Prof. Zbigniew Mikołejko: Zarówno śmierć, jak i wieczność, gdyby została nam dana, są jednakowo przerażające

Dorota Kowalska
Dorota Kowalska
profesor zbigniew mikolejko -  polski filozof religii, historyk religii, eseista, pedagog
profesor zbigniew mikolejko - polski filozof religii, historyk religii, eseista, pedagog Bartek Syta
Jeśli już zostaliśmy powołani do istnienia, to tak, to nie mamy wyjścia, to śmierć jest potrzebna. Tak tkwilibyśmy w życiu (czy to byłoby w ogóle życie?) niczym mucha w bursztynie… I co poza tym? Właściwie nie byłoby ani nadziei, bo nadzieja jest związana z przyszłością, ani poczucia własnej tożsamości, bo ona się buduje przez jakąś przeszłość, przez doznania, które w sobie gromadzimy, przez zmiany, których doświadczamy w dotychczasowym życiu, przez pamięć o stawaniu się i odchodzeniu wszechrzeczy. Bylibyśmy więc wydani tylko na łup tych samych, niewzruszonych wrażeń bez znaczenia - raz tylko, na stałe, zjawionych, właściwie bez świadomości i pamięci, bo gdybyśmy je gromadzili, gdybyśmy je sobie uświadamiali i byśmy je pamiętali, to byśmy też przemijali. To na tym polega: albo przemijanie jest absolutnie, albo go nie ma – mówi prof. Zbigniew Mikołejko, filozof, etyk

Panie profesorze, robi sobie pan nad grobami bliskich rachunek sumienia?

Nie, nie robię sobie rachunku sumienia nad grobami bliskich. Moja myśl jest raczej skierowana wtedy ku tym, którzy w tych grobach leżą. Zresztą to u mnie jest bardzo trudne, bo groby moich bliskich są daleko - poza grobem teścia. On jest najbardziej dostępnym z grobów bliskich mi osób, bo grobem warszawskim. Natomiast groby moich dziadków są aż w Lidzbarku Warmińskim, daleko. Ale nawet jak tam jestem, nad ich mogiłą, nie o rachunek sumienia mi chodzi, ale o wspominanie drogich mi osób.

Ale nad grobami przychodzi refleksja, uświadamiamy sobie, że wszystko przemija, prawda? Że nic nie jest nam dane raz na zawsze.

To jest paradoksalne, że nie dopada mnie to nad grobami. Jasne oczywiście, że nad nimi przychodzą rozmaite refleksje - metafizyczne, egzystencjalne. Człowiek jest osaczony przecież przez chmarę grobów na każdym cmentarzu. Raczej robi więc na mnie wrażenie powszechność śmierci. Człowiek przychodzi na cmentarz z kipiącego życia, przychodzi do miejsca, na którym są tylko świadectwa życia, które było. Jednocześnie jest też i jakieś życie na cmentarzach, zielenią się drzewa, polatują i gadają ptaki, przychodzą ludzie, którzy chcą oddać pamięć swoim bliskim. Spotykałem zresztą w życiu osoby, które lubią chodzić na cmentarze z różnych powodów, chociażby po to, żeby wyjść z takiej „bieżączki” dnia, żeby się zanurzyć w czas, który jest na swój sposób wiekuisty, na swój sposób niezmienny, bo już nikt tych wszystkich zmarłych nie przywróci do życia. Oni tkwią w takiej swoistej, wiecznej nieobecności.

Tylko jak sobie tę śmierć bliskich osób tłumaczyć? Jak sobie radzić z bólem ich odejścia?

Nie ma żadnej na to rady. We współczesnej kulturze istnieje, i owszem, tendencja, żeby sobie poradzić za wszelką cenę z bezradnością wobec tego, co i tak straszne i nieuniknione, czyli wobec śmierci. Ta kultura podsuwa złudzenia, że można za pośrednictwem jakichś technik psychologicznych, jakichś koncepcji duchowych czy medykalizacji cierpienia z taką bezradnością sobie poradzić. Ale to niemożliwe. I musimy doświadczyć naszej bezradności w całej jej bezwzględnej wymowie, nie dając się zarazem wynicować przez żałobę. Nie dać się przez nią pochwycić aż do zatracenia. Tak jak wielki myśliciel Roland Barthes, który był głęboko związany z matką. On wszedł w taki stan żalu i rozpaczy, opisany zresztą w jego „Dzienniku żałoby”, który sprawił, że sam wkrótce podążył za nią w śmierć. Tak, znamy takie stany doświadczane przez ludzi, ale i zwierzęta, które idą za swoimi ukochanymi właścicielami.

Tak, znamy takie opowieści, są ich dziesiątki!

W jednym z opowiadań Ksawerego Pruszyńskiego jest mowa o koniu pewnego arabskiego jeźdźca, który, kiedy jego pan zginął w bitwie, odprowadził tego pana do grobu, a następnie pędem pognał do przepaści i w nią skoczył. To wstrząsające!

Więc zapytam raz jeszcze: jak sobie z poczuciem beznadziei, bólu po stracie kogoś bliskiego radzić?

Ja doświadczam niepewności, bezradności i żalu - i już. I myślę, że wielu ludzi także. A tego nie da się z nas wywabić, jak jakiejś plamy. Utrata osoby bliskiej jest utratą radykalną, absolutną, ostateczną. Nie mam zatem żadnej recepty, żadnego pomysłu na pocieszenie. A tym bardziej takiego pomysłu, który byłby pomysłem uniwersalnym, odpowiednim dla każdego z nas. Pozostaje to zatem, co jest najbardziej banalne, doszczętnie wyświechtane, bo kryje się w tym jakaś odwieczna mądrość: że czas leczy rany. Czas, czyli samo życie, same konieczności życiowe, sama egzystencja doraźna. Jedyną więc receptą, jeśli już jej szukać, to staranie nasze, aby osoba, która doznała straty, nie dała się przez jej poczucie całkowicie obezwładnić, zagarnąć, zanurzyć w śmierci aż do zatracenia. Nie wierzę tym samym w możliwość konsolacji całkowitej. Nie da się przecież osoby zmarłej przywrócić do istnienia. A konsolacja całkowita to właśnie przywrócenie do istnienia tego kogoś, kto umarł. Oczywiście, osoby głęboko religijne, dzisiaj o takie naprawdę trudno w naszym świecie, mogą mówić, że kiedyś się spotkają z kimś, kto odszedł. Można do tego apelować w przypadku ludzi wierzących, ale mimo wszystko bolesność utraty w tych właśnie przypadkach jest nie do odparcia. To nie jest tylko to, że ten ktoś zniknął, ale również obumarł też kawał nas samych, zwłaszcza jeśli byliśmy z kimś związani głęboko. Tak, również i kawał nas samych został bezpowrotnie utracony… To zresztą nawet nie musi być osoba nazbyt bliska. Może też chodzić o kogoś, kto był jakoś zawsze w pobliżu, a teraz już go nie ma, to może być także osoba publiczna.

To odchodzenie bliskich z jednej strony budzi w nas takie uczucia, o których rozmawiamy, a z drugiej strony - uświadamia nam, że trzeba się cieszyć każdą daną nam chwilą, brać z życia, ile się da, prawda?

Oczywiście! Rzecz jasna nie za wszelką cenę i nie grabieżczo, ale myślę, że nie to ma pani na myśli.

Nie to! Mam na myśli zwyczajną radość życia.

Wiem, chodzi pani o coś pozytywnego, o coś, co polega na budowaniu sensu własnego życia, nie tylko własnego, nie tylko tego, które jest wokół nas. O tym opowiada najbardziej pokrzepiająca książka, jaką znam i jaką często wspominam - „Colas Breugnon” Romaina Rollanda, której bohater w ciągu jednego roku utracił własną żonę, własny dom i nogę. Ta powieść jest ułożona w cykl miesięczny i w ostatnim miesiącu Colas Breugnon siada do wieczerzy wigilijnej, ciesząc się życiem razem ze swoją ukochaną córką, ze swoją ukochaną wnuczką. Nawet ze swoimi synami, za którymi średnio przepada, najoględniej mówiąc. A po drodze w jego przypadku mamy cały czas nieszczęścia utraty i cierpień, ale przy tym afirmację życia w każdej okoliczności. Czasami bohater jest ironiczny, kiedy na przykład wyszedłszy z jakiejś biesiady opowiada takimi słowami: „Przyłączyłem się do pogrzebu jakiegoś jegomościa, który za pozwoleniem swojego proboszcza udawał się na pobliski cmentarz”. Ale też biesiaduje, zajmuje się sztuką, snuciem opowieści, życiem towarzyskim, angażuje się w różne sprawy społeczności - jest tam wszystko, on ma też bogate życie uczuciowe. Możemy powiedzieć, że to twór literacki, ale on został osnuty na pamiętniku pradziadka Romaina Rollanda, więc ma jakieś zakorzenienie w czymś, co było rzeczywiste. W jakimś rzeczywistym doznaniu.

Paradoksalnie, z drugiej strony, perspektywa życia wiecznego, tu na Ziemi, mogłaby być dla nas nieznośna. Nie uważa pan?

Ależ oczywiście! Zarówno śmierć, jak i wieczność, gdyby została nam dana, są jednakowo przerażające. Trochę mowa o tym u Tolkiena, kiedy władca elfów, Elrond, usiłuje odwieść swoją córkę Arwenę od związku z Aragornem. I mówi córce, że kiedy jej ukochany umrze, ona będzie żyła w coraz większych ciemnościach duchowych i coraz głębszej samotności - wszystko bowiem wokół będzie niszczało, upadało, pogrążało się w śmierci, a ona nie. I zostanie z tą swoją wiecznością wobec potwornego, umierającego nieustannie świata, będzie patrzeć boleśnie tylko na śmierć i śmierć, na odchodzenie w nicość wszystkiego wokół, nawet grobów. Możliwa oczywiście do wyobrażenia jest inna wieczność, kiedy nic nie przemija. Nie tylko my. Ale co to znaczy? Że świat jest nieruchomy, prawda?

Bo dzisiaj mamy świadomość jakiegoś początku, środka, końca - jakiegoś porządku.

A tak tkwilibyśmy w życiu (czy to byłoby w ogóle życie?) niczym mucha w bursztynie… I co poza tym? Właściwie nie byłoby ani nadziei, bo nadzieja jest związana z przyszłością, ani poczucia własnej tożsamości, bo ona się buduje przez jakąś przeszłość, przez doznania, które w sobie gromadzimy, przez zmiany, których doświadczamy w dotychczasowym życiu, przez pamięć o stawaniu się i odchodzeniu wszechrzeczy. Bylibyśmy więc wydani tylko na łup tych samych, niewzruszonych wrażeń bez znaczenia - raz tylko, na stałe, zjawionych, właściwie bez świadomości i pamięci, bo gdybyśmy je gromadzili, gdybyśmy je sobie uświadamiali i byśmy je pamiętali, to byśmy też przemijali. To na tym polega: albo przemijanie jest absolutnie, albo go nie ma.

Tylko idąc tą drogą, dojdziemy do wniosku, że śmierć jest właściwie potrzebna.

Jeśli już zostaliśmy powołani do istnienia, to tak, to nie mamy wyjścia, śmierć jest potrzebna. Dochodzimy do takiego bolesnego wniosku, że lepiej byłoby nie istnieć, może. Powstanie świata jest jednocześnie wydaniem świata na przemijanie i śmierć. Czas jest tylko metaforą przemijania i śmierci. To trzeba sobie jasno powiedzieć - czas jest tylko jakąś maską śmierci. Zresztą greckie pojęcie czasu - Chronos - odsyła do bóstwa, które było bóstwem pożerczym, pożerającym własne dzieci.

Dobrze, ale skoro śmierć jest potrzebna, nieuchronna, to dlaczego tak bardzo się na nią nie godzimy?

Bo śmierć oznacza wejście w absolutną pustkę. Z różnych względów się na tę śmierć nie godziny. Po pierwsze więc, tracimy wszystko, co było nasze: życiowe doświadczenie, życiową przygodę, cierpienia także, ale i radości naszego życia. Tracimy wszelkie więzi z innymi. Jednocześnie jest w nas gdzieś niepokój przed samym umieraniem i przed tą pustką. Proszę wyobrazić sobie sytuację, w której wszystko istnieje: ptaki śpiewają, ludzie spacerują, kłócą się, że powstają nowe filmy i książki, a obłoki płyną po niebie, że dzieją się rzeczy straszne i piękne, wszystko w wielkim splątaniu, ale my już na to nie patrzymy, już tego nie doświadczamy. Utraciliśmy to wszystko razem z momentem śmierci. Na swój sposób nawet wyobraźnia religijna, taka naiwna, z wizjami raju pełnego różnych przyjaznych rozkoszy i wpatrywania się w oblicza bóstw, nie jest pocieszająca w tej materii.

Wydaje mi się jednak, że osobom wierzącym jest łatwiej, bo dla nich istnieje coś po tym, co na Ziemi, dla osób niewierzących to życie jest jedyne, po nim nie ma już absolutnie nic.

W tym sensie ma pani rację, ale z perspektywy długiego już życia wiem, że również osoby wierzące wolałyby nie umrzeć. Niezależnie od tej nadziei. Wszystkie zresztą kultury w obliczu śmierci wypracowały rozmaite formy przeżywania rozpaczy, żalu, żałoby, utraty - kulturowe, społeczne, indywidualne. Często bardzo radykalne, często bardzo skrajne, drastyczne. Niezależnie od tego, czy są to kultury mniej czy bardziej religijne, czy zupełnie świeckie - wszystkie one, z jakiejś racji, boją się śmierci i odchodzenia. Rzadkie i peryferyjne są takie przykłady kultur, w których śmierć i to, co po śmierci, jest bardziej prawdziwe i bardziej ważne niż to, co tutaj i teraz. Były takie kultury, dzisiaj prawie ich nie ma, może gdzieś wśród Indian Ameryki Południowej czy gdzieś na Nowej Gwinei jeszcze istnieją. Ale one nie są powszechne, tylko ogromnie marginalne - powszechność polega na rozpaczy, żalu i przerażeniu. Niezależnie od religijności i stopnia jej przeżywania.

Dlaczego w takim razie, mając świadomość jednego życia, tu i teraz, często to życie marnujemy? Nie potrafimy odnaleźć radości w codziennych małych sprawach? Cieszyć się spacerem z psem, rozmowami z przyjaciółmi, poranną kawą, drobnymi rzeczami?

To jest dobre pytanie! Wręcz przeciwnie - bardzo często prokurujemy cierpienie i śmierć w sposób masowy. Poddajemy siebie zniszczeniu, autodestrukcji i destrukcji różne inne istoty, inne elementy świata. Często bierze się to z przerażenia własną śmiercią. Zadajemy śmierć i cierpienie innym, żeby samemu umknąć - zanurzając się w jakiejś zaćmie, w jakimś tumanie, w jakimś zatraceniu się - przed odejściem i związaną z nim grozą. To widać zwłaszcza w systemach totalitarnych, które były i są kulturami i swoistymi religiami śmierci. System hitlerowski czy stalinowski chociażby swoją kulminację znajdowały przecież w masowej zagładzie, w polityce i symbolice śmierci - wystarczy przypomnieć trupią czaszkę (Totenkopf) SS, kult rzekomych męczenników nazizmu i komunizmu (Horst Wessel, Pawlik Morozow), mistykę „zaślubin ze śmiercią” wśród falangistów hiszpańskich albo członków rumuńskiej Żelaznej Gwardii, sowiecką pieśń wojenną „Powstań kraju ogromny, powstań w śmiertelny bój”, od której wykonania rozpoczynają się dzisiaj parady z 9 maja… Przywódcy totalitarni zawsze byli i są przerażeni i zarazem zafascynowani śmiercią. I baśnie, i rzeczywiste historie nam o tym opowiadają. Poza tym jest też w naszej naturze świadectwo naszej pierwotnej drapieżności biologicznej, czyli skłonność do zła. Mówimy więc „zło”, używając kategorii metafizycznej, ale ta metafizyczna skłonność do zła ma swe naturalne podstawy w tym, że jesteśmy ciągle drapieżcami.

Co zrobić, żeby nasze życie przeżyć ciekawie, po prostu fajnie? Żeby było dla nas i innych jakąś wartością?

Pani Doroto, gdybym to wiedział!

Trudno sobie przecież co rano powtarzać, że to może być ostatni dzień naszego życia, że musimy wykorzystać każdą chwilę, że warto robić coś ważnego, wartościowego.

Tak, trudno sobie to co rano powtarzać. Można się tutaj odwołać do recepty, którą daje filozofia egzystencjalizmu, także poprzez jej literackie wcielenie. Według egzystencjalistów, Jean-Paula Sartre’a chociażby, nie ma żadnego punktu oparcia - nie ma żadnej wieczności, nie ma wiecznych idei, wiecznej materii, wiecznego Boga, wiecznych zasad, a „inni to piekło”. Cóż nam zatem pozostaje? Pozostaje jedna, jedyna rzecz - zaangażowanie w budowanie siebie, a zarazem i świata. Tak jak doktor Bernard Rieux z „Dżumy” Alberta Camusa, jednego z czołowych egzystencjalistów, który angażuje się w walkę z tą zarazą i dzięki temu jego życie nabiera sensu. Czym siebie uczynimy? Możemy uczynić siebie świętym albo bandytą, prawda? Artystą albo leniwym włóczęgą, czy też demonicznym niszczycielem. W „Dżumie” Camusa, przypomnę, oprócz doktora Rieux jest taki kontrapunkt, o którym nie myślimy, czytając tę powieść, bo to chodzi o postać pojawiającą się śladowo. Jest tam taki staruszek okropny, który wabi bezpańskie koty, rzucając im kawałki papieru, a kiedy zgłodniałe zwierzęta podchodzą, pluje na nie i śmieje się ohydnie. I ten staruszek znika bez śladu. Przesłanie tej powieści jest takie: jeśli chcemy wydobyć się na znaczenie, to musimy zaangażować się w coś - w budowanie siebie i świata, który nas otacza. Inaczej życie nie ma sensu.

To zapytam tak: skąd pan bierze siłę życiową, tego życiowego powera? Pisze pan książki, wiersze, musicale, wykłada na uczelni, ma w sobie siłę, optymizm i ogromny głód życia. Skąd pan to wszystko czerpie?

Z lenistwa!

W to prawie nie wierzę!

Motywacje są różne tych działań. Skoro już zostałem do tego świata, bez własnego zachcenia, wrzucony i zostanę z niego wykopany, też bez własnego zachcenia, to chciałbym coś zrobić. Chciałbym, żeby moje życie miało, mimo wszystko, jakieś znaczenie.

Ale są pewnie chwile, kiedy się panu nie chce? Nie chce się starać, walczyć, zmagać z przeciwnościami, nie chce się robić wartościowych rzeczy, bo to przecież potwornie męczące.

Absolutnie! Powiem więcej - są to wyłącznie takie chwile, kiedy mi się nie chce. To jest też tak, że nasze koty zaczynają wrzeszczeć w nocy: „O Jezu! Jak nudno, zrobiłbym coś, zrobiłabym coś. Uratujcie nas przed tą nudą! Bez sensu jest takie nieustanne leżenie, jedzenie i branie pieszczot” - wyją. Szukają też ujścia twórczego dla siebie. Na swój sposób, nawet w tym zwierzęcym świecie jest potrzeba nadania wartości swojemu życiu. Życie bowiem to nie jest tylko trwanie - chociaż jest wielu ludzi, którzy uważają, że wystarczy trwać. Ale nawet drzewo potrzebuje jakiejś bliskości innych drzew. Ta metafora samotnego drzewa, jako wyrazu naszego cierpienia, nie pojawia się przecież przypadkowo i bierze się ze spotkania z takimi samotnymi drzewami. Oczywiście, to jest też i projekcja, rzutowanie naszego uczucia na te drzewa, ale niezależnie od tego doświadczamy też czegoś jakby, co one swoim istnieniem pokazują. Idąc dalej: Wszelka praca, także twórcza, jest sporym wysiłkiem, sporym często cierpieniem, wściekłością, niechęcią, represjonowaniem siebie samego. Wystarczy wspomnieć Gustave’a Flauberta, który, pisząc najważniejszą ze swoich książek, czyli „Panią Bovary”, próbował uciec od pisania i żeby tego nie zrobić, ogolił sobie głowę do połowy. Widać to u Michała Anioła. Karel Schulz, czeski katolicki pisarz, który umarł przedwcześnie i nie dokończył swojej wspaniałej książki o Michale Aniele, nie darmo nazwał ją właśnie „Kamień i cierpienie”.

Tak, życie aktywne, twórcze wcale nie jest łatwe!

Nie jest łatwe, ale jeśli życie ma mieć sens, to musi być trudne. Ujawnia się czasami taka naiwna wiara, że artysta czy uczony - malarz, śpiewak, aktor, myśliciel - nie musi pracować, że sam talent mu wystarczy i już. Że tak mu samo coś płynie z pędzla, ze strun głosowych, z pióra. On to po prostu ma. I nic nie musi.

A tymczasem on ciężko pracuje!

On po prostu pracuje, zalewając się krwawym potem. Bywają oczywiście przypadki wyjątkowe. W tej powieści Karela Schulza jest taka scena: oto Michał Anioł wraca wieczorem od tych swoich kamieni, z którymi się tak boleśnie zmagał, i przechodzi koło jakiegoś okna, z którego rozlegają się jakieś piski, śmiechy i wrzaski. Zagląda przez szczelinę do środka, a tam ów młodzieńczy, cudowny Rafael pijany, w otoczeniu niewiast nierządnych, maluje błyskawicznie i od niechcenia. I ot tak sobie tworzy wspaniały portret. Po czym jedna z tych pań albo on sam - już nie pamiętam szczegółów - ściera ten obraz rękawem. A jemu, Michałowi Aniołowi, przychodzi z takim koszmarnym trudem, z takim cierpieniem wszelki wysiłek artystyczny. Obaj mają dar, prawda? Ale jeden musi wykonać wielką pracę, a inny nie. Tyle tylko, że Rafael płaci za to życiem wprawdzie olśniewającym, ale krótkim. Coś zatem za coś. Jest takie powiedzenie: „wybrańcy bogów umierają młodo”.

I tak rzeczywiście chyba jest.

I tak jest rzeczywiście. Kiedy sobie przypomnę wielu poetów, artystów, naukowców, tak to nierzadko bywa. A niektórzy geniusze, jeśli nie umierają przedwcześnie fizycznie, to idą w taką śmierć „kulturową” czy „społeczną”. Wszystko co wielkie Arthur Rimbaud, jeden z największych poetów nowoczesnego świata, stworzył między 16 a 19 rokiem życia, po czym wyjechał do Afryki, gdzie prowadził życie awanturnicze, ale też życie kupca - w ogóle już nie zajmował się twórczością. I wrócił do Francji, mając chyba 49 lat, i umarł w Marsylii na jakąś chorobę tropikalną. Zostało zanotowane w tej Marsylii: „Umarł pan Arthur Rimbaud - kupiec”. Umarł więc już ktoś inny, nie poeta (ten umarł dawno). Zresztą w słynnym drugim „Liście jasnowidza” Rimbauda, w liście do jego nauczyciela, znajduje się zdanie: „Bo Ja to ktoś inny”. Obudził się więc na moment do bycia kimś innym i powrócił do czegoś innego. Być może to drugie życie, to po 19 roku istnienia, bardziej mu odpowiadało. Te wybory są czasem takie. Albo Adam Chmielowski, Brat Albert, który był wybitnym malarzem, a potem rzucił sztukę, żeby poświęcić się najuboższym, tej najgorszej nędzy krakowskiej. Mówię o tych przykładach ze świadomością, że - owszem - mamy jedno życie, ale w różnych fazach naszego istnienia rozmaicie je urządzamy. I być może o to chodzi, żeby znaleźć taką odmianę naszego bytu, która by nam przyniosła ostateczne ukojenie w obliczu pisanego nam przeznaczenia.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl