Prof. Zbigniew Mikołejko: Doświadczenie pandemii otworzyło nam w pewnej mierze oczy na śmierć

Aleksandra Kiełczykowska
Aleksandra Kiełczykowska
Arkadiusz Wojtasiewicz / Polska Press
Mniej lub bardziej syte społeczeństwa szeroko pojętego Zachodu, do których zalicza się także Polska, wyrugowały mocno świadomość śmierci ze swoich codziennych przeżyć i doznań. Przemijanie, chorowanie, śmierć były tutaj jakby „nie na miejscu”, jakby „nie pasowały” do tej krainy ułudy. I trzeba było je wypchnąć poza niewidoczną, lecz żelazną kurtynę - do domów opieki społecznej, do hospicjów, za białe parawany szpitali, w ręce „specjalistów od umierania”. No i teraz ta złudna kurtyna rozdarła się na dobre, niczym zasłona jerozolimskiej świątyni w chwili śmierci Jezusa – mówi prof. dr hab. Zbigniew Mikołejko, filozof i historyk religii, kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN

Panie profesorze, dlaczego dzień Wszystkich Świętych jest dla Polaków tak bardzo ważny? Niektórzy twierdzą nawet, że to najważniejsze i najbardziej rodzinne święto w ciągu roku.
Z różnych powodów. Najpierw dlatego, że jesteśmy wspólnotą o długiej tradycji agrarnej, tej związanej z ziemią. A to znaczy z rytmem natury, z cyklem płodzenia i umierania, rodzenia się i przemijania. I oczywiście z odpowiadającymi jej obrzędami, archaicznymi bardzo i jeszcze przedchrześcijańskimi, które mocno stopiły się w jedno z chrześcijaństwem. Następnie dlatego, że w ostatnich stuleciach, wiekach okupacji i zniewolenia, jedynym niemalże miejscem, w którym mogliśmy się ujrzeć jako wspólnota - poza pielgrzymkami do ważnych ośrodków kultu religijnego - były cmentarze. No i oczywiście podobną rolę odgrywały pogrzeby ważnych postaci, stające się zarazem wielkimi manifestacjami narodowymi. Tak więc w znacznej mierze jesteśmy wspólnotą tanatyczną, czyli mocno skoncentrowaną na rzeczach związanych ze śmiercią.

Ale też - to już za sprawą chrześcijaństwa - i z nadzieją na pozagrobowe życie. To uwidacznia się także teraz, kiedy społeczeństwo polskie, podobnie jak inne społeczeństwa Zachodu, zaczyna podlegać świecczeniu, „wymywaniu” ze swej egzystencji wartości i zachowań religijnych. Okazuje się zatem - to wynikało z ankiety, którą na potrzeby mojego wykładu zrobiono kilka temu przy okazji Festiwalu Nauki - Wszystkich Świętych większość pytanych uznała za najważniejsze polskie święto religijne, ważniejsze od Wielkanocy oraz Bożego Narodzenia. Różnica była wprawdzie niewielka, ale jednak wyraźna i wymowna. Podobne rzeczy wynikają zresztą i z innych badań: zawsze więcej osób w Polsce chce się „po katolicku” pogrzebać niż „po katolicku” ochrzcić i zaślubić. Chodzi też naturalnie w tych pragnieniach o jakieś ukojenie lęku przed śmiercią.
Istotny dla nas wdaje się także sam zwyczaj gromadzenia się przy grobach bliskich, zapalania na nich świec, stawiania donic z chryzantemami. Dlaczego?
Te zwyczaje i obrzędy wynikają z tego, co już trochę mówiłem. Ale ważne też jest jeszcze co innego: dominująca u nas grupa wartości - pokazują to wszystkie badania - to wartości związane z życiem rodzinnym. Taka jest właśnie tradycja wspólnot o długim doświadczeniu agrarnym - wszystko już jedno szlacheckim czy chłopskim. Proszę zajrzeć do „Chłopów” Reymonta, tam - u progu naszej spóźnionej, kalekiej i dramatycznej bardzo nowoczesności - zostało to ukazane w sposób wspaniały i zarazem gorzki.
Wydaje się, że to święto typowo polskie, w innych krajach nie obchodzi się dnia Wszystkich Świętych tak uroczyście albo w ogóle, prawda?
Ważny jest tutaj drugi motyw, o którym wspomniałem, ten historyczny: tylko rodzinna wspólnota - w obliczu słabości zanarchizowanego państwa albo w obliczu obcej, niechcianej władzy - gwarantowała jakąś trwałość i jakieś bezpieczeństwo, przemieniając często „białe ściany polskiego domu”, jak ukazuje to choćby „Pan Tadeusz” w swoiste świątynie polskiego ducha. No i tym sposobem tworzyła się też jedność żywych i pomarłych. Jedność ujawniająca się właśnie w tych szczególnych obrzędach, które nieznane są nigdzie indziej, może poza Litwą, którą przecież przez stulecia łączył z Polską wspólny los.

Dlatego też profesor Maria Janion, która odeszła od nas niestety niedawno, zatytułowała jedną z najważniejszych swych książek „Do Europy tak, ale razem z naszymi umarłymi”. Gdzie indziej, w innych kulturach i krajach, taki duchowy program byłby po prostu niemożliwy, wydawałby się nawet może groteskowy - u nas jest najzupełniej naturalny.
Po raz pierwszy w tym roku nie będziemy mieli możliwości odwiedzania grobów naszych bliskich, święta Wielkiej Nocy też były inne niż do tej pory. Uczymy się żyć w nowej rzeczywistości?
Nie mamy wyboru - musimy się tego uczyć. Inaczej będzie marny nasz los. I już. Oczywiście nie przychodzi nam to bez oporu, bez odruchów buntu, od nieraz dzikiego i bezrozumnego „wierzgania przeciw ościeniowi”. Wielu bowiem z nas żywi głupią i zgubną nadzieję, że uda się, ot tak, bez kłopotu, wrócić w bezpieczne i beztroskie łożyska dawnej egzystencji. Mocno ujawnia się tu zresztą kłopot, jaki ma część naszych zachodnich społeczeństw z odpowiedzialnością - nadmierny permisywizm zrobił swoje, zachwiał elementarnym choćby porządkiem zakazów i nakazów, skoncentrował miliony ludzi na pielęgnacji własnego ego. No i teraz mają oni spory kłopot z tym swoim rozhuśtaniem.
Uważa pan, że pandemia oswaja nam trochę śmierć, bo niemal każdego dnia słyszymy o niej w telewizji, czytamy w prasie?
Powiedziałbym raczej coś odwrotnego: że doświadczenie pandemii otworzyło nam w pewnej mierze oczy na śmierć. Mniej lub bardziej syte społeczeństwa szeroko pojętego Zachodu, do których zalicza się także Polska, wyrugowały bowiem mocno świadomość śmierci ze swoich codziennych przeżyć i doznań. Za sprawą nazbyt doprawdy radosnej pop-kultury i rozhuśtanego mocno konsumpcjonizmu na plan pierwszy wysunęła się swoista łże-religia - iluzja wiecznej młodości, wiecznego zdrowia, wiecznego życia, fałszywa wiara ze swymi kapłanami od fitnessu i odsysania tkanki tłuszczowej, ze swymi świątyniami w postaci siłowni i salonów urody, ze swoimi obrzędami w postaci joggingu albo biegania z kijkami, ze swoimi wizjami rajskiego szczęścia, czyli nart w Alpach albo wakacji na Karaibach.

Przemijanie, chorowanie, śmierć były tutaj jakby „nie na miejscu”, jakby „nie pasowały” do tej krainy ułudy. I trzeba było je wypchnąć poza niewidoczną, lecz żelazną kurtynę - do domów opieki społecznej, do hospicjów, za białe parawany szpitali, w ręce „specjalistów od umierania”. No i teraz ta złudna kurtyna rozdarła się na dobre, niczym zasłona jerozolimskiej świątyni w chwili śmierci Jezusa.
Ale ludzie wciąż boją się śmierci i bardzo często nie mogą się pogodzić z odejściem bliskich sobie osób. Właśnie, jak się z tym pogodzić? Czy w ogóle można?
Nie, nie można się pogodzić. Oczywiście, jak to się potocznie powiada, „czas robi swoje”. I żałoba w końcu przemija, chyba że przybiera ona postać patologiczną (nie tylko zresztą w wymiarze indywidualnym tak być może, ale i w zbiorowym, czego widomym u nas przejawem stała się „religia smoleńska” - sublimacja rozmaitych postaci gniewu i resentymentu w pewien projekt polityczny). Jednak - chciałbym to mocno podkreślić - każde odejście bliskiego zostawia w nas zawsze ranę, zabiera nam kawał naszego własnego istnienia.

Na tym też właśnie polega przemijanie - przemijamy po prostu z innymi, taki nam los pisany, ubywamy wraz z tym, jak oni ubywają. Także więc i takim sposobem trwoga przed śmiercią jest wpisane w nasze istnienie. Ale to nie znaczy wcale, byśmy musieli nieprzytomnie wpatrywać się w jej puste i bezlitosne ślepia. Nie możemy jednak zapominać, udawać, że jesteśmy jakoby nieśmiertelni.
Myśli pan, że to doświadczenia związane z pandemią jakoś nas zmieni? Czegoś nauczy?
Wszelkie zarazy - podobnie jak inne ogromne traumy, choćby klęski głodu, nieurodzaju, suszy, choćby wojny - zawsze nas przemieniają. Dotyczy to tych także, którzy za wszelką cenę chcą trzymać oczy szeroko zamknięte i udawać, najczęściej z lęku, że nic się nie stało (to obecnie przypadek „anty-covidowców” i innych „płaskoziemców”). Wielki francuski pisarz powiedział ongiś, że „dżuma przewartościowała wszelkie wartości” - no i teraz także nam jest to pisane.

Co z tej apokalipsy jednak wyniknie, co wyłoni się z tej przemiany” Trudno powiedzieć. Chciałbym oczywiście, żeby się zmieniła jakoś nasza wrażliwość, żeby wyłoniło z tego bardziej czułe i odpowiedzialne spojrzenie na świat i nas samych - ale boję się, że mogą to być tylko pobożne życzenia. Ze może być z nami tak jak z tymi arystokratami francuskimi po doświadczeniach rewolucji, o których znany konserwatysta Joseph de Maistre powiedział, że „niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli”. Oby nie, oby było inaczej.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl