak ważny był dla niego ten przeszczep.

Przed pierwszą operacją przeszczepu serca środowisko medyczne miało wątpliwości natury moralnej

- Wie pani, jakie to uczucie trzymać w ręce bijące ludzkie serce? - zapytał mnie nagle. Nie mogłam wiedzieć, ale widziałam ten błysk w jego oczach. Praca była dla profesora wszystkim, całym życiem.

„Brakowało mi go wtedy, nawet bardziej niż teraz. Był nawet taki głupi okres w moim życiu, gdy miałem do niego żal, że praca i pacjenci są dla niego tak ważni. Myślałem wtedy: ważniejsi niż my, rodzina. Potem wiele rzeczy zrozumiałem. Zresztą, całe moje dzieciństwo takie było: rodzice ciężko pracowali, a ja wracałem ze szkoły do pustego domu. Uznałem wreszcie, że tak musi być, że tak właśnie wygląda życie. Ale mieliśmy z ojcem wspólne pasje: nikt o tym nie wie, ale to ja nauczyłem go łowić ryby, a mnie dziadek, ojciec ojca” - mówił mi kilka lat temu, już po śmierci Zbigniewa Religi jego syn - Grzegorz.

Prof. Religa dopiął swego. Do pierwszego udanego przeszczepu serca w Polsce doszło w 1985 roku w Zabrzu. Wcześniej transplantację serca w naszym kraju wykonał prof. Jan Moll w 1969 roku. Ale zabieg się nie udał - chory zmarł na operacyjnym stole.

„My, w 1985 roku w Zabrzu, rozpoczynaliśmy przygotowania po raz drugi, praktycznie od podstaw. Przyznam, że mniej bałem się samego zabiegu niż odbioru społecznego naszych działań. Nikt z nas nie umiał przewidzieć wyniku operacji, za to doskonale pamiętaliśmy niemal histeryczne reakcje mediów po tym pierwszym nieudanym przeszczepie. I baliśmy się, że wydarzy się coś podobnego, jeśli nam się nie uda” - wspominał prof. Religa w wywiadzie z Osieckim. Jak mówił, przygotowania trwały „dość długo, ponieważ było mnóstwo kłopotów”. - „Na czele z tym, że jedyną osobą w klinice wykwalifikowaną do wykonania tej operacji byłem ja. Żaden z kolegów nie miał odpowiedniej wiedzy ani doświadczenia. Dla dziewięćdziesięciu pięciu procent zespołu kardiochirurgia była czymś zupełnie nowym” - przyznał profesor.

Do przeszczepu jednak doszło. Jak wspominał profesor Religa, wszystko dzięki „kolegom ze Szpitala Wolskiego w Warszawie”. Wiedzieli, co planuje. Wspomniał lekarzom z Warszawy, że poszukują dawcy, dawcy z bijącym serce. Akurat mieli kogoś takiego u siebie na oddziale. Trzeba było jednak podjąć decyzję, czy pacjent naprawdę może oddać swoje serce komuś, kto go potrzebuje. Lekarze ze stolicy „nie chcieli go zgłosić oficjalnie”.

„Natychmiast pojechałem do Warszawy. Wykonałem tej osobie badania i stwierdziliśmy wspólnie z kolegami brak przepływu krwi przez mózg. To jednoznacznie dowodziło, że mózg nie żyje, więc i pacjent nie żyje. Trzeba było jeszcze zebrać komisję. A lekarze byli bardzo niechętni. Po prostu się obawiali tego, jak społeczeństwo i inni lekarze ocenią ich decyzję. Mimo że stan, w jakim był dawca, nie pozostawiał lekarzom żadnych wątpliwości, długo czekaliśmy, żeby zdobyć zgodę komisji na pobranie organów. W końcu jednak wydała orzeczenie o śmierci” - opowiadał profesor w rozmowie z Janem Osieckim.

Jednak niewiele brakowało, by operacja przeszczepu w ogóle się nie odbyła. Wszystko z powodu braku... benzyny.

„Trzeba było przewieźć do Zabrza dawcę, podłączonego do urządzeń podtrzymujących życie. Wtedy nie było możliwości przetransportowania samego organu. Nie umieliśmy jeszcze tak zabezpieczyć serca, aby nadawało się do wszczepienia po tylu godzinach. Kierowca tak się spieszył z Zabrza, żeby zabrać dawcę, że aż zapomniał kartek na benzynę. A bez tego nie można było kupić paliwa” - tłumaczył prof. Religa. Benzyna skończyła się, kiedy wracali już z dawcą. Załoga karetki niemal sterroryzowała kierownika stacji benzynowej. Do dziś nie wiadomo jakim cudem, ale udało im się wymusić zgodę na skorzystanie z jego służbowego telefonu. Dzwonili po „wszystkich świętych” z partii. I w końcu ktoś kazał człowiekowi ze stacji sprzedać im benzynę bez kartek.

Ale też, prawda jest taka, że profesor nigdy nie składał broni, a porażki bardziej go mobilizowały, niż zniechęcały.

Ogromny stres, odpowiedzialność. Prof. Religia zapłacił za to wysoką cenę. Namiętnie palił, wypijał hektolitry kawy i nie tylko

„Drugi pacjent, o którym myśleliśmy, że będzie naszym wielkim sukcesem, bo przeżył ponad trzydzieści dni, zmarł z powodu złej immunosupresji. Stosując model angielski, nie wiedząc o tym, przesadziliśmy z dawkami cyklosporyny i pacjent dostał grzybicy. Wtedy zacząłem się wycofywać z tych końskich dawek leków immunosupresyjnych (osłabiających mechanizmy odpornościowe organizmu, by nie dopuścić do odrzucenia obcego organu-red.)” - wspominał. Jak tłumaczył, gdy wraz z zespołem doszli do wniosku, że powikłania, które wystąpiły u drugiego pacjenta, to wina niedziałania układu odpornościowego, stwierdzili, że za wszelką cenę nie mogą dopuścić do powstania podobnych powikłań u kolejnych pacjentów. A jedynym możliwym działaniem było zmniejszenie dawek cyklosporyny. Ustalili je na podstawie oceny klinicznej pacjentów. I tak wprowadzili dawkę immunosupresji, która jest stosowana do dziś.

Nie mogło być inaczej: 5 listopada 1985 r. doszło do pierwszego udanego przeszczepu serca, choć sam przeszczep był udany, 62-letni pacjent zmarł dwa miesiące później na sepsę.

„Przez mgłę pamiętam to, co się działo później: cały ten szum medialny: wywiady, artykuły. Były opinie hurraoptymistyczne, ale były też bardzo wrogie, zarówno ze strony społeczeństwa, jaki i kolegów lekarzy. Niektórzy krytykowali ojca. Może dlatego, że ich wiedza nie obejmowała czegoś tak abstrakcyjnego wówczas jak przeszczepy, zwłaszcza serca. Część zawsze jest przeciwna wszystkiemu i wszystkim, zwłaszcza, gdy się im udaje zrobić coś wyjątkowego” - opowiadał mi Grzegorz Religa.

Profesor wspominał później, że nie bał się zaczynając operację przeszczepu serca, choć gdy pierwszy raz w życiu trzymał w ręku skalpel czuł strach.

„Poważnie, przez cały czas towarzyszył mi straszny lęk, żeby nie zrobić pacjentowi krzywdy. Obawiałem się, że mi ręka zadrży i coś pójdzie nie tak. Oczywiście bez przerwy czuwał obok mnie chirurg, który podpowiadał, co zrobić., jak naciąć, gdzie założyć szew itp. Nie było żadnego zagrożenia dla chorego. A jednak czułem strach” - wspominał swoje początki prof. Religa. Dlaczego więc nie bał się zaczynając operację przeszczepu?

„Ponieważ trenowałem na zwłokach. A samą operację robiłem zgodnie z zasadami, które były opisane w przeczytanych przeze mnie książkach. Naprawdę wydaje mi się, że byłem dobrze przygotowany do tego zabiegu” - ocenił w rozmowie z Osieckim profesor.

Zostawił po sobie niezwykłą spuściznę: to te wszystkie bijące dzisiaj w Polsce serca po przeszczepach. I nie tylko, dzięki prof. Relidze polska transplantologia zrobiła ogromny krok naprzód. Nie dalej jak w środę media odnotowały, że w Instytucie Kardiologii w Warszawie przeprowadzono pierwszą w tym ośrodku i drugą w Polsce transplantację serca i nerki u 38-letniego pacjenta z przewlekłą schyłkową niewydolnością obu tych narządów. Gdyby nie pierwszy, pionierski przeszczep prof. Religi nie byłoby to możliwe.

Stres, niewyobrażalna wręcz odpowiedzialność - prof. Religia zapłacić za to wysoką cenę. Namiętnie palił, wypijał hektolitry kawy, nie tylko kawy zresztą.

„Alkohol dawał na parę godzin poczucie odreagowania tego wszystkiego, co było na zewnątrz” - opowiadał Religa. Na łamach „Faktu” przyznał, że był o krok od alkoholizmu. „Czułem, że zbliżam się do niebezpiecznej granicy, ale nigdy jej nie przekroczyłem. Był taki moment, że zacząłem łapać się na tym, iż w pracy myślę o tym, żeby pójść do domu i się napić. Wtedy wiedziałem, że nadszedł najwyższy czas, żeby coś z tym zrobić. I po prostu to zrobiłem. Powiedziałem sobie: od jutra zero alkoholu” - powiedział.

I nie krył, że sporo zawdzięcza swojej żonie Annie. „Jej zasługą było to, że jak byłem zalany, to nie wyrzuciła mnie z domu” - mówi.

Alkohol rzucił, papierosów już nie. Przyszły kolejne wyzwania i równie wielka odpowiedzialność. Niektórzy dziwili się, ale profesor powoli wkraczał do wielkiej polityki. Do pracy w szpitalu doszły obowiązki senatora. Potem stanął przed trudną decyzją: ratować ludzi w warszawskim Instytucie Kardiologii, czy też działać dla dobra ogółu. Wybrał to drugie. Odszedł ze szpitala i stanął do walki o fotel prezydenta RP. Po kilku miesiącach ostrej batalii wycofał się. Swojego poparcia udzielił Donaldowi Tuskowi z PO.

Ale długo porażki nie przeżywał, wkrótce po wyborach parlamentarnych został ministrem zdrowia. Znów poczuł wiatr w żaglach, ale przyszły też ciężkie chwile. Zdiagnozowano u niego raka płuc. Zmagał się nie tylko z chorobą, ale i potężną falą strajków w służbie zdrowia. Mimo politycznych sugestii - nie ustąpił ze stanowiska. Odejść byłoby niehonorowo. Zbigniew Religa przeszedł cztery operacje, dwie sesje chemioterapii.

„To po prostu choroba i się z nią walczy. I tylko od charakteru człowieka zależy, jak do niej podchodzi: czy jest przerażony, czy potrafi zaakceptować swoją sytuację. Ja nie jestem przerażony” - mówił.

Pod koniec choroby zrezygnował z uporczywej terapii, by, jak przyznał, żyć bardziej komfortowo, choć krócej.

„Na pewno wiem o tej chorobie więcej niż przeciętny człowiek. Może dlatego zareagowałem specyficznie. Umówiłem się z żoną na obiad w chińskiej restauracji. Powiedziałem, że mam guz płuca. Kiedy usłyszałem wyniki z ust profesora Tadeusza Orłowskiego i profesora Kazimierza Roszkowskiego, po prostu zapytałem: „No, to kiedy operacja?” - wspominał w rozmowie z Janem Osieckim. Jak dodał, jego matka miała nowotwór wątroby, w związku z czym był w grupie podwyższonego ryzyka. I tak na koniec: - „Ojciec zmarł znacznie później, nagle, na serce. Zaburzenie rytmu. Piękna śmierć, bo chyba w ogóle nie cierpiał. Po prostu nagle stracił przytomność i koniec. Wolałbym mieć taką śmierć, chyba jednak umrę na nowotwór”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Prof. Zbigniew Religa nigdy nie odpuszczał. Także swoim pacjentom - Plus Polska Times

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl