Prof. Zbigniew Mikołejko: Ja też sam za sobą nie mogę nadążyć

Dorota Kowalska
prof. Zbigniew Mikołejko - filozof religii, historyk religii, eseista, pedagog, doktor habilitowany nauk humanistycznych w zakresie filozofii. Kierownik Zakładu Badań nad Religią i profesor nadzwyczajny w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN w Warszawie
prof. Zbigniew Mikołejko - filozof religii, historyk religii, eseista, pedagog, doktor habilitowany nauk humanistycznych w zakresie filozofii. Kierownik Zakładu Badań nad Religią i profesor nadzwyczajny w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN w Warszawie Bartek Syta
- Gonimy za swoją tożsamością, bo w tym ruchomym dzisiejszym świecie, próbujemy w niej znaleźć oparcie. Staramy się na tej drodze odzyskać własne „ja”, zaspokoić swój lęk, także przed śmiercią, starością, bo odkryliśmy brutalność przemijania - mówi prof. Zbigniew Mikołejko

Za panem, profesorze, trudno nadążyć, pan cały czas w biegu?
No tak, ale ja sam za sobą nie mogę nadążyć. Na tym polega mój największy kłopot. I myślę, że mówiąc to właśnie, co teraz powiedziałem, dotykam tego, co najważniejsze w naszym gnaniu przed siebie: że zachwiały się dawne porządki oparte na ładzie, uporządkowaniu, hierarchii, stabilizacji, na długim trwaniu różnych wartości, zachowań, hierarchii, wzorów. W związku z tym usiłujemy, nierzadko rozpaczliwie czy histerycznie, znaleźć jakiś punkt oparcia - ale ów punkt oparcia okazuje się niemożliwy. Oczywiście to przybiera różne formy: gonimy za pieniądzem, za sukcesem, za - paradoksalnie - ustabilizowaniem życia. Przede wszystkim jednak jest to pogoń za swoją tożsamością, bo w tym ruchomym dzisiejszym świecie próbujemy w niej znaleźć oparcie. Staramy się na tej drodze odzyskać własne „ja”, zaspokoić swój lęk, także przed śmiercią, starością, bo odkryliśmy, bardziej niż inne epoki, brutalność przemijania. Zatem w owej pogoni próbujemy „zamazać” czy zdławić także ten lęk, który przemijaniu towarzyszy. Tyle tylko, że ta upragniona, zbawienna i mająca nas ukoić tożsamość musi się przecież na czymś opierać. Ale na czym?

Ale przecież nie możemy gnać cały czas! Bo w tej pogoni za czymś gubimy samych siebie.
Ma pani rację. Dochodzimy do bowiem paradoksu. Chcemy niby coś odzyskać, chcemy się na czymś trwałym oprzeć, chcemy mieć pewność różnych spraw, pewność własnej tożsamości, a tymczasem okazuje się, że gonimy za jakąś mgłą, że poruszmy się po lotnych piaskach z przypisanymi im złudzeniami. To widać zresztą w czymś, co przejawia się na najbardziej trywialnym poziomie, co jest niesłychaną gonitwą za towarami, które nas łudzą swoją domniemaną rozkoszą. Ale ta okazuje się niebawem straszliwie krótkotrwała, nie daje oczekiwanego szczęścia. Kiedyś na jakąś wartość materialną przeciętny człowiek musiał mocno na ogół pracować, ona przychodziła z trudem - i z czasem. Dzisiaj chce mieć wszystko naraz i zaraz, jak najszybciej i jak najwięcej. I żeby było to jeszcze jak najnowsze: kolejny zatem telewizor, kolejny ciuch, kolejny smartfon, kolejna zabawka… To ma jeszcze drugie źródło: jesteśmy ludźmi zabawy, taniej, tandetnej - to taka płytka i przelotna rozrywka, którą zapełniamy czas wolny. W odróżnieniu od ludzi innych epok dysponujemy bowiem chmarą czasu wolnego. Ale ten czas wolny jest właśnie zapełniany gonitwą za towarami, gonitwą za tanimi i wciąż nowymi przyjemnościami. Znamienne jest to zwłaszcza dla krajów, które stosunkowo niedawno doświadczały ubóstwa i które zarazem odznaczają się niskim poziomem uczestnictwa w kulturze i życiu umysłowym. Takich jak Polska, gdzie według ostatnich badań co szósty magister jest wtórnym, funkcjonalnym analfabetą - i gdzie jednocześnie można cieszyć się względnym dostatkiem.

Panie profesorze, ale czemu utraciliśmy swoją tożsamość?
To długofalowy proces. Jesteśmy społeczeństwem zupełnie innego rodzaju niż społeczeństwa tradycyjne - bardzo nieruchome, osiadłe, konserwatywne, przywiązane do dziedzicznych ról zawodowych czy, szerzej, społecznych. Można też szukać źródeł utraty tożsamości w zatracie czegoś, co można by nazwać kulturą agrarną związaną z przywiązaniem do ziemi, do roli, opartą przede wszystkim na rolnictwie. To wszystko zburzyła demokratyzacja, która - w połączeniu z wielkimi rewolucjami przemysłowymi (a także, to paradoks okrutny, poprze doświadczenia strasznych światowych wojen) - zniosła „odwieczne” granice, hierarchie, kasty społeczne i wytworzone przez nie instytucje, trwałe kategorie i kultury mentalne. I uczyniła nas bardzo ruchomymi. Wielkie procesy historyczne XIX, a przede wszystkim XX wieku doprowadziły na przykład do zburzenia starych podziałów klasowych i stanowych, które trzymały ludzi w ryzach i wyznaczały im los od kolebki do śmierci. Dziś więc są one czymś mało istotnym i nacechowanym płynnością: przejście z jednej klasy społecznej do innej zależy w znacznym stopniu od indywidualnego wysiłku, nic niemal tego nie ogranicza. To oczywiście zjawisko pozytywne, ale ma ono także skutki uboczne, takie jak właśnie upadek rozmaitych tożsamości i powszechnie doświadczana niestabilność egzystencji. Mało tego, zachwiały się także, zwłaszcza na Zachodzie - a Polska również pospiesznie podąża tą drogą pomimo dramatycznego nieraz oporu środowisk zachowawczych - tradycyjne tożsamości religijne czy narodowe. Religie instytucjonalne, tradycyjne religie, które kiedyś w znacznym stopniu określały tożsamość w stopniu fundamentalnym, dzisiaj się więc nie liczą albo prawie nie liczą - oczywiście nie w deklaracjach, lecz w codziennych praktykach życiowych. Nie liczą się też dawne tożsamości narodowe, które ukształtowały się gdzieś na początku XIX wieku, za sprawą chociażby filozofii Hegla oraz kultury romantyzmu, zyskując nawet przejściowo status swego rodzaju „religii plemiennych” o złowieszczym zakroju. I rozpadły się wreszcie tożsamości klasowe. Jasne, że jakieś oznaki, jakieś ślady czy pozostałości owych tożsamości wciąż w nas tkwią. Często jednak są to jakieś widma i resztki, jakieś pustawe rytuały i schematy, jakich niektórzy, z braku czegoś innego, próbują się rozpaczliwie trzymać. Nie są one jednak czymś trwałym i pewnym. Dzisiaj człowiek przenosi się z jednego kraju do drugiego, z jednej grupy społecznej do drugiej, z jednej kultury do innej, traci więź z tym czymś, co się nazywa korzeniami. A jednocześnie istnieje ten kapitalistyczny dyktat produktywności, który wymusza prędkość, wynalazczość, zmianę. To że na przykład żyjemy w obrębie, z czego ludzie nie zdają sobie na ogół sprawy, rynku producenta, a nie rynku konsumenta. Cały ten wielki, globalny, kapitalistyczny moloch wytwarza w nas bowiem wszystko, a przede wszystkim wytwarza w nas potrzeby, nowe łaknienia, nowe pragnienia. Głody nowych rzeczy, towarów, wartości. A my za tym, jak nie wiem, jak przysłowiowy kot za sperką, latamy - w takim wielkim opętaniu. Bo to jest rodzaj opętania nas wszystkich. I oczywisty przejaw tego, co Karol Marks słusznie nazywał „fetyszyzmem towarowym” - słusznie, bo rozpoznamy tu i rodzaj prawie religijnego kultu, prawie religijnej ekstazy, i swoisty jakby erotyzm, z racji fascynacji, pożądań, uniesień związanych z rzeczami.

No tak, ale jednak bardzo wiele osób mówi w pewnym momencie: dość. Wypisuje się z tej gonitwy.
Przestaje biec, to prawda. Ale ci ludzie tworzą tylko, mówię o tym z szacunkiem, rozproszone kultury wyspowe, marginalne z punktu widzenia całości. Dawniej też było tak, że tworzyły się wspólnoty, które egzystowały inaczej niż reszta. Chociażby wspólnoty mnichów, pustelników rozmaitych - oni żyli życiem osobnym, nie podlegali rytmowi, żyli w nieruchomym, jakby „świętym” porządku, w skrajnym oddaleniu, jak Ojcowie Pustyni, od wszelakich pokus Ciała, Miasta i Świata. To dotyczy tak chrześcijaństwa, jak i rozmaitych innych wyznań. Ale był to raczej wyjątek od reguły niż reguła, nawet w lamaizmie mongolskim i tybetańskim z właściwą mu masowością mnichów. I podobnie jest dzisiaj.

Jednak sporo osób zostawia korporacje, kariery i wyjeżdża gdzieś na wieś, do małych miasteczek i zaczyna życie od nowa. Ma dość wyścigu szczurów.
Ale to jest szlachetne i często podszyte goryczą złudzenie. Powiedzenie: „Mam dość korporacji. Nie chcę tak żyć” przychodzi bowiem często po zmiażdżeniu przez korporację, po wypaleniu. Owszem, to rodzaj zwycięstwa nad duchem korporacji, ale równie często też objaw klęski w zmaganiu z nią. Tak więc ci, którzy z takich czy innych powodów podobne decyzje podejmują, to nie jest dominująca grupa społeczna - choć to są przypadki głośne, bo wyjątkowe na tle całości. Mało tego, to narzekanie do niczego nie prowadzi. Byłem, jeżdżąc po Polsce i świecie, w paru luksusowych hotelach i widziałem przywiezionych tam „korpoludków” na jakieś wyjazdy konsolidacyjne, czy jak to się tam nazywa. To jest życie absolutnie stadne, plemienne, chóralne, agresywne, pełne wrzasku i odurzenia (swoją rolą, wspólnotą, okazją do darmowej wyżerki i wypitki oraz przygodnego seksu i czym tam jeszcze). Taka jest tu większość i szlachetni uciekinierzy z jej objęć nic tu nie mogą zmienić. To samo dzieje się z tym czymś, co od biedy można by nazwać kulturą młodych - to też jest często taka kultura stadna, która nie skłania do indywidualizmu oraz szukania osobnych, niepowtarzalnych dróg. Dzisiaj zresztą mało kto z nas poza takie zachowania tak naprawdę wykracza. Zwykłemu mieszczuchowi może się wydawać, że jest indywidualnością, bo coś tam sobie kupuje w galerii, ale on ma w tej galerii tysiące ludzi obok siebie, którzy gonią za tym samym co on. Albo te miriady bliźniaczo podobnych do siebie zdjęć z wakacji, życia rodzinnego, rozmaitych imprez - fotek kompulsywnie pstrykanych i publikowanych potem w sieci. Jaka to indywidualność? Na czym ona polega? Gdzie ją zresztą odnaleźć i zbudować w dzisiejszym społeczeństwie masowym, owładniętym przez miraże popkultury i fetyszyzmu towarowego, zarządzanym przez media i stojące za nimi wielkie korporacyjne molochy? Jechać mamy w Bieszczady? Wędrować, niby to wolni, przez świat. No właśnie, trudno. Tym bardziej że dzisiaj stawiamy na wszystkich naszych drogach, na wszystkich naszych szlakach właśnie na prędkość. Co jest bowiem dyktatem współczesnego świata? Coraz więcej samochodów coraz sprawniejszych - i coraz więcej szybkich, dogodnych dróg. Coraz prędzej, coraz szybciej. Jeśli zaś ludzie mają wybrać między muzeum a parkingiem, tak jak to jest teraz w Białymstoku, wybierają oczywiście parking.

Tylko jak znaleźć w tym wszystkim „złoty środek”?
Ha, gdybym wiedział, tobym natychmiast o tym mówił. Mogę powiedzieć o jakimś „złotym środku” dla siebie, ale byłoby to czymś faryzejskim…

To zapytam tak: co jest dla pana, profesorze, najważniejsze?
Zawsze najważniejsza była dla mnie jakaś praca duchowa, wewnętrzna. Wzbogacanie - na ile było to możliwe - siebie i własnej wrażliwości. Ale dzisiaj stało się to na swój sposób podejrzanie faryzejskie, bo wskutek czegoś takiego zacząłem być mocno ruchliwy. I nastąpiło jakieś wewnętrzne pęknięcie w systemie moim prywatnym. Bo z jednej strony to budowanie, to czytanie, to słuchanie muzyki, to oglądanie obrazów - to wszystko doprowadziło mnie do tego, że jeżdżę rocznie do kilkudziesięciu miejsc w Polsce. Chociażby po to, żeby nieegoistycznie korzystać z tego, co wypracowałem gdzieś tam w swojej indywidualnej drodze życia, ale żeby podzielić się tym czymś. Tyle tylko, że to z kolei czyni mnie drastycznie motorycznym i odpycha od tego planu pierwotnego. Chętnie oczywiście bym żył takim życiem jak Marcel Proust: spokojnie cyzelował frazy, które piszę, poszukiwał głębszego, lepszego sposobu wyrażania własnych myśli w absolutnym spokoju ducha. Ale trzeba by być bardzo bogatym, żeby tak żyć - i większość z nas, ja także, gonić musi za środkami do życia.

Ale pan, profesorze, jest strasznie łapczywy: pisze książki filozoficzne, wiersze, scenariusze. Strasznie tego dużo!
A to już jest taki szczególny lęk z końcówki życia. Staram się zatem „nadgonić”, robiąc rzeczy, których wcześniej nie mogłem robić, a o których trochę marzyłem. Poza tym, jak mówiłem, chciałbym „wyprzedać” to, co nagromadziłem w sobie - a nagromadziłem w sobie, z racji długoletniej, intensywnej pracy umysłowej, różne być może pożyteczne rzeczy i dzielę się tym teraz tak, jak umiem. Więc z jednej strony gonię, żeby zdążyć przed wiadomym momentem ostatecznym, a z drugiej gonię, żeby podzielić się tym, co w sobie noszę i co może się okazać komuś jakoś przydatne.

Jak w tej codziennej gonitwie ważni są dla nas ludzie?
No właśnie, taki styl życia coraz bardziej destruuje bliskie, utrwalone więzi z innymi. Ci inni stają się więc takim „znakiem drogi”, jakby powiedział Martin Heidegger - ważnym, ale też przemijającym. Rzadko przecież dzisiaj buduje się więzi głębsze i stabilne. Te większe wspólnoty rodzinne, wielopokoleniowe rozpadły się już chyba na dobre, zostawiając w nas jakąś tęsknotę. Także tzw. rodziny nuklearne stają się mniej trwałe i doznają istotnych przemian. Tworzą się ich nowe formy, choćby „rodziny patchworkowe”, powszechnieją związki partnerskie. Ludzie ruchliwi wchodzą bowiem najczęściej w więzi doraźne. Jesteśmy też jak gdyby przy tym skazani na wszechmoc „sieci” - i tym, co nas zaczyna łączyć, stają się media elektroniczne oraz internet. I budują one te płynne, iluzoryczne wspólnoty, do których można wejść, kiedy się zechce - i wyjść, kiedy się zechce. One zastępują dawne więzi rodzinne, przyjacielskie, klasowe, towarzyskie, religijne i jakie tam zechcemy.

To wygodne, prawda?
Wygodne i o wiele mniej zobowiązujące.

Dla pana ważny jest drugi człowiek?
Zawsze był dla mnie ważny drugi człowiek, ale ja jednak należę do ludzi, którzy żyją z konieczności już pewną tylko częścią obecnego czasu i jego mechanizmów. Wychowałem się jednak w wielkim głodzie bliskości z drugim człowiekiem, bliskości różnego rodzaju. Czasem więc sam siebie definiuję jako poszukiwacza prawdziwej rozmowy - i lubię spotkać się z kimś w dialogu, ale także w innych więziach przyjacielskich, uczuciowych, także w pewnych systemach lojalności, zobowiązań jednego człowieka wobec drugiego. Takie więzi są dzisiaj strasznie trudne do zbudowania i utrzymania, w dużej mierze to niemożliwe. Mówię o tym ze smutkiem.

No tak, ale przecież wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to jest inna jakość więzi międzyludzkich: sztuczna, ulotna, gorsza.
Gorsza, ale jednocześnie jesteśmy w tym cokolwiek faryzejscy: cierpimy, owszem, ale przyjemność z tych ulotnych więzi jest w pewnych warstwach dużo większa, niż to wypowiadamy - bo chociażby stan ten nie nakłada na nas takich zobowiązań jak kiedyś.

Pan myśli, że świat idzie w złym kierunku? Czy to jest nieunikniony kierunek?
Jeszcze nie wiemy, w jakim kierunku zmierzamy. Myślę, że w pewnym momencie - tak jak w sprawach ekologii chociażby - będziemy próbowali się cofnąć, ale z jakim skutkiem, tego nie wiem.

Taka chwila wolnego: święta, nowy rok, to jest dobry czas na refleksję?
Jasne, że są takie środowiska, dla których święta są ważne z duchowego punktu widzenia. Ale dzisiaj czas świąt dla większości to spektakl tego wszystkiego, o czym mówimy: posiadania, błyszczenia, pokus. Wielu ludzie ucieka zresztą dzisiaj od tego świętowania wspólnego. Ucieka poza rodzinę i zwyczajowe obrzędy, gdzieś w góry czy egzotyczne raje, żeby się słońcem, którego tu na północy nie ma, nacieszyć. Wymiar religijny świąt skarlał przy tym i nie ma takiego znaczenia, jakie miał kilkadziesiąt lat temu, co pamiętam z własnego dzieciństwa. Święta stały się takim nawykiem kulturowym: ot, kolędy pośpiewać, pójść na pasterkę. Tyle. Żadnej głębi, żadnych przemyśleń. Niektórzy też spotykają się w rodzinach niechętnie, pod presją, niekiedy - jak wiemy - z przykrym skutkiem. Poza tym, jak wspomniałem, mamy rodziny patchworkowe, niepełne, rodziny emigranckie, więc w tej atmosferze ludzie doświadczają często zamiast poczucia wspólnoty, poczucia samotności i bezradności wobec tego wszystkiego, co ich otacza i ogarnia. Bywa odwrotnie, oczywiście, ale owo pęknięcie między dwoma postawami jest widoczne, doświadcza nas wszystkich. Coraz bardziej rozsypani, coraz bardziej zagonieni, niekiedy niemal nieobecni…

Ale niektórzy mówią: „Ja bym chętnie zwolnił, ja bym chętniej przysiadał, pomyślał, zastanowił się, ale muszę spłacać kredyty, opłacać dziecku dodatkowe lekcje. Nie mogę zwolnić”.
No tak, wszyscy tak sobie mówimy. Szukamy bowiem alibi dla naszej gonitwy. I styl naszego życia jest w jakimś sensie narkotyczny, wciąga. Rozumiem oczywiście tę presję w sytuacji, gdy ktoś chce mieszkać godziwie, stara się wykształcić dzieci. Ale chęć posiadania lepszego samochodu, bardziej luksusowego, czy supertelewizora nie jest już koniecznością i nie usprawiedliwia takiej pogoni. Czytałem zresztą ostatnio tekst o strukturze kredytów ludzi młodych - one są często wydawane głupio na rzeczy niekonieczne, zbędne. Opowieść więc o tym, jak kredyty nas dławią, nie jest koniecznie zawsze prawdziwa. Tylko bowiem część kredytów jest ważna, idzie na doniosłe życiowe cele - inna natomiast, niestety bardzo znaczna, część kredytów idzie na zabawę i rzeczy niekoniecznie nam do życia potrzebne. Wystarczy przecież, że mamy porządny samochód, dlaczego zaraz mamy mieć luksusowy? Po co nam pięć telewizorów? Nie wystarczy jeden?

Myśli pan, że w dzisiejszych czasach ważniejsze dla nas jest „mieć”, niż „być”?
Dzisiaj ważniejsze jest oczywiście „mieć”. I nasza tożsamość jest określana przez towary, za którymi gonimy, przez wspomniany „fetyszyzm towarowy”. Taki fetyszystami są zaś ci, dla których rozwój duchowy czy intelektualny oraz bliskość z drugimi nie mają żadnego znaczenia, ponieważ jednak chcieliby zaistnieć i nadać sens swemu pustemu życiu, kupują sobie kolejny towar.

Nie do końca się z panem zgadzam, bo jednak ważne jest dla wielu ludzi, co kto sobą reprezentuje, co potrafi, ile książek przeczytał, o czym można z nim porozmawiać
Ważne, ważne. Ja tego nie neguję - są tacy i tacy. Jednak wszyscy podlegamy temu ciśnieniu fetyszyzmu towarowego bardzo mocno, mocniej niż kiedykolwiek.

I jak się z tego wyzwolić?
Nie umiem powiedzieć, bo to wymaga zmiany całego naszego sposobu myślenia, systemu wartości. Musielibyśmy doznać jakiejś traumy. Może nas ekologia do tego przymusi, ta apokaliptyczna groza, którą wywołuje w nas sytuacja ekologiczna - ocieplenie klimatu. Ale widać nie za bardzo się go boimy - i w Polsce, i w innych krajach nie wszyscy się tym przejmują.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Prof. Zbigniew Mikołejko: Ja też sam za sobą nie mogę nadążyć - Plus Polska Times

Wróć na i.pl Portal i.pl